Człowiek, który miał do czynienia z Wailersami w Londynie w 1973 pisze:
Pojechałem autem razem z grupą, ale nie mogłem zrozumieć ani słowa z tego co mówili. Kiedy dotarliśmy, byłem wyczerpany, bo cały czas mieli włączony grzejnik.
A ja pamiętam, że jak pierwszy raz czytałem o Marleyu /w Encyklopedii Rocka/, to też nic nie mogłem skumać z tego, jak rozwijała się jego kariera. Nie miałem wtedy w ogóle pojęcia o specyfice jamajskiego życia. Od tamtej pory jednak trochę poczytałem, co daje mi złudzenie, że wiem nieco więcej.
W historii Wailersów spore znaczenie miały rzeczy, które łatwo umykają uwadze. A niektórych spraw wręcz nie da się jednoznacznie rozwikłać. Na przykład jak mogli tak po prostu rozejść się na chwilę przed zrobieniem międzynarodowej kariery? Przecież byli prawie jak rodzina, a Bunny i Bob mieli nawet wspólną siostrę. Tyle wspólnej pracy (od początku lat sześćdziesiątych), grania, śpiewania i walki o swoje sprawy, i w końcu co?
A może rzeczywiście, tak jak chciał tego Rasfael, rozeszli się w trzech kierunkach, by skuteczniej głosić rastafariańskie przesłanie? Nie wiem, w każdym razie warto też przypomnieć, że podczas pierwszej pozajamajskiej trasy Bunny tak wymarzł, że powiedział po prostu, że więcej nie pojedzie. I faktycznie z Wailersami więcej nie pojechał. Za to w 1976 ukazały się 3 różne płyty firmowane przez 3 różnych Wailersów. Albumy te oczywiście różnią się między sobą, ale jednak słychać, że wyrastają z tego samego korzenia, i że nagrali je ludzie, którzy przeszli wspólną drogę.
Peter Tosh – Legalize It (1976)
Zacznę od tej płyty, ponieważ brzmieniowo najbliższa jest temu, co Wailersi nagrywali wcześniej wspólnie. Brzmienie, z którym mamy tu do czynienia, dość szorstkie i surowe, różni się od typowo rootsowych produkcji. Bob, Peter i Bunny i ich muzycy inspirowali się różną muzyką. Słuchali soulu, popu, rhythm and bluesa, funky – i to słychać było w ich muzyce. Swoją rolę w formowaniu stylu Wailersów odegrali też producenci, Lee „Scratch” Perry, ale też Chris Blackwell.
I Tosh od tego dorobku wcale nie chciał w 1976 roku uciekać. Na „Legalize It” towarzyszą mu zresztą starzy znajomi: sekcja Wailers, czyli bracia Barrettowie, klawiszowiec Tyrone Downie… Sam Bunny śpiewa w chórkach! Z Ritą Marley i Judy Mowatt, czyli 2/3 I Trees - tercetu, który właśnie zastąpił Petera i Bunnego u boku Marleya. Zaś Al Anderson, który pełni tu funkcję gitarzysty solowego też był raczej muzykiem Boba.
Kiedyś już
pisałem o tej płycie, tak że teraz krótko. Poza świetnymi, klasycznymi numerami na „Legalize It” znajdziemy sporo jamajskiej mutacji muzyki soul czy pop, która kojarzy się z latami sześćdziesiątymi, a może nawet pięćdziesiątymi. Mam na myśli takie piosenki jak „Whatcha Gonna Do”, „Ketchy Shuby” czy „Till Your Well Runs Dry”. Nie są to złe numery, ale dla mnie o płycie stanowi raczej genialny i leniwy utwór tytułowy, pozytywnie przejmujący „Burial”, albo też niemal prorocki „Igziabeher”. Dziwne jest wzajemne sąsiadowanie tak różnych utworów, ale płyta reggae chyba nie może być niespójna? Ta może i jest, ale nie szkodzi
.
***
Bunny Livingstone, znany jako Bunny Wailer, to ciekawa postać. Kto wie co kryje się w głębi jego czarnego serca? To on, jeszcze w czasach Wailersów, powalił na glebę jednego z producentów, co chciał ich wykiwać na kasę. Wyegzekwował należność naciskając mu na gardło ostro ułamanym kawałkiem drąga. Z drugiej strony to on prowadził chyba najbardziej rastafariańskie życie z całej trójki. Kiedy Bob i Peter robili kariery, grali trasy, Bunny odciął się od muzycznego biznesu, długo mieszkał z dala od miasta, na plaży albo w lesie.
W czasach Wailersów pisał mało, był też chyba mniej wyrazisty artystycznie niż Peter czy Bob. Wreszcie jednak wziął się do pracy i w 1976 roku wydał własną płytę.
Bunny Wailer – Blackheart Man (1976)
Album wygląda, zwłaszcza w porównaniu z „Legalize It”, jak jakaś superprodukcja. Brzmi dość grubo. Choć wkradło się też trochę lukru. Większość utworów rozpoczyna się zwyczajowym nabiciem, ale do części przygotowano ładne instrumentalne wprowadzenia: flet, gitara akustyczna, klawisze. Do tego tu i ówdzie pojawiają się brzmienia harmonijki ustnej, melodiki, jakiejś drumli. I ogólnie brzmienie, jeśli chodzi o ornamentykę i kolory, jest bardzo dopracowane, urozmaicone i wielowarstwowe. Szkoda, że niekiedy za sprawą instrumentów klawiszowych, jak w tytułowym, ale już w następnym pojawia się fajna sekcja dęta i ogólnie wszystko, choć lekko trąci myszką, da się jednak wytrzymać. Nie mogło być inaczej: i tu grają starzy, dobrzy w swym fachu znajomi. Zwłaszcza bębny Carltona Barretta świetne. No i Tosh sporo dorzucił od siebie - te harmonijki, melodiki to jego. A chórki w „Dreamland” śpiewa sam Bob. Ogólnie sami mężczyźni.
Jeśli chodzi o numery, to początkowo brakowało mi większej wyrazistości. Kompozycje są spokojne, medytacyjne, zdają się niekiedy wyrastać z jakichś hymnów religijnych czy soulowych. Sam Bunny ma taki wokal, co zrobić? Z drugiej strony słychać tu i tam Wailersową tradycję. „The Opressed Song” albo „Reincarnated Souls” spokojnie mogłyby pochodzić jeszcze z wspólnej płyty, tyle że brzmią nowocześniej. „Armagedeon” brzmi natomiast jak jakiś późniejszy, exodusowy Marley, zaś takie utwory jak „Fighting Against Conviction” nagrywał potem Peter Tosh. Moje ulubione fragmenty to „Fig Tree” i zwłaszcza „Rastaman” – wydają mi się najbardziej charakterystyczne, własne. No i finałowy „This Train” – osiem i pół minuty wolnej jazdy pociągiem, lekko kolejowa rytmika (choć bardziej nyabinghi), harmonijka jak sygnał lokomotywy. Zresztą te dźwięki grane przez Tosha ładnie kończą cały album.
Kilka lat temu mógłbym w ogóle nie łyknąć tego materiału, ale teraz doceniam jego urok. Doceniłem go zwłaszcza kiedyś o czwartej nad ranem na Krakowskiem dworcu autobusowym, Blackheart Man ułatwił mi wtedy przetrwanie ciężkich chwil.
That's because he's a Rasta Man .
***
Bob Marley – Rastaman Vibration (1976)
Ta płyta też zawiera elementy jamajskiej dziwności. Bo autorem utworów jest sam Bob, ale w opisie figurują wszyscy inni, a on sam sporadycznie. Dlaczego? Poza tym są mankamenty brzmieniowe, w postaci nowoczesnych wówczas patentów, które dziś drażnią, jak na „Blackheart Man”. I jak na „Legalize It” dobrym utworom towarzyszą słabsze. Ale i tak „Rastaman Vibration” to świetna płyta, najlepsza z całej trójki.
Już brzmienie jest świetnie ustawione. Radykalne ograniczenie niepotrzebnych dźwięków. Zwłaszcza bębny świetnie brzmią, każde stuk, bum, ksz. Nie tylko robią rytm, ale też przestrzeń. Zawsze zachwycało mnie to u Marleya, to pukanie z pogłosem, które zaprasza ciszę do wnętrza muzyki. Czytelnie brzmią w niej głosy, gitary, a wszystkim buja bas. Można to sprawdzić słuchając otwierającego utworu tytułowego (okazuje się, że taką funkcję mają tytulaki na każdej z omawianych płyt), albo lepiej następnego „Roots, Rock, Reggae”. Bo jeszcze dalszy „Johny Was” rozpoczyna się koszmarnym brzmieniem jakichś syntetycznych bębnów i ogólnie jest jakiś bez wyrazu. Lepiej zrobili go punkowcy z Stiff Little Fingers. Trochę lepsze wrażenie robi „Cry To Me”, ale właściwie odetchnąć można dopiero przy wojowniczym „Want More”. Dużo gitary Ala Andersona, super I Trees, fajna przedłużona końcówka. No i te bębny! Jeszcze lepiej wypada „Crazy Baldhead”, z charakterystycznym dzikim zaśpiewem Boba na początku, kroczącym bojowo rytmem. Gorzki, społeczny tekst.
Brainwash education to make us the fools. A fakturę utworu pięknie wzbogacono jakimś stukaniem, pohukiwaniem niższym i wyższym. „Who The Cap Fit” przeraża z początku rozlewającym się syntezatorem, i w sumie to znów obniżenie lotów płyty. Potem idzie wspomnienie zarobkowego wyjazdu Boba – „Night Shift”. Ale też nie jest za dobrze.
Za to końcówka płyty jest rewelacyjna. „War” to po prostu potęga. Świetna sekcja dęta. Świetne bębny. Zwłaszcza te najniższe, podskórne, jak spod ziemi, które łatwo przeoczyć, a nadają całości niezwykłego wyrazu i solenności. Jak tam tamy skropione krwią. I Trees powtarzają War! War! a Bob podaje tekst oparty na przemówieniu cesarza Etiopii na forum ONZ z 1963, o tym jak długo będzie trwała wojna… Piękne pochody basowe. Nie dziwię się Sinead O’Connor, że sięgała po ten numer. Absolutny klasyk. A po nim wchodzi również świetny „Rat Race”. Wojowniczy wstęp, który rozlewa się w dostojne dźwięki. Sekcja dęta pozostaje z nami (jest tylko w tych dwóch finałowych utworach), a Marley wyśpiewuje swoje przesłanie do braci: „rasta nie pracuje dla CIA” (CIA niestety interesowała się Bobem), „Don't forget your history / Know your destany”. Piękny utwór. Tylko kończy się tak szybko.
Chłopcy na pierwszej stronie tego wątku pisali, że tu Marley nie osiągnął jeszcze tego swego klasycznego brzmienia, że i repertuar to jeszcze nie jest to, ale chociażby dla tych dwóch ostatnich numerów warto sięgnąć po "Rastaman Vibration".
PS. Gwiazdki w tym poście są tylko elementem graficznym!