The Queen is Dead to płyta, która wczoraj skończyła 30 lat. Kiedy myślę o tym albumie mam kilka spostrzeżeń. Po pierwsze: zawsze wydawało mi się, że ich twórczość jest wyraźnie podzielona na dwa etapy: pierwszy to The Smiths i Meat is Murder (+ single z tego czasu), drugi to Queen + Strangeways. Po czym nagle uświadamiam sobie, że ten zespół był aktywny niewiele ponad 4 lata. Dwa etapy twórczości w tak krótkim czasie - wow! A czym one się różniły? Cóż, te dwie pierwsze płyty były bardzo delikatne kruche, oparte na koronkowych przeplatankach gitary i basu, a przy tym dość surowe. Gdzieś od Queen zespół stał się bardziej rozbuchany brzmienowo. Powiem tak: na tych płytach najbardziej słyszę epokę, kiedy ta muzyka powstawała. Smithsi stali się hi-fi, mają nowe efekty na gitarach, potężne bębny, bardziej wykorzystują możliwości studia - oczywiście wszystko to jest na miarę 1986 roku, co ma swoje wady i zalety. We wspaniałej gazecie Teraz Rock recenzent w opisie tego albumu wspomniał przy którychś tam utworach o Dire Straits czy U2. Powiem tak - ja się średnio zgadzam z tymi porównaniami, ale myślę, że to nie przypadek, że właśnie przy tym albumie takie odniesienia się pojawiły. Oczywiście bez przesady - Smithsi nie zmienili się z dnia na dzień w jakieś Simply Red, to jest wciąż miły, alternatywny i nietypowy zespół...ale od tego momentu jest trochę mniej nietypowy niż dotychczas
Jest to też płyta najbardziej kochana przez recenzentów. Wysokie oceny, wysokie miejsca na listach. Ja to rozumiem, bo jest tu wyjątkowe natężenie IKONICZNYCH momentów, ale też dostrzegam, że płyta ma kilka takich...no, może nie wtop, ale jest parę rzeczy, które po prostu bardzo rzadko zdarzają się na płytach, które wszędzie mają pięć gwiazdek. Momentów od czapy po prostu
Ale o tym ( i o tym jak odnoszę się do fenomenu "Queen is Dead") za moment.
Płyta rozpoczyna się od utworu
"The Queen is Dead", który wyrywa z butów. Zespół od razu wykorzystuje wszystkie nowe elementy, które wspomniałem - bębny nawalają, gitary świszczą potężnie - i tworzą coś, czego dotychczas nie było, 6 i pół minutowy EPIK, który miażdży wszystko na swojej drodze. Wow! To jest ten skromniutki zespolik od "Heavens Knows I'm Miserable Now"? Na dodatek Morrissey jest w świetnej formie jako tekściarz - disuje rodzinę królewską z niesamowitą weną (w sumie co oni mu zrobili?) i mimo wszystko zabawnie, bez żadnej płaskiej publicystyki. Mój ulubiony moment w tekście, to jak Moz włamuje się do Buckingham Palac i Królowa wita go tekstem
kojarzę cię, nie umiesz śpiewać, a on odpowiada
to nic, powinnaś usłyszeć jak gram na pianinie - jak dla mnie to dość montyphytonowski tekst! Świetny numer, chociaż taki wieeelki, a nie do kochania w samotności, jak starsze rzeczy. Ale i tak
*****Po tym wejściu z buta (zakończonym zapętlonym odlotem gitar) lecimy w zupełnie innym kierunku i to jest pierwsze dziwactwo tej płyty, bowiem od razu wskakujemy w lekki, country utwór
Frankly, Mr. Shankly. No, trochę różnica formatu. Kiedyś nie lubiłem tej piosenki, to jest taki mały, śmieszny utwór, ale w sumie to fajnie wywija i podskakuje sobie. Tak, że aż dam naciągane
**** Już wiem co zawsze wydawało mi się dziwne w tym albumie - kolejność utworów. Początek jest idealny, bo dostajemy kopa, ale potem to wydaje mi się trochę wyciągnięta z kapelusza. I co jest najzabawniejsze, teraz dochodzę do wniosku, że ta dziwna, trochę przypadkowa kolejność w sumie nieźle działa, że ta płyta ma przez to w sobie jakieś życie, jakieś flow. W każdym razie po tym leciutkim utworze dostajemy dwie epickie smutne ballady, które łącznie trwają 10 minut. Najpierw aktorskie i mistrzowskie
I know it's over, później nieco smętne
Never Had No One Ever. Jak nie mam ochoty na ballady to trzeba skipować
A można tej ochoty nie mieć, bo to Morrissey w najbardziej werterowskim wydaniu. Mimo wspólnego opisu, różnica poziomu między utworami jest jednak widoczna: odpowiednio
****+ i
***+Na szczęście niedługo potem nad płyta wschodzi słońce. Tym razem na warsztat idzie poezja...
A dreaded sunny day
So I meet you at the cemetery gates
Keats and Yeats are on your side
While Wilde is on mine...przemijanie...
So we go inside and we gravely read the stones
All those people all those lives
Where are they now?
With the loves and hates
And passions just like minei plagiaty
If you must write prose and poems
The words you use should be your own
Don't plagiarise or take "on loans"
There's always someone, somewhere
With a big nose, who knows
And who trips you up and laughs
When you fallTen ostatni tekst jest dość śmieszny, bo Morrissey ciągle od kogoś zapożyczał, można zrobic analizę jego tekstów pod kątem cytatów z filmów, poezji, artykułów, książek, innych tekstów - pożyczonych linijek, ale tylko linijek bo reszta jest jego. Trochę jak z Budzym, nie?
Ale ten cały tekst nie byłby dla mnie taki dobry, gdyby muzyka w tym utworze faktycznie nie była dopasowana do niego w stu procentach - Marr gra słoneczne akordy, sekcja stylowo jedzie. Właśnie, na tej płycie znowu są bardzo dobre partie basu. Andy Rourke w tamtym okresie praktycznie wyleciał już z zespołu za ćpanie. Już miał przygotowanego następce (potem ten gość grał z The Smiths jako drugi gitarzysta), ale dostał drugą szansę. Wrócił i nagrał płytę życia.
Skoro mówię o basie, tu ciekawostka. Marr i Rourke mieli wcześniej funkową kapelę. Gdyby nie zmienił się perkusista, to jej skład to byłoby właściwie The Smiths bez Morrisseya. Obczajcie jak grali:
https://www.youtube.com/watch?v=-s-vZtJ3SV8Dla mnie to jest brzmienie The Smiths tylko instrumentalne i z naciskiem na funkowy wygrzew. The Smiths bujali!
Ale wróćmy do
Cemetry Gates: no to jest dla mnie
***** bezapelacyjnie i całym sercem.
Przeskakujemy na stronę B. Strona A, strona B...Ta płyta kojarzy mi się z wydaniem Tonpressu, które mam i które jest naprawdę full opcją jeśli chodzi o licencyjne płyty wydawane w Polsce na winylach. Rozkładana okładka z tekstami i fotą zespołu na tle ceglanego budynku w Salford, wszystko zrobione tak, jak w wydaniu Rough Trade
zdecydowanie był to niezły zahut!
Bigmouth Strikes Again to utwór, który może chwycić, chociaż może też jest bardziej jednoznaczny muzycznie niż ich wcześniejsze rzeczy. Ale cóż, nawet jak ma w sobie jakiś, nie wiem, potencjał na niezwyciężonego? to dla mnie to jest majstersztyk. Jedna z lepszych gitarowych robótek Marra. Jak on cyzelował te wszystkie zagryweczki, zmiany akordów...Mistrzunio. Z drugiej jednak strony utwór jest jednoznacznie przebojowy, w czym pomaga refren z Morrisseyem i drugim Morrisseyem przerobionym w pitch shifterze i robiącym za damskie chórki. Tekst o tym, że Joan D'Arc płonie z walkmanem - nie wiem o co chodzi, ale jest dość charakterystyczny.
*****-The Boy with the Thorn in His Side - przy tym utworze wrócę do wątku funkowego. Pamiętam moje zdziwienie, kiedy czytałem wywiad z Marrem i zdradził on, że inspiracją dla zrobienia tego numeru była gra Nile Rodgersa, gwieździe dyskotekowego Chic i jednego z lepszych funkowych gitarzystów świata. A dla mnie zawsze to był trochę folkowy, bardzo brytyjski numer
Ale włączyłem i faktycznie widzę ten wpływ. Co przypomina mi jedną z opinii, które kiedyś czytałem w necie, że Marr jest jak Fripp: ma 1500 inspiracji, ale co z tego, bo miesza to wszystko i przetwarza w swoim stylu tak bardzo, że nie można już odróżnić składników. Bardzo to szanuję.
A sam utwór solidna średnia tego zespołu.
****Vicar in a Tutu to znowu country. Ale tutaj jakoś bez takiego żaru. Ile razy mogę pisać, że super gitarki?
***There Is a Light That Never Goes Out to prawdziwy klasyk. Jest tu tyle wątków, o których mogę napisać. Intro. Może komuś się skojarzyć się z "There She Goes Again" Velvetów - dobry trop, bo podział rytmiczny jest wzorowany na "Hitch Hike" w wersji Stonesów, czyli na tym z czego Velveci ściągnęli początek swojego utworu, tak powiedział Johnny. Apropo Velvetów - kojarzę wywiad z Marrem, który opowiadał, że w czasach kiedy Smithsi byli popularni, to on kupował świeżo wydane "VU" i "Another View", i miał wrażenie, że to jest równie świeże jak wszystko co się działo wtedy nowego muzyce. No ale dość tej dygresji. Utwór to przede wszystkim wyznanie miłosne - faktycznie jedno z bardziej chwytających w całej muzyce popularnej, wielokrotnie cytowane itd - wiadomo o co chodzi, że fajnie jest np. wpaść pod autobus z ukochaną osobą. Muszę trochę ponarzekac na warstwę muzyczną, a właściwie produkcję - jest trochę sztuczna, niezbyt ją tu lubię. Jest tu motyw jakiegoś, bo ja wiem, flecika z syntezatora. Na żywo to grała po prostu gitara i było po prostu lepiej. Dopiero jak poznałem wersję live to doceniłem jak ładnie płynie i jak melodyjna jest ta kompozycja. Jak na ironię, ten utwór wywalono z zapisu koncertu, który był wydany na płycie "Rank!", zupełnie bez sensu. Ale dość tych uwag. ****+
I koniec, zupełnie nieoczywisty. Drobny, przypominający rzeczy, które robił zespół w 83-84 roku utwór
Some Girls Are Bigger Than Others - z dziwnym ściszeniem i zgłośnieniem na początku, tak sobie płynie, brzęczy, zapętla się, Morrissey śpiewa niby głupi tekst, ale coś w tym jest nieuchwytnego. Jedno z lepszych zakończeń płyt, jakie znam.
***** Ech, nie wiem jak to podsumować. Nie wiem czy to najlepsza płyta Smiths. Po prostu bardzo lubię The Queen is Dead. Cóż więcej mogę dodać?