Ultima Thule

Forum fanów Armii i 2TM2,3
Dzisiaj jest czw, 28 marca 2024 13:42:39

Strefa czasowa UTC+1godz.




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 14 ] 
Autor Wiadomość
PostWysłany: czw, 27 czerwca 2013 18:26:45 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
Bierzemy do ręki jakąś jamajską płytę i wyobrażamy sobie, że mamy do czynienia z zespołem, z kapelą. Tak jak w rock’n’rollu, tak jak w Polsce czy Ameryce - skrzyknęła się grupa kumpli: grają, ponagrywali single, longpleje, robią karierę. O patrz: tu podany jest skład. Ale kiedy poznamy więcej nagrań, przestudiujemy więcej okładek, to okaże się, że nazwiska na nich się powtarzają, że za większością płyt stoją ci sami ludzie! Cóż, prawie cała rootsowa muzyka ze swej złotej ery została nagrana w kilku studiach przez, powiedzmy, kilkudziesięciu (często genialnych) muzyków tworzących zespoły akompaniujące rozmaitym solistom. Czy to źle? Dla mnie nie. To często wręcz gwarancja jakości! W dodatku związana ze stosowaniem sprawdzonych metod. Keith Richards w swej książce wspomina jedno z jamajskich studiów, gdzie już dawno wiadomo było gdzie trzeba ustawić bębny, żeby dobrze brzmiały. Dlatego stołek perkusisty był tam przybity gwoździami.

Ale co z oryginalnością w takim razie? Moim zdaniem wszystko w porządku! Choć rozwijana była w ramach określonego kanonu, dlatego wiele osób uważa, że całe reggae brzmi tak samo. Dla mnie nie, a jednym z lepszych przykładów może być Black Uhuru, o którym chciałem dziś coś powiedzieć. W najlepszych czasach był to tercet (Michael Rose, Puma Jones i Duckie Simpson) wspierany przez czołówkę jamajskich instrumentalistów, z fundamentem w postaci sekcji Sly & Robbie. Tak wyglądali:

Obrazek

Black Uhuru udało się w obrębie roots reggae wypracować bardzo ciekawy, dość minimalistyczny styl. Już Sly i Robbi podają jamajską wibrację w bardzo oryginalny sposób – moim zdaniem szczególnie warto zwrócić uwagę na linie bassu, niekiedy są powalające. Brzmienie jest takie jakieś pluszowe - tak chyba brzmiały często studia w latach siedemdziesiątych. Ale też słychać sporo ówczesnych nowinek technicznych. Te elektroniczne efekty, których na klasycznych albumach Black Uhuru jest sporo, trącą dziś już myszką, ale też… nie przeszkadzają, a nawet mają sporo uroku! Cała ta warstwa instrumentalna bywa dość dziwna, pokręcona, brzmi trochę abstrakcyjnie, ale nie przestają bujać, a często ma wręcz właściwości hipnotyzujące.

Co do warstwy wokalnej: o, tu jest równie dobrze. Sam Michael Rose śpiewa w sposób bardzo oryginalny, ale towarzystwo Duckiego, a zwłaszcza Pumy dopiero dodaje mu bardzo osobliwego charakteru. Nie zawsze jest superczysto, ale współbrzmienie tych głosów zapada w pamięć. Mam też takie wrażenie, że o ile Marley czy Tosh pisali po prostu piosenki, które przybierały formę reggae, to w przypadku Black Uhuru najpierw są riddimy, a dopiero potem śpiew, dlatego przybiera on formę takich zaśpiewów. Ale bywają one wyjątkowo udane, oryginalne, wkręcające się i związane z rytmem. Sam miód.



Obrazek Obrazek

Love Crisis (1977) / Black Sounds Of Freedom (1981)

Z jamajskimi artystami bywa też tak, że czasem trudno połapać się w ich dyskografiach. Trochę tak jest właśnie w przypadku Black Uhuru. Oni próbowali już od początku lat siedemdziesiątych, tyle że w innej konfiguracji osobowej. No, Duckie Simpson był w składzie od początku, zresztą jest do dziś. Inna była też początkowo nazwa: Uhuru, po prostu Uhuru, czyli po suahiliańsku „wolność”. Kiedy w zespole zaczęli śpiewać też Jay Wilson i Michael Rose pojawiła się nazwa Black Sounds Uhro. I pierwszy materiał wydany pod tytułem „Love Crisis”. Później ten materiał został odrobinkę pozmieniany (overdubbed), pomieszany i wyszedł znów, już pod szyldem Black Uhuru, jako „Black Sounds Of Freedom”. Ta druga wersja chyba częściej występuje w przyrodzie, więc przyjmuję ją za podstawę dla tego wpisu.

Jest to solidna, jamajska produkcja, z wieloma zaletami brzmienia roots reggae i kilkoma słabostkami (na przykład takie brzęczące klawisze). Sporo jest tu jeszcze takiego soulowego klimatu, który nie zawsze mi pasuje, trochę zamula, ale wtedy warto podkręcić bas, bo zwykle chodzi naprawdę pierwszorzędnie. Kompozycje też w sumie trzymają poziom, a kilka z nich bardzo się wyróżnia. Dla mnie najbardziej nieśmiertelne "Satan Army Band". Ach, upaja! „Time To Unite” ma boski riddim, a a propos Boskiego, to muszę jeszcze wspomnieć świetny tjun „I Love King Selassie”, bo tak jak on nucił w Radocynie, tak i mnie zawsze przypomina się king Sobieski podczas słuchania. Podoba mi się też "Willow Tree". A „Natural Mistic” to oczywiście cover Marleya, ale ja wielbię oryginał, więc na ten nie zwracam uwagi. Tak że ogólnie wporzo płyta, z kilkoma super momentami, ale nie jest to jeszcze to Black Uhuru, o które chodzi.


Ostatnio zmieniony pt, 28 czerwca 2013 20:28:28 przez antiwitek, łącznie zmieniany 2 razy

Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: czw, 27 czerwca 2013 19:55:01 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
Obrazek Obrazek Obrazek

Showcase (1979) / Black Uhuru (1980) / Guess Who's Coming To Dinner (1981)

Sandra Jones, znana jako Puma, przyjechała w połowie lat 70 tych na Jamajkę na wakacje. No, ale została na dłużej. Od 1978 roku śpiewała w Black Uhuru, a „Showcase” to pierwszy longplej z jej udziałem. Tytuł taki miewają te jamajskie płyty, które zawierają podstawowe wersje numerów zmiksowane w całość z wersjami dubowymi. Podejrzewam w dodatku, że mamy tu do czynienia z wcześniejszymi singlami. Podstawowa wersja płyty zawierała 6 numerów, następne jeden piękny numer więcej. Polecając płyty Azbestowi przeoczyłem niestety ten istotny szczegół.

To też nie jest jeszcze TO Black Uhuru, ale często zastanawiam się czy nie jest nawet lepsze niż późniejsze. Każdy kawałek to perła, a że trwają podwójnie, po 6 – 7 minut, to można się nimi sycić do woli. To typowe brzmienie nie jest jeszcze całkiem wykrystalizowane, ale mimo to rasowe jak rzadko. Proszę tylko przeczytać, jak opisał je kiedyś Prazeodym, mając na myśli jeden z numerów z tej płyty, umieszczony przeze mnie na składance:
Zbigniew Wodecki pisze:
Jest to jedna z lepszych rzeczy jakie słyszałem w życiu. Przede wszystkim bas - w reggae zawsze brzmi on pięknie, ale tu jest wręcz królewski - szczególnie w momencie gdy inne instrumenty przestają na chwile grać, a on wysuwa się na pierwszy plan. Perkusja - cóż za minimalizm ! Gitara interesująca - niekiedy również prosta i minimalistyczna, niekiedy jej partia jest bardziej złożona, ale wszystko doskonale uzupełnia. Najbardziej lubię końcówkę kiedy wokaliści przestają śpiewać i zostają same instrumenty, a muzyka swobodnie płynie do końca. Silne pięć gwiazdek

No. Wszystkie numery wciągają i hipnotyzują swoimi regowymi właściwościami, ale też każdy ma swoje własne oblicze, swój indywidualny nerw i urodę. I właśnie – jest w tym coś oryginalnego, coś czego nie ma na innych jamajskich płytach. Te głosy (np. bajkowe zaśpiewy w „Plastic Smile”), te miłe, elektroniczne puuj puuj, ogólne dum dum i puk puk, kszsz. Moje ulubione fragmenty to "Shine Eye Gal", „Leaving To Zion”, „Guess Who's Coming To Dinner” i „Abortion”. „Plastic Smile” na koniec też się bosko sprawdza. Tajemniczy, królewski sound, zwłaszcza gdy milkną wokaliści i muzyka swobodnie płynie w przestrzeni do końca. Uch.


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: czw, 27 czerwca 2013 20:10:34 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 29 maja 2006 07:57:07
Posty: 10786
Skąd: Gdynia
Ha! "Showcase" znam (dzięx!) i też polecam. Dałem ****, co przy moim niespecjalnie entuzjastycznym podejściu do gatunku jest chyba niezłą rekomendacją.

_________________
Obrazek


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: czw, 27 czerwca 2013 22:49:53 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
ndz, 20 stycznia 2008 13:09:14
Posty: 4694
Dzięki za wątek, bardzo wporzo skład! I fajna wypowiedź Zbigniewa Wodeckiego, której w ogóle nie pamiętam, ale z którą w zupełności się zgadzam :)

_________________
gdzie znalazłeś takie fayne buty i taką fayną głowę?


FORZA NAPOLI SEMPRE!


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 28 czerwca 2013 20:18:44 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
Prazeodym pisze:
fajna wypowiedź Zbigniewa Wodeckiego, której w ogóle nie pamiętam, ale z którą w zupełności się zgadzam

Hehe, fajnie! Bo zastanawiałem się co teraz powiesz.

A ja zapomniałem wcześniej wspomnieć o tym, że według wikipedii, w „Shine Eye Gal” na gitarze zagrał Keith Richards. Ale to chyba udział w rodzaju takich jak ostatnio wspomniał Azbi (Thurston Moore i Swans) – u Tosha Keith zabrzmiał bardziej charakterystycznie.

Ok, to teraz będą te trzy najbardziej blackuhuryczne płyty w historii.

Sinsemilla (1980)

Obrazek

Można chyba powiedzieć, że wraz z latami siedemdziesiątymi na Jamajce zaczyna zanikać tradycyjne rutsowe brzmienie. Pojawiają się za to różne jego modyfikacje. Udane, jak w przypadku Boba Marleya, albo mniej, jak w przypadku Petera Tosha. I wielu innych wykonawców, którzy jęli ulegać plastikowemu urokowi osiemdziosiony.

Na „Sinsemilli” słychać, że Sly & Robbie, czyli producenci płyt zespołu, także idą z duchem czasu. Całość brzmi bardziej przejrzyście, przez co ma trochę inny wyraz. Inaczej brzmią poszczególne instrumenty, na przykład bębny. Pojawiają się też różne efekty, między innymi takie wciąż trzepoczące, jakby w miejsce ręcznych perkusjonaliów. I jakoś tak specyficznie wszystko zostało rozłożone w przestrzeni. Najważniejsze, że to się jednak broni, że brzmi przekonywująco, rasowo. Można powiedzieć, że techniczne nowinki posłużyły Black Uhuru do uzyskania spójnego, charakterystycznego, oryginalnego soundu.

Ale innowacje dotyczą nie tylko brzmienia, ważne jest też co grają Sly & Robbie - na przykład w otwierającym album utworze „Happiness”. Wiadomo, że większość numerów reggae zaczynają rozmaite przygrywki na perkusji. Myślę, że ambicją jamajskiego bębniarza zawsze było zaproponować w tej kwestii coś nowego. Tu mamy rzecz bardzo oryginalną: finezyjny szybki przelot po wszystkich bębnach. A kiedy perkusja już stabilizuje swój bit, to słychać, adekwatny do tego co działo się wcześniej, częstoskurcz basu. Po chwili dopiero zaczyna on miarowo pompować. Ciekawe rzeczy dzieją się też w następnym numerze „World Is Africa”. Raz, że rytm jest w ogóle dość nietypowy, taki biegnący, a dwa, że bas często fajnie się z niego wyłamuje, kładąc precyzyjnie dobitne i szerokie akcenty. Wyróżnia się też „There Is A Fire”, nie tylko harmonijką ustną w akompaniamencie, ale też tym, że bębny zostały w nim ograniczone właściwie tylko do miarowej stopy. Reszta kawałków opiera się już na bardziej tradycyjnym bujaniu, które wciąga, choć uzyskiwane jest, jak się już powiedziało, w nie do końca typowy sposób. I co rusz pojawiają się różne ciekawe patenty.

Wokale, te zaśpiewy, pięknie wpisują się w te struktury. One są takie jakieś zaskakujące, niekiedy odjechane, i raczej nie ciągną osobnych opowieści, tylko stanowią właściwie części poszczególnych riddimów. Kilka utworów śpiewa sam Mykal Rose, ale kiedy ma towarzystwo od razu robi się ciekawiej, jak w „Push Push”, tytułowym albo w „Vampire”. To moje ulubione. I w ogóle bardzo ciekawy album, choć niekoniecznie mój ulubiony :) .


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: sob, 29 czerwca 2013 21:17:52 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
Red (1981)

Obrazek

Już kiedyś o tym pisałem: to pierwsza jamajska płyta, jaką miałem w łapach. Winyl - było to dawno, dawno temu, zanim w ogóle usłyszałem Boba Marleya. Taki przypadek, ale muszę zaznaczyć, że słuchałem jej wtedy na tyle mało, że wczesna znajomość nie przełożyła się za bardzo na jakiś silny sentyment. No, chyba że mówimy o okładce. Ale o tym też już wspominałem.

„Red” to jakby kolejna płyta w cyklu, dlatego można do niej odnieść większość tego, co powiedziało się już o „Sinsemillii”. Wiadmo, brzmienia nie są identyczne, na przykład wokale są trochę bardziej wysunięte, złożone, i ogólnie jest ich więcej. Więcej Pumy! Mniej elektroniki. Więcej pracy gitar. Trochę dubowych patentów, trochę jamowania. Ale chyba najważniejsze jest to, że na „Red” są same świetne numery – w tym tkwi przewaga tej płyty nad „Sinsemillią”. Wyróżniają się zwłaszcza szybkie „Youth Of Eglington”, albo „Sponji Reggae” albo też „Utterance”, którego wibrację kontynuuje „Puff She Puff”.

To co grają Sly and Robbie, to właściwie poziom olimpijski. Wiecie: żadna amatorka, zero tłuszczu, sama muskulatura. Solidność i wyrafinowanie. A z drugiej strony w muzyce zespołu jest wiele takiego amatorskiego uroku, posłuchajcie tych cymbałków w „Sponji Reggae”. One sporo mówią w ogóle o Black Uhuru. Ich partia nie ma nic wspólnego z wirtuozerią, ale jest strasznie fajna. Ma taki niewymuszony, dziecięcy urok. Podobnie często działają wokale, albo różne przeszkadzajki.

No, świetna płyta, Black Uhuru w szczytowej formie!


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: ndz, 30 czerwca 2013 21:32:02 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
Chill Out (1982)

Obrazek

Trzecia płyta w cyklu. Kontynuacja stylu. Ale rozwijając znane już pomysły Black Uhuru pozwolili sobie na dużo innowacji. „Chill Out” brzmi bardzo studyjnie. Chwilami trochę dziwacznie, wręcz abstrakcyjnie - jakieś wokodery! burze elektroniczne! A jednak wciąż nie brak w tym wszystkim właściwego Black Uhuru uroku. Nawet chwilami jest go więcej niż dotychczas. A ten dziwny sound, jaki się tu pojawia, ten digital, ma w sobie jakąś świeżość, przejrzystość, głębię. No, nie wszystkie elektroniczne brzmienia mi pasują (np. w tytułowym), ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że współcześni artyści w rodzaju Rhythm & Sound zawdzięczają wiele właśnie Black Uhuru. Że podobnie budują przestrzeń i dźwięk, pojawia się u nich podobny klimat emocjonalny. Choć mówię to tylko w oparciu o intuicję, a nie gruntowną znajomość sceny minimal dub.

Wiele osób stawia tę płytę niżej niż dwie poprzednie. Nie zgadzam się z tym. Dla mnie jest tu lepiej niż na „Sinsemillii”, a porównywalnie z „Red”. Nie brakuje momentów wyrazistych czy zapadających w pamięć fraz i zaśpiewów. Michael Rose się spala, albo wchodzi w dialog z Duckie’m i Pumą. Sly podzwania na membranach, a Robbie wiadomo, Robbie robi żywą masę. A do tego, to co pisałem wyżej: urokliwa, nowoczesna dziwność. Taniec. Świetne jest zwłaszcza narzekanie na poniedziałki w „Mondays” (numer Geldofa jakoś nigdy mi nie leżał). Wciągają dziwnymi przestrzeniami takie numery jak „Darkness”, „Fleety Foot”, czy „Wicked Act”. Ujmuje melodią „Moya (Queen Of The Jungle)”. No i „Emotional Slaughter” na koniec to w ogóle jeden z moich ulubieńców.


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: sob, 06 lipca 2013 20:39:24 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
sob, 17 lutego 2007 09:03:24
Posty: 17986
antiwitek pisze:
Sinsemilla (1980)

..fajna. Jakoś tak za szybko się kończy.36 minut i sekund 35..
Śmiało można słuchac dwa razy pod rząd.

_________________
..Ty się tym zajmij..


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 27 sierpnia 2013 23:35:06 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:37:55
Posty: 25363
mam tylko tyle do powiedzenia, że z całego tego wyżej opisanego szaleństwa znam jedynie jeden utwór, Leaving To Zion, i jestem jego dużym fanem! :D

_________________
ćrąży we mnie zła krew


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 27 sierpnia 2013 23:52:37 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
wuka pisze:
Śmiało można słuchac dwa razy pod rząd.


Nawet trzeba! :D


Cytat:
z całego tego wyżej opisanego szaleństwa znam jedynie jeden utwór, Leaving To Zion, i jestem jego dużym fanem!


boski numer :)

a ja tu jeszcze nie zrealizowałem swego planu, tyle że zaczęły się wakacje
ale ich dni już policzone, więc pewnie wnet coś tu jeszcze dorzucę

_________________
Tygrysie, tygrysie - czemu chodzisz w dresie?


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 18 września 2013 18:06:40 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
To co najistotniejsze z mojego punktu widzenia starałem się zaprezentować powyżej.
A teraz będą różne fajne uzupełnienia :) .
Ale wcale nie zamierzam wyczerpać tematu płyt Black Uhuru, bo też niespecjalnie ciekawią mnie te późne.


Tear It Up (1982)

Obrazek Obrazek

Koncertówka, nagrana w 1981. Ale chyba przed wydaniem płyty „Red”, bo dominuje materiał z drugiej płyty. „Sinsemilię” reprezentuje tylko utwór tytułowy, co może dziwić, ale nie mamy na to żadnego wpływu :wink: .

Brzmienie nie jest zbyt czytelne, ale to co najważniejsze daje się rozeznać. Najlepiej słychać sekcję, i choć perkusja mogłaby brzmieć ładniej, to Sly i Robbie wypadają bardzo dobrze: dbają o szkielet, puls, tempo, nie spłaszczają przy tym riddimów. Głosy przebijają się na tyle, że można docenić ich urodę i usłyszeć teksty. Klawisze i gitary za to trochę niekiedy nikną. Nie zawsze też brzmią zachęcająco. Ale o ile pierwsze wrażenie nie jest najlepsze, to później ucho się przyzwyczaja i nabiera to wszystko kolorów. Z pomiędzy dźwięków zaczyna wypływać atmosfera, zwłaszcza, że słychać też reakcje publiczności.

Tak jak się rzekło: szkielet utworów pozostał właściwie nienaruszony, więc nie ma tu specjalnych zaskoczeń. A jednak w niektórych przypadkach sprawy zostają odmienione, żeby tę publiczność pouwodzić wyciszeniem (General Penitentiary), albo lekko oszołomić niespodziewaną nawijką i inwencją instrumentalistów (finałowe Leaving To Zion, jest nawet zgrabne solo perkusyjne).

Mam trochę wątpliwości co do reggae koncertówek jako takich, ale nie obadałem jeszcze należycie tej materii, więc nie będę rozstrzygał. Ta konkretna płyta ma jednak swoje zalety, choć oczywiście nie poleciłbym jej dla pierwszego kontaktu z Black Uhuru. Chyba że ktoś bardzo ciekaw, to czemu nie :) .


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 18 września 2013 18:40:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
ndz, 10 kwietnia 2011 17:14:16
Posty: 6963
:)
Koncertówki nie znam, ale Red i Chill Out okej, wkręca na maxa, widziałam jeszcze jakieś fragmenty koncertów i jak oni się ruszają, a zwłaszcza ON !:oops: :wink: Okładka Red fantastyczna - dziewczyna niby stoi, a jednak tańczy, cała jest w ruchu. A dzisiaj to już cały dzień śpiewam pod nosem „Youth Of Eglington”, świetne to jest. Fajnie że piszesz o BU Antiwitku, właśnie dziś rano jadąc autobusem myślałam o tym :D


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 18 września 2013 19:17:04 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
anastazja pisze:
widziałam jeszcze jakieś fragmenty koncertów i jak oni się ruszają, a zwłaszcza ON !


O, a ja nie widziałem! Muszą nadrobić :) . Zresztą ta koncertówka miała też wersję video, może są z tego jakieś materiały na youtube.


anastazja pisze:
Okładka Red fantastyczna


:piwo: :D


anastazja pisze:
Fajnie że piszesz o BU Antiwitku, właśnie dziś rano jadąc autobusem myślałam o tym


Bardzo mi przyjemnie :) . Ale to Ty sprowokowałaś mnie poranną wklejką Czarnego Luda!


Uhuru In Dub (1982)

Obrazek

Mało znany krążek, który zawiera dubowe wersje numerów z debiutanckiego longplaya zespołu. Podejście do tematu z jakim mamy tu do czynienia jest, w odróżnieniu od późniejszego "The Dub Factor", bardzo klasyczne. Cóż, przecież w produkcji albumu maczał palce sam King Tubby - wynalazca sztuki dubowania. Choć więcej zrobił chyba Prince Jammy. I to on współfirmuje płytę.

Super się słucha tej podbitej sekcji - to przecież najsławniejsza z tych jamajskich, najbardziej kompetentna. A efekty studyjne stosowane są zawodowo - ze smakiem i umiarem. Trafiają się naprawdę długie dileje ("Tonight Is The Night"! :) ). Wokale za to prawie dokumentnie zanihilowano. No i jest ta dubowa przestrzeń, o którą chodzi. Zwłaszcza końcówka bosko hipnotyzuje.

Być może „Uhuru In Dub” nie wyróżnia się niczym szczególnym wśród całego mnóstwa dubowych produkcji, ale dla mnie fajne jest odkrywanie na nowo tych trochę osłuchanych już numerów, zaglądanie w głąb nich. No i ja po prostu lubię dub.

PS. Okładka w wersji nie najczęściej występującej, ale dla mnie najfajniejszej.



The Dub Factor (1983)

Obrazek

Pamiętam jak kilka lat temu poznawałem tę płytę, byłem mocno zdziwiony. „Gdzie ta muzyka?” – myślałem. Ginęła mi gdzieś pośród budujących ciszę pogłosów. „The Dub Factor” zawiera bowiem dubowe wersje utworów pochodzących z „Red” i „Chill Out”, i jest przedłużeniem ich oryginalnych koncepcji brzmieniowych.

Może chodzi o proporcje dźwięków, może o ich częstotliwości, a może też postproducenci uwypuklili to, co w muzyce Black Uhuru w tamtym czasie było nowoczesne i nietypowe? W każdym razie powstał album bardzo oryginalny. Instrumentalnie tak im odjechał, że aż zdecydowali się zostawić sporo wokali - pewnie żeby spajały te dziwne, kryjące się w nim przestrzenie.

Przyznam, że tak się przyzwyczaiłem do tych wersji, że niektórych słucham jak kanonicznych, nie myśląc o oryginałach. Może właśnie o to autorom chodziło: żeby jak najdalej odsunąć się od pierwotnych wersji? Niekiedy jest aż za dziwnie, ale ogólnie bardzo mi się podoba. A ten „Slaughter” na końcu to już w ogóle.

Jeśli kogoś interesuje dub, to warto sprawdzić też jego niekonwencjonalną wersję.


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: ndz, 22 września 2013 13:06:43 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
Dubowa dyskusja trafiła tam.


Na górę
 Wyświetl profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 14 ] 

Strefa czasowa UTC+1godz.



Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 48 gości


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Przejdź do:  
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group