azbest pisze:
Zauważyłeś, że dwie osoby powtarzają się na wszystkich zdjęciach?
Całą moja pisanina na nic! Nie wiedziałem!
A teraz bardziej serio: Zapraszam do lektury kolejnej odsłony mojej historii King Crimson.
King Crimson, The ProjeKcts [1999]
W 1999 roku, kiedy wszystkie ProjeKcty właściwie zakończyły swoją działalność przyszedł czas na zbiorcze podsumowanie. Płyty zebrane w jednym boxie najpierw osobno wydawane były tylko w Japonii. Reszta świata dostała komplet nieco później. Wydawnictwo „The ProjeKcts” jest czteropłytowym podsumowaniem działalności wszystkich dotychczasowych działań. W przeciwieństwie jednak do płyty „Space Groove” P2 zostało wydane pod szyldem King Crimson. Otóż każda z płyt ma na grzbiecie opakowania nazwę odpowiedniego Projektu, ale zbiorcze etui mówi jasno z czyim dziełem mamy obcujemy. Prosprzedażowe działania podjęte już po fakcie? Może, ale dla mnie nie ma to żadnego znaczenia.
Całość to prawie cztery godziny muzyki znacznie odbiegającej od dotychczasowych kanonów wyznaczonych przez Karmazynowego Króla. Znając jednak „The Repercussion Of Angelic Behaviour” oraz „Space Groove” możemy się domyślać, że będzie „inaczej niż zwykle”.
Wydawnictwo prezentuje się elegancko, ale zabrakło chyba chęci, by zrobić z niego małe arcydzieło. Lepszej jakości fotografii nie namierzyłem, a samemu nie bardzo mam ochotę bawić się w robienie zdjęć. Zatem cieszmy się, że chociaż cokolwiek się znalazło.
ProjeKct One, Live At The Jazz Cafe
ProjeKct One w składzie Fripp, Gunn, Levin, Bruford początkowo miał istnieć w innej konfiguracji. Fripp był umówiony z Brufordem na wspólne koncerty od bardzo dawna. Bruford zaproponował jednak, by zaprosić na nie również Levina, gdyż może być ciekawiej. Fripp na to, że jasne, ale żeby było jeszcze ciekawiej, weźmy jeszcze Gunna. I w taki sposób uformował się skład, który w dniach od pierwszego do czwartego grudnia 1997 roku dał cztery koncerty w londyńskim Jazz Cafe. Z tego materiału wykrojono powyższy album.
P1 zaprezentował słuchaczom muzykę w całości improwizowaną. Ani jedna nuta nie została wcześniej zaplanowana. Co więcej, takie podejście było konsekwentnie realizowane przez cztery wieczory. P1 był również ostatnim wspólnym dokonaniem Bruforda i Frippa. Obecność tego bębniarza sprawia, że ta muzyka znacznie różniła się od innych ProjeKctów. Akustyczna perkusja nadała grupie zupełnie inne brzmienie. Takie podejście mogło też być powodem mniejszego nasycenia tej muzyki pierwiastkiem elektronicznym, co w innych ProjeKctach było normą. Drugim istotnym elementem jest gra Tonego Levina. Jego bas jest na tej płycie niezwykle ciężki, sporo w nim naprawdę potężnego dołu. Nie ma też zbyt wielu zbędnych akrobacji, jest za to ciągły groove. Zgrana sekcja brzmi potężnie, choć zdarzały się zarzuty, że obie frakcje, czyli Bruford/Levin i Fripp/Gunn grają jakby nieco osobno. Lider proponuje tym razem zarówno soundscape, jak i sporą ilość firmowych solówek. Może tylko Gunn jest w tym wszystkim nieco wycofany, ale z nawiązką powetuje sobie to później. Prócz mocnych, długaśnych improwizacji zdarzają się też nieco liryczniejsze fragmenty, jak chociażby „2 ii 3”. Klimat „Trio” pojawia się natychmiast, choć efekt osiągnięto za pomocą zupełnie innych środków. Wiele w tej muzyce podróży po terenach posępnych, często mrocznych. Właściwie takie dźwięki są domeną całego omawianego tu wydawnictwa. Gdybym miał podać epizod z historii King Crimson, który w minimalnym stopniu kojarzy mi się z dokonaniami P1, powołałbym się na niektóre improwizacje z okresu 1973-1974. To oczywiście daleka i niepełna analogia, ale w potężnych improwizacjach tamtego składu można było odnaleźć podobne zainteresowanie rytmem i ten nieuchwytny drive całej formacji, gnanie przed siebie w pogoni za nieznaną muzyką. Zwłaszcza sekcja rytmiczna tworzy unikalny, mocno skumulowany element. Frippa i Gunna trudniej natomiast porównać z Frippem i Crossem sprzed dwudziestu kilku lat. Inne instrumenty i chyba inna wrażliwość, choć wspomniany fragment przywodzący na myśl „Trio” z płyty „Starless And Bible Black” świadczy, że więź to nie całkiem zerwana.
Nagrany materiał nie był obrabiany w studiu. Przycięto tylko odpowiednio ścieżki i tak zaprezentowano słuchaczom. Można oczywiście marudzić, że utwory pokrojono niezbyt finezyjnie i pozbawiono w ten sposób nastroju oraz koncertowej dramaturgii, że na płycie zostało jeszcze sporo miejsca, że wybór nie padł na najbardziej ekscytujące fragmenty. Pewnie, z niektórymi tego typu zarzutami można się zgodzić. Nie zmienia to jednak faktu, że bestia sceniczna, jaką niewątpliwie był P1 przedstawiła słuchaczom coś, czego ani przedtem, ani potem nie mieli okazji usłyszeć w produkcjach King Crimson. Wykluczenie Bruforda z dalszych prac sprawiło, że kolejne ProjeKcty podryfowały w zupełnie innych kierunkach, a King Crimson bez tego perkusisty stał się zupełnie inną formacją. Dodać również muszę, że Bruford był bardzo niezadowolony z ostatecznego efektu. Cóż… Możliwe, że odwieczny konflikt z Frippem sprawił, że nic innego nie mógł powiedzieć.
Po latach w serii KCCC ukazał się album z kolejnymi nagraniami tego składu. Następnym ruchem było udostępnienie zapisów wszystkich koncertów w formie elektronicznej na stronie DGM Live. Tymi materiałami teoretycznie powinienem zająć się w tym miejscu. Ich analiza rzuciałaby dodatkowe światło na to przedsięwzięcie, ale są to wydawnictwa na tyle niszowe i niedostępne, że postanowiłem wziąć je na warsztat później, gdyż albumem kanonicznym na zawsze pozostanie „Live At Jazz Cafe”. Reszta to smakowity bonus dla ultrasów. Omawiana metodologia doboru płyt dotyczy oczywiście nie tylko P1, ale również P2, P3 i P4.
ProjeKct Two, Live Groove
„Space Groove” było rozgrzewką przed właściwą działalnością P2. Po nagraniu płyty w listopadzie 1997 roku zespół spotkał się w lutym następnego roku w celu przygotowania się do pierwszego koncertu. Ten występ otworzył przed nimi oczy. W stosunku do muzyki zawartej na płycie zmieniło się wszystko. Głównie dotyczyło to zaostrzenia brzmienia, które stało się niezwykle zadziorne. Również rytmika zaczęła funkcjonować nieco inaczej. Na kolejne występy trzeba było poczekać do kwietnia. Wtedy P2 udał się nawet na cztery koncerty do Japonii. Towarzyszył im wtedy zespół BLUE (Bruford Levin Upper Extremities). Sceniczne prezentacje trwały do lipca 1997 roku. P2 zagrało przed publicznością ponad 30 razy, co jest rekordem jeśli chodzi o koncerty w ramach ProjeKcts. „Live Groove” jest wyborem nagrań zarejestrowanych w tamtym czasie. Drugi ProjeKct opracował autorski repertuar, który niewiele wspólnego miał z zawartością „Space Groove”, próżno też szukać analogii z P1. Dodatkowo, powstały materiał stał się pożywką zarówno dla P4, P3 (kolejność zamierzona), jak i King Crimson w roku 2000.
„Live Groove” w przeciwieństwie do „Space Groove” jest doskonałą wizytówką tego składu. Otwierający album utwór „Sus-Tayn-Z” prezentuje kolejne nowe przestrzenie muzyczne. Powolny, epicki wstęp, agresywne brzmienia i w końcu pojawia się rytm, który tym razem nie powoduje delikatnego uśmiechu na twarzy słuchacza, ale kieruje go w stronę mechanicznych i nieco industrialnych skojarzeń. Belew prezentuje się o niebo lepiej. Wreszcie rozwinął też skrzydła Trey Gunn. Tutaj jest już niezależnym zawodnikiem, który używa swoich umiejętności do aktywnego wzbogacania zespołowego dźwięku. Fripp, ze swoją natychmiast rozpoznawalną gitarą również dba o stosowne urozmaicanie muzyki. „Heavy ConstruKction” wprowadza muzykę na tereny podminowane mocno elektroniką. Wiele na tym albumie wręcz klubowych zagrywek („klubowymi zagrywkami” nazywam elementy kojarzące mi się z muzyką elektroniczną, ale których z powodu braku wiedzy nie potrafię dookreślić). „The Deception Of The Thrush” (cytat z T. S. Eliota) wprowadza P2 do grona fundatorów kolejnego wcielenia King Crimson. Ten utwór będzie pojawiał się konsekwentnie w ich repertuarze aż do roku 2003, natomiast inne kompozycje, choć przearanżowane, również będą miały swoje odbicia choćby w koncertowych improwizacjach czy też chwytach jasno wskazujących źródło zapożyczenia. Dalsze utwory na płycie były utrzymane w zarysowanej już stylistyce. Również kompozycje ze słowem „ConcstuKction” są silnym dowodem pokazującym wkład drugiego ProjeKctu w muzykę, jaką King Crimson miał grać w przyszłości. Płyta kończy się żartobliwą wersją „21st Century Schizoid Man”. Szargają świętości, ale wyczuwalna jest w tym ewidentna zaczepka w kierunku słuchacza. Niezły żart na sam koniec.
Płyta „Live Groove” pokazuje dość dokładnie czym był P2. Nie była to grupa opierająca się tak jak P1 tylko na improwizacji. Zespół był nastawiony na nieco bardziej skonkretyzowany repertuar, który pozostawiał luki na swobodną interpretację. Nie umieszczono tu co prawda wszystkich utworów, jakie w dorobku miała ta grupa, ale z perspektywy czasu wydaje się to niekonieczne.
ProjeKct Three, Masque
Tym razem chronologia znów zostaje zaburzona. Przed P3 był P4. ProjeKct trzeci powstał znów przez przypadek. Podczas przygotowywań do koncertów P4 ekipa oczekiwała aż pojawi się sprzęt Tony’ego Levina. Nim to się stało Gunn, Mastelotto i Fripp jamowali. Gdy swobodne granie dobiegło do końca Fripp krzyknął „ProjeKct Three!!”. Słowa te możemy uznać za początek tego składu. Możemy je usłyszeć również w kompozycji „Masque 6”.
Prezentacja sceniczna P3, a jego album „Masque” nie do końca do siebie przystają. O ile na scenie zespół brał na warsztat materiał opracowany przez P2 i P4 oraz trochę improwizował, o tyle „Masque” jest czymś zupełnie innym. W marcu 1999 roku w Austin P3 wystąpiło przed publicznością pięć razy. Koncerty były oczywiście rejestrowane, wśród publiczności pojawił się nawet… Adrian Belew. Ścieżki z ich zapisem zabrał ze sobą Mastelotto i zajął się miksowaniem. W swojej pracy oparł się właściwie tylko na improwizacjach oraz wspomógł się nagraniami studyjnymi. Nie poprzestał tylko na wyedytowaniu ich z koncertowego materiału, ale zdecydował się zaingerować w istniejący zapis. Kroił, przekładał, sklejał i montował wszystko według własnego uznania. Tworzył muzykę od podstaw. I ta decyzja wydaje się jedną z słuszniejszych. Dlaczego? P3 koncertowo nie powalał. Moje spotkania z tamtym materiałem w surowej odsłonie były właściwie wielkim rozczarowaniem. Być może spodziewałem się za wiele? Nie wiem. W każdym razie, jeśli ktoś najpierw poznał album „Masque”, a później koncerty, może się mocno zdziwić. Jednym słowem: materiałowi wyjściowemu daleko było do doskonałości. Mastelotto dokonał zatem cudu. Opierając się na swobodnych fragmentach zmontował coś na kształt długiej muzycznej opowieści jakiej trudno szukać w okolicach zamku Karmazynowego Króla.
Z tego powodu album P3 może się wydawać najbardziej „wyreżyserowaną” płytą w tej serii. Dźwięki zagrane na koncercie stały się tutaj inspiracją do dalszej pracy nad muzyczną materią. Z tego powodu płyta posiada niesamowity klimat. Dużo tutaj spokojnego, klimatycznego grania, choć nie brak też gwałtowności, która była oczywiście wpisana we wszystkie ProjeKcty, w tym również w P3. Tutaj nie jest ona jednak dominantą. „Masque” jest płytą niezwykle eteryczne, której charakter określają w dużej mierze długie, klimatyczne i zwiewne fragmentach. Mastelotto odnajduje się w takiej muzyce bezbłędnie. Jego ciągoty do grania na elektrycznych bębnach idealnie wpasują się w zaproponowaną materię muzyczną. Prócz perkusji obsługuje różnego rodzaju programatory, które jeśli zachodzi taka potrzeba dodatkowo zagęszczają muzykę. Gunn z Frippem po raz kolejny doskonale się uzupełniają. Szaleństwo w tej muzyce, choć obecne w dźwiękach, jest również ulokowane tuż pod samą muzyką. Wiele w tym rozedrgania, prawdziwego muzycznego spektaklu. Nie na darmo chyba płyta nosi tytuł „Maska”. We wszystkich podsumowaniach muzyki zagranej w ramach The ProjeKcts od lat trwa „walka” o to, czy wspanialszy jest P3 czy też P4. Ja na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć.
Wydawać by się mogło, że po tym epizodzie P3, jak wszystkie dotychczasowe ProjeKcty po prostu umrze śmiercią naturalną. I właściwie tak się stało, ale pojawił się jeden wyłom. Na trasie w 2003 roku podczas jednego występu Belew był niedysponowany. Żeby nie odwoływać koncertu zaprezentowano publiczności zespół P3. Zapis koncertu wydany został w serii KCCC.
ProjeKct Four, West Coast Live
Październik i listopad 1998 roku należał do ProjeKct Four. Zespół spotkał się na scenie siedem razy. Materiał został oczywiście nagrany, a później jak zwykle zaczęła się postprodukcja. O ile P3 wydawał mi się na żywo niezwykle ubogi, o tyle P4 był zespołem, który dawał fascynujące występy. Modyfikacja poprzedniego składu okazała się słuszna. Spragniony grania Levin oraz Mastelotto wznieśli swoim wkładem nową grupę na absolutne wyżyny. Formuła występów P4 polegała na szlifowaniu materiału stworzonego przez P2, dorzuceniu swoich elementów do tej układanki (fenomenalny „Seizure”, którego pominięcie na tej płycie uważam za karygodny błąd czy „Hindu Fizz”), a także, co oczywiste, na improwizacji. Te ostatnie elementy zawsze były nazywane „Ghost”.
Na album „West Coast Live” trafiło sporo ponad 50 minut muzyki. Płyta rozpada się na trzy części. Najpierw „Ghost Pt. 1”, później „Deception Of The Thrush”, „Hindu Fizz” i „ProjeKction”, a na końcu kolejna porcja zespołowych improwizacji, czyli „Ghost Pt. 2”. Brzmienie oraz terytorium, po którym porusza się P4 jest niezwykle zbliżone do muzyki P3. Są jednak wyraźne zmiany. Obecny tutaj Levin sprawia, że muzyka zespołu jest znacznie pełniejsza. Również robota perkusisty jest fascynująca. Wydaje mi, że Mastelotto chętnie staje się… drugim perkusistą. W wielu fragmentach najpierw odpala zaprogramowane bity, a dopiero później je uzupełnia swoją grą. Gęsta elektronika niesamowicie współgra z tym, co robi reszta zespołu. Czuć, że zaprezentowane utwory zostały odegrane w taki sposób jak to słyszymy, że działań studyjnych było tutaj znacznie mniej niż w przypadku „Masque”. Oczywiście pewne rzeczy pocięto, ale nie było wyjścia. Na „West Coast Live” czuć niesamowitą organiczność tego składu i wzajemne zrozumienie. Improwizacje zaproponowane przez P4 są niepokojące, długie, podminowane częstokroć dziwną, klaustrofobiczną elektroniką, która wprowadza ich muzykę w kompletnie inny wymiar. Fripp oraz Gunn po trasie P2 wiedzieli już w jakie pozycje zajmować będą w kolejnych ProjeKctach. Obaj znają swoje role bardzo dobrze, obaj zagęszczają klimat jeszcze bardziej i doskonale rozumieją się z Levinem i Mastelotto. A komunikują się za pomocą soundscape czy bardziej tradycyjnych gitarowych brzmień. Wielkość Treya Gunna objawia się tutaj najdobitniej. Wraz z liderem wyprowadził King Crimson w nowe stulecie. I co więcej, wydaje się muzykiem o wiele bardziej kreatywnym i znacznie mniej przewidywalnym niż Fripp. Wiem, dziwnie to brzmi, ale nie są to tylko puste słowa. Postaram się w przyszłości jeszcze wrócić do tego bardzo ważnego zagadnienia.
Dorobek P4, obok „sztucznego tworu” jakim był P3, uznawany za najlepszą realizację muzyczną tego okresu stał się później inspiracją przy improwizacjach King Crimson w roku 2000 i później. Oczywiście nie było tak samo, gdyż zamiast Levina pojawił się Belew. Po krótkiej trasie P4 Fripp chyba wiedział już w jakim kierunku powinny pójść następne nagrania King Crimson.
Ocena: *****
W przypadku tej pozycji wyłamię się z gwiazdkowania poszczególnych ProjeKctów. Oceny składowe nijak nie oddadzą magii, jaka zaklęta jest w całym wydawnictwie.
„The ProjeKcts” oraz archiwalne nagrania umieszczone w boxie „The Great Deceiver” to tzw. Stary i Nowy Testament King Crimson. Może mi się jeszcze kiedyś odmieni, ale od lat niezmiennie
uważam, że oba te tytuły są najwspanialszymi dokonaniami w historii tego zespołu. Ogrom tekstu raczej nie zachęca do lektury. Mam jednak nadzieję, że jeśli ktoś faktycznie przez niego przebrnie, chętnie sięgnie po te płyty.