Co do zeszłotygodniowego koncertu w Pięknym Psie.
Szedłem z dworca na Bożego Ciała na ósmą spokojnie do momentu, gdy zauważyłem plakacik z informacją, że koncert o 19.00. Wtedy przyspieszyłem. Na miejscu przy barze jednak brodaty pan poinformował mnie, że zespół przyjechał późno, że próba /co zresztą widziałem przez szklane drzwi/, i że zaczynają punkt o dwudziestej. Ok, to wyszedłem kupić fajki i paląc czekałem na Pilota. Zanim nadszedł, nawiązałem znajomość z człowiekiem, który okolicznych restauratorów nazywał
kurwami, ale o mnie wyrażał się z sympatią. Kiedy zjawił się jeszcze kolega Pilota, pożegnałem pana i weszliśmy do środka.
Początkowo słabo to wyglądało pod względem frekwencyjnym. Trochę posiedzieliśmy tu, trochę tam – czyli już na sali, która tymczasem fajnie się zapełniła – a że oczekiwanie się wydłużało poza godzinę ósmą, to zaopatrzyłem się w kieliszek wiśniówki. Popijałem, gawędząc miło z Pilotem, a gdy skończyłem, to zespół akurat wszedł na scenę
.
Ha! Radość miałem w sercu i czułem ekscytację, bo odkąd byłem na Wovoce po raz pierwszy, to dużo lepiej poznałem i sam zespół i jego muzyków - w różnych konfiguracjach. MAQ w międzyczasie widział ich dwa razy, czego mu zazdrościłem, i też pewnie dlatego czułem takie zadowolenie, że oto wreszcie
.
Jeśli chodzi o ścisłość, to MAQ naonczas widział ich już trzy razy, ale sam prosiłem, żeby po trzecim, dzień wcześniejszym, nie dzwonił – nie chciałem wiedzieć za dużo.
Zaczęli od Black Ghost’a, którego znałem już z internetów. Ale to dobry numer na początek. I też od razu wszystko było jak trzeba! Zwłaszcza, że jak wspomniałem wcześniej, brzmienie było należyte. Ogólnie głośniej niż za pierwszym razem, ale to chyba wzięło się też z odrobinkę innej koncepcji grania. Według mnie Wovoka zachowała swój flow, swoją aurę, swój leśno-lodowy zapach, swój klimat umiarkowany chłodny, a może nawet /chwilami/ subpolarny, ale gra teraz bardziej konkretnie i po prostu trochę mocniej. Te chłody dotyczą scenerii, bo wiadomo przecież, że w Wovoce płonie też ogień i gryzą w oczy dymy. Siedzimy w futrach, ale w piecu jest napalone! Zwłaszcza, że u Raphaela słychać zdaje się teraz trochę Hendrixa. Przyznam, że brak tego wcześniej mnie intrygował. Wiecie, że jest gitarzysta, który z Wovoką gra blusy, a nie ma śladu hendrixowskich zagrywek. Teraz też ich nie ma, ale coś z magii Jimiego wyraźnie się pojawia, jako jeden z elementów złożonego i oryginalnego stylu Rogińskiego (ciekawe na jak długo?). Do tego Szpura grał po prostu mocniej, bez sięgania po pałki z pluszowymi końcami czy miotełki – to była intensywna, wciągająca i wielowymiarowa jazda. Kiedy tak rozpędzali się z Raphaelem, przy wsparciu basowych dźwięków z klawisza Oli Rzepki, robiło się naprawdę gęsto, wręcz oszałamiająco! Zazdroszczę trochę Mewie, że może się kąpać w tych dźwiękach. Bo mam takie wrażenie, że ona jest w tym zespole wokalistką, czyli należy do wykonawców, ale ma przy tym świetne warunki, żeby spokojnie i głęboko zapadać się w tej muzyce. Wydaje mi się przy tym, że jej śpiew zmienił się od czasu poprzedniego koncertu, że pojawiło się więcej wysokich partii, a także jakiegoś powietrza, zwłaszcza w niektórych – poruszających - momentach. No i w ogóle: jej sposób bycia na scenie odpowiada mi
.
Jeśli chodzi o repertuar, to zabrzmiały rzeczy nowe, plus może ze dwa numery z pierwszej płyty. Wszystko doskonałe do odpływania w głąb siebie, w te zaśnieżone lasy i częściowo zamarznięte rzeki. Ale oczywiście część numerów ma bardziej zadziorny charakter. Najbardziej wyróżnił się „Dat Lonesome Stream” (łatwo rozpoznałem na płycie ze względu na Zion w tekście) – transową, psychodeliczną drugą częścią. To było naprawdę super, bo nie tylko że wciągało, że przyspieszało, ale też zaskakiwało, zwalniało, zmieniało się, po prostu oszałamiający czad! Ale wszystko było dobre
. Choć też jestem przekonany, że Wovoka może zagrać jeszcze lepiej - będę łaził, w miarę możliwości
.
Publiczność, jak się rzekło, była dość drewniana, ale nagradzała zespół solidnymi brawami, zwłaszcza kiedy trzeba było zawalczyć o bisy, a dwa razy Wovoka wracała. Liczyłem, że będzie można kupić płytę i nie zawiodłem się – kupiłem dwie. I w ogóle po koncercie było bardzo miło, aż podpuszczony przez kolegów zebrałem autografy od całej czwórki. Do czego to człowiek nie dochodzi z wiekiem – zaczyna gonić za autografami. Ciekawe do czego dojdę po czterdziestce?
Napisałem, mimo rekordowego niżu. Howgh
.