Ultima Thule

Forum fanów Armii i 2TM2,3
Dzisiaj jest pt, 03 maja 2024 23:42:06

Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 461 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1 ... 20, 21, 22, 23, 24, 25, 26 ... 31  Następna
Autor Wiadomość
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 23 stycznia 2012 22:01:05 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 29 maja 2006 08:57:07
Posty: 10786
Skąd: Gdynia
Zauważyłeś, że dwie osoby powtarzają się na wszystkich zdjęciach? :twisted:

_________________
Obrazek


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 23 stycznia 2012 22:23:11 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
ndz, 06 maja 2007 12:40:25
Posty: 13524
Skąd: Krk
azbest pisze:
Zauważyłeś, że dwie osoby powtarzają się na wszystkich zdjęciach?

:shock: Całą moja pisanina na nic! Nie wiedziałem! :shock:


A teraz bardziej serio: Zapraszam do lektury kolejnej odsłony mojej historii King Crimson.

King Crimson, The ProjeKcts [1999]
Obrazek
W 1999 roku, kiedy wszystkie ProjeKcty właściwie zakończyły swoją działalność przyszedł czas na zbiorcze podsumowanie. Płyty zebrane w jednym boxie najpierw osobno wydawane były tylko w Japonii. Reszta świata dostała komplet nieco później. Wydawnictwo „The ProjeKcts” jest czteropłytowym podsumowaniem działalności wszystkich dotychczasowych działań. W przeciwieństwie jednak do płyty „Space Groove” P2 zostało wydane pod szyldem King Crimson. Otóż każda z płyt ma na grzbiecie opakowania nazwę odpowiedniego Projektu, ale zbiorcze etui mówi jasno z czyim dziełem mamy obcujemy. Prosprzedażowe działania podjęte już po fakcie? Może, ale dla mnie nie ma to żadnego znaczenia.
Całość to prawie cztery godziny muzyki znacznie odbiegającej od dotychczasowych kanonów wyznaczonych przez Karmazynowego Króla. Znając jednak „The Repercussion Of Angelic Behaviour” oraz „Space Groove” możemy się domyślać, że będzie „inaczej niż zwykle”.
Wydawnictwo prezentuje się elegancko, ale zabrakło chyba chęci, by zrobić z niego małe arcydzieło. Lepszej jakości fotografii nie namierzyłem, a samemu nie bardzo mam ochotę bawić się w robienie zdjęć. Zatem cieszmy się, że chociaż cokolwiek się znalazło.

Obrazek


ProjeKct One, Live At The Jazz Cafe
Obrazek
ProjeKct One w składzie Fripp, Gunn, Levin, Bruford początkowo miał istnieć w innej konfiguracji. Fripp był umówiony z Brufordem na wspólne koncerty od bardzo dawna. Bruford zaproponował jednak, by zaprosić na nie również Levina, gdyż może być ciekawiej. Fripp na to, że jasne, ale żeby było jeszcze ciekawiej, weźmy jeszcze Gunna. I w taki sposób uformował się skład, który w dniach od pierwszego do czwartego grudnia 1997 roku dał cztery koncerty w londyńskim Jazz Cafe. Z tego materiału wykrojono powyższy album.
P1 zaprezentował słuchaczom muzykę w całości improwizowaną. Ani jedna nuta nie została wcześniej zaplanowana. Co więcej, takie podejście było konsekwentnie realizowane przez cztery wieczory. P1 był również ostatnim wspólnym dokonaniem Bruforda i Frippa. Obecność tego bębniarza sprawia, że ta muzyka znacznie różniła się od innych ProjeKctów. Akustyczna perkusja nadała grupie zupełnie inne brzmienie. Takie podejście mogło też być powodem mniejszego nasycenia tej muzyki pierwiastkiem elektronicznym, co w innych ProjeKctach było normą. Drugim istotnym elementem jest gra Tonego Levina. Jego bas jest na tej płycie niezwykle ciężki, sporo w nim naprawdę potężnego dołu. Nie ma też zbyt wielu zbędnych akrobacji, jest za to ciągły groove. Zgrana sekcja brzmi potężnie, choć zdarzały się zarzuty, że obie frakcje, czyli Bruford/Levin i Fripp/Gunn grają jakby nieco osobno. Lider proponuje tym razem zarówno soundscape, jak i sporą ilość firmowych solówek. Może tylko Gunn jest w tym wszystkim nieco wycofany, ale z nawiązką powetuje sobie to później. Prócz mocnych, długaśnych improwizacji zdarzają się też nieco liryczniejsze fragmenty, jak chociażby „2 ii 3”. Klimat „Trio” pojawia się natychmiast, choć efekt osiągnięto za pomocą zupełnie innych środków. Wiele w tej muzyce podróży po terenach posępnych, często mrocznych. Właściwie takie dźwięki są domeną całego omawianego tu wydawnictwa. Gdybym miał podać epizod z historii King Crimson, który w minimalnym stopniu kojarzy mi się z dokonaniami P1, powołałbym się na niektóre improwizacje z okresu 1973-1974. To oczywiście daleka i niepełna analogia, ale w potężnych improwizacjach tamtego składu można było odnaleźć podobne zainteresowanie rytmem i ten nieuchwytny drive całej formacji, gnanie przed siebie w pogoni za nieznaną muzyką. Zwłaszcza sekcja rytmiczna tworzy unikalny, mocno skumulowany element. Frippa i Gunna trudniej natomiast porównać z Frippem i Crossem sprzed dwudziestu kilku lat. Inne instrumenty i chyba inna wrażliwość, choć wspomniany fragment przywodzący na myśl „Trio” z płyty „Starless And Bible Black” świadczy, że więź to nie całkiem zerwana.
Nagrany materiał nie był obrabiany w studiu. Przycięto tylko odpowiednio ścieżki i tak zaprezentowano słuchaczom. Można oczywiście marudzić, że utwory pokrojono niezbyt finezyjnie i pozbawiono w ten sposób nastroju oraz koncertowej dramaturgii, że na płycie zostało jeszcze sporo miejsca, że wybór nie padł na najbardziej ekscytujące fragmenty. Pewnie, z niektórymi tego typu zarzutami można się zgodzić. Nie zmienia to jednak faktu, że bestia sceniczna, jaką niewątpliwie był P1 przedstawiła słuchaczom coś, czego ani przedtem, ani potem nie mieli okazji usłyszeć w produkcjach King Crimson. Wykluczenie Bruforda z dalszych prac sprawiło, że kolejne ProjeKcty podryfowały w zupełnie innych kierunkach, a King Crimson bez tego perkusisty stał się zupełnie inną formacją. Dodać również muszę, że Bruford był bardzo niezadowolony z ostatecznego efektu. Cóż… Możliwe, że odwieczny konflikt z Frippem sprawił, że nic innego nie mógł powiedzieć.

Po latach w serii KCCC ukazał się album z kolejnymi nagraniami tego składu. Następnym ruchem było udostępnienie zapisów wszystkich koncertów w formie elektronicznej na stronie DGM Live. Tymi materiałami teoretycznie powinienem zająć się w tym miejscu. Ich analiza rzuciałaby dodatkowe światło na to przedsięwzięcie, ale są to wydawnictwa na tyle niszowe i niedostępne, że postanowiłem wziąć je na warsztat później, gdyż albumem kanonicznym na zawsze pozostanie „Live At Jazz Cafe”. Reszta to smakowity bonus dla ultrasów. Omawiana metodologia doboru płyt dotyczy oczywiście nie tylko P1, ale również P2, P3 i P4.

ProjeKct Two, Live Groove
Obrazek
„Space Groove” było rozgrzewką przed właściwą działalnością P2. Po nagraniu płyty w listopadzie 1997 roku zespół spotkał się w lutym następnego roku w celu przygotowania się do pierwszego koncertu. Ten występ otworzył przed nimi oczy. W stosunku do muzyki zawartej na płycie zmieniło się wszystko. Głównie dotyczyło to zaostrzenia brzmienia, które stało się niezwykle zadziorne. Również rytmika zaczęła funkcjonować nieco inaczej. Na kolejne występy trzeba było poczekać do kwietnia. Wtedy P2 udał się nawet na cztery koncerty do Japonii. Towarzyszył im wtedy zespół BLUE (Bruford Levin Upper Extremities). Sceniczne prezentacje trwały do lipca 1997 roku. P2 zagrało przed publicznością ponad 30 razy, co jest rekordem jeśli chodzi o koncerty w ramach ProjeKcts. „Live Groove” jest wyborem nagrań zarejestrowanych w tamtym czasie. Drugi ProjeKct opracował autorski repertuar, który niewiele wspólnego miał z zawartością „Space Groove”, próżno też szukać analogii z P1. Dodatkowo, powstały materiał stał się pożywką zarówno dla P4, P3 (kolejność zamierzona), jak i King Crimson w roku 2000.
„Live Groove” w przeciwieństwie do „Space Groove” jest doskonałą wizytówką tego składu. Otwierający album utwór „Sus-Tayn-Z” prezentuje kolejne nowe przestrzenie muzyczne. Powolny, epicki wstęp, agresywne brzmienia i w końcu pojawia się rytm, który tym razem nie powoduje delikatnego uśmiechu na twarzy słuchacza, ale kieruje go w stronę mechanicznych i nieco industrialnych skojarzeń. Belew prezentuje się o niebo lepiej. Wreszcie rozwinął też skrzydła Trey Gunn. Tutaj jest już niezależnym zawodnikiem, który używa swoich umiejętności do aktywnego wzbogacania zespołowego dźwięku. Fripp, ze swoją natychmiast rozpoznawalną gitarą również dba o stosowne urozmaicanie muzyki. „Heavy ConstruKction” wprowadza muzykę na tereny podminowane mocno elektroniką. Wiele na tym albumie wręcz klubowych zagrywek („klubowymi zagrywkami” nazywam elementy kojarzące mi się z muzyką elektroniczną, ale których z powodu braku wiedzy nie potrafię dookreślić). „The Deception Of The Thrush” (cytat z T. S. Eliota) wprowadza P2 do grona fundatorów kolejnego wcielenia King Crimson. Ten utwór będzie pojawiał się konsekwentnie w ich repertuarze aż do roku 2003, natomiast inne kompozycje, choć przearanżowane, również będą miały swoje odbicia choćby w koncertowych improwizacjach czy też chwytach jasno wskazujących źródło zapożyczenia. Dalsze utwory na płycie były utrzymane w zarysowanej już stylistyce. Również kompozycje ze słowem „ConcstuKction” są silnym dowodem pokazującym wkład drugiego ProjeKctu w muzykę, jaką King Crimson miał grać w przyszłości. Płyta kończy się żartobliwą wersją „21st Century Schizoid Man”. Szargają świętości, ale wyczuwalna jest w tym ewidentna zaczepka w kierunku słuchacza. Niezły żart na sam koniec.
Płyta „Live Groove” pokazuje dość dokładnie czym był P2. Nie była to grupa opierająca się tak jak P1 tylko na improwizacji. Zespół był nastawiony na nieco bardziej skonkretyzowany repertuar, który pozostawiał luki na swobodną interpretację. Nie umieszczono tu co prawda wszystkich utworów, jakie w dorobku miała ta grupa, ale z perspektywy czasu wydaje się to niekonieczne.

ProjeKct Three, Masque
Obrazek
Tym razem chronologia znów zostaje zaburzona. Przed P3 był P4. ProjeKct trzeci powstał znów przez przypadek. Podczas przygotowywań do koncertów P4 ekipa oczekiwała aż pojawi się sprzęt Tony’ego Levina. Nim to się stało Gunn, Mastelotto i Fripp jamowali. Gdy swobodne granie dobiegło do końca Fripp krzyknął „ProjeKct Three!!”. Słowa te możemy uznać za początek tego składu. Możemy je usłyszeć również w kompozycji „Masque 6”.
Prezentacja sceniczna P3, a jego album „Masque” nie do końca do siebie przystają. O ile na scenie zespół brał na warsztat materiał opracowany przez P2 i P4 oraz trochę improwizował, o tyle „Masque” jest czymś zupełnie innym. W marcu 1999 roku w Austin P3 wystąpiło przed publicznością pięć razy. Koncerty były oczywiście rejestrowane, wśród publiczności pojawił się nawet… Adrian Belew. Ścieżki z ich zapisem zabrał ze sobą Mastelotto i zajął się miksowaniem. W swojej pracy oparł się właściwie tylko na improwizacjach oraz wspomógł się nagraniami studyjnymi. Nie poprzestał tylko na wyedytowaniu ich z koncertowego materiału, ale zdecydował się zaingerować w istniejący zapis. Kroił, przekładał, sklejał i montował wszystko według własnego uznania. Tworzył muzykę od podstaw. I ta decyzja wydaje się jedną z słuszniejszych. Dlaczego? P3 koncertowo nie powalał. Moje spotkania z tamtym materiałem w surowej odsłonie były właściwie wielkim rozczarowaniem. Być może spodziewałem się za wiele? Nie wiem. W każdym razie, jeśli ktoś najpierw poznał album „Masque”, a później koncerty, może się mocno zdziwić. Jednym słowem: materiałowi wyjściowemu daleko było do doskonałości. Mastelotto dokonał zatem cudu. Opierając się na swobodnych fragmentach zmontował coś na kształt długiej muzycznej opowieści jakiej trudno szukać w okolicach zamku Karmazynowego Króla.
Z tego powodu album P3 może się wydawać najbardziej „wyreżyserowaną” płytą w tej serii. Dźwięki zagrane na koncercie stały się tutaj inspiracją do dalszej pracy nad muzyczną materią. Z tego powodu płyta posiada niesamowity klimat. Dużo tutaj spokojnego, klimatycznego grania, choć nie brak też gwałtowności, która była oczywiście wpisana we wszystkie ProjeKcty, w tym również w P3. Tutaj nie jest ona jednak dominantą. „Masque” jest płytą niezwykle eteryczne, której charakter określają w dużej mierze długie, klimatyczne i zwiewne fragmentach. Mastelotto odnajduje się w takiej muzyce bezbłędnie. Jego ciągoty do grania na elektrycznych bębnach idealnie wpasują się w zaproponowaną materię muzyczną. Prócz perkusji obsługuje różnego rodzaju programatory, które jeśli zachodzi taka potrzeba dodatkowo zagęszczają muzykę. Gunn z Frippem po raz kolejny doskonale się uzupełniają. Szaleństwo w tej muzyce, choć obecne w dźwiękach, jest również ulokowane tuż pod samą muzyką. Wiele w tym rozedrgania, prawdziwego muzycznego spektaklu. Nie na darmo chyba płyta nosi tytuł „Maska”. We wszystkich podsumowaniach muzyki zagranej w ramach The ProjeKcts od lat trwa „walka” o to, czy wspanialszy jest P3 czy też P4. Ja na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć.

Wydawać by się mogło, że po tym epizodzie P3, jak wszystkie dotychczasowe ProjeKcty po prostu umrze śmiercią naturalną. I właściwie tak się stało, ale pojawił się jeden wyłom. Na trasie w 2003 roku podczas jednego występu Belew był niedysponowany. Żeby nie odwoływać koncertu zaprezentowano publiczności zespół P3. Zapis koncertu wydany został w serii KCCC.

ProjeKct Four, West Coast Live
Obrazek
Październik i listopad 1998 roku należał do ProjeKct Four. Zespół spotkał się na scenie siedem razy. Materiał został oczywiście nagrany, a później jak zwykle zaczęła się postprodukcja. O ile P3 wydawał mi się na żywo niezwykle ubogi, o tyle P4 był zespołem, który dawał fascynujące występy. Modyfikacja poprzedniego składu okazała się słuszna. Spragniony grania Levin oraz Mastelotto wznieśli swoim wkładem nową grupę na absolutne wyżyny. Formuła występów P4 polegała na szlifowaniu materiału stworzonego przez P2, dorzuceniu swoich elementów do tej układanki (fenomenalny „Seizure”, którego pominięcie na tej płycie uważam za karygodny błąd czy „Hindu Fizz”), a także, co oczywiste, na improwizacji. Te ostatnie elementy zawsze były nazywane „Ghost”.
Na album „West Coast Live” trafiło sporo ponad 50 minut muzyki. Płyta rozpada się na trzy części. Najpierw „Ghost Pt. 1”, później „Deception Of The Thrush”, „Hindu Fizz” i „ProjeKction”, a na końcu kolejna porcja zespołowych improwizacji, czyli „Ghost Pt. 2”. Brzmienie oraz terytorium, po którym porusza się P4 jest niezwykle zbliżone do muzyki P3. Są jednak wyraźne zmiany. Obecny tutaj Levin sprawia, że muzyka zespołu jest znacznie pełniejsza. Również robota perkusisty jest fascynująca. Wydaje mi, że Mastelotto chętnie staje się… drugim perkusistą. W wielu fragmentach najpierw odpala zaprogramowane bity, a dopiero później je uzupełnia swoją grą. Gęsta elektronika niesamowicie współgra z tym, co robi reszta zespołu. Czuć, że zaprezentowane utwory zostały odegrane w taki sposób jak to słyszymy, że działań studyjnych było tutaj znacznie mniej niż w przypadku „Masque”. Oczywiście pewne rzeczy pocięto, ale nie było wyjścia. Na „West Coast Live” czuć niesamowitą organiczność tego składu i wzajemne zrozumienie. Improwizacje zaproponowane przez P4 są niepokojące, długie, podminowane częstokroć dziwną, klaustrofobiczną elektroniką, która wprowadza ich muzykę w kompletnie inny wymiar. Fripp oraz Gunn po trasie P2 wiedzieli już w jakie pozycje zajmować będą w kolejnych ProjeKctach. Obaj znają swoje role bardzo dobrze, obaj zagęszczają klimat jeszcze bardziej i doskonale rozumieją się z Levinem i Mastelotto. A komunikują się za pomocą soundscape czy bardziej tradycyjnych gitarowych brzmień. Wielkość Treya Gunna objawia się tutaj najdobitniej. Wraz z liderem wyprowadził King Crimson w nowe stulecie. I co więcej, wydaje się muzykiem o wiele bardziej kreatywnym i znacznie mniej przewidywalnym niż Fripp. Wiem, dziwnie to brzmi, ale nie są to tylko puste słowa. Postaram się w przyszłości jeszcze wrócić do tego bardzo ważnego zagadnienia.
Dorobek P4, obok „sztucznego tworu” jakim był P3, uznawany za najlepszą realizację muzyczną tego okresu stał się później inspiracją przy improwizacjach King Crimson w roku 2000 i później. Oczywiście nie było tak samo, gdyż zamiast Levina pojawił się Belew. Po krótkiej trasie P4 Fripp chyba wiedział już w jakim kierunku powinny pójść następne nagrania King Crimson.

Ocena: *****


W przypadku tej pozycji wyłamię się z gwiazdkowania poszczególnych ProjeKctów. Oceny składowe nijak nie oddadzą magii, jaka zaklęta jest w całym wydawnictwie. „The ProjeKcts” oraz archiwalne nagrania umieszczone w boxie „The Great Deceiver” to tzw. Stary i Nowy Testament King Crimson. Może mi się jeszcze kiedyś odmieni, ale od lat niezmiennie uważam, że oba te tytuły są najwspanialszymi dokonaniami w historii tego zespołu. Ogrom tekstu raczej nie zachęca do lektury. Mam jednak nadzieję, że jeśli ktoś faktycznie przez niego przebrnie, chętnie sięgnie po te płyty.

_________________
http://67mil.blogspot.com/


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 23 stycznia 2012 23:02:47 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 00:22:22
Posty: 26664
Skąd: rivendell
...zawsze zwracałem uwagę na okładki z tej seriii ( super !)....mam na myśli te ze "scenkami rodzajowymi"...niestety żadnej płyty żem do tej porry nie słyszał :cry:

_________________
ooooorekoreeeoooo


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 24 stycznia 2012 20:24:47 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
sob, 18 września 2010 10:19:33
Posty: 452
Chodzi o obrazy malarki PJ Crook ? :wink:

http://www.magnoliabox.com/index.cfm?event=catalogue.artist&artistID=4949&key=PJ_Crook&startAt=1


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 24 stycznia 2012 20:36:38 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
ndz, 06 maja 2007 12:40:25
Posty: 13524
Skąd: Krk
King Crimson, The Deception of the Thrush: A Beginners' Guide to ProjeKcts [1999]
Obrazek

Wraz z publikacją monstrualnego boxu ukazała się płyta przybliżająca ideę The ProjeKcts w nieco skromniejszy sposób. Idea jest słuszna. Zamiast wydawać fortunę na cztery płyty, co do których istnieje prawdopodobieństwo, że nie będzie się doń wracać zbyt często, lepiej wydać mniej na jeden tytuł. I nawet jeśli się nie spodoba, to będzie mniej bolało. To wydawnictwo wpisało się w serię wydawanych wówczas „przewodników” z różnymi odsłonami muzyki King Crimson. Zapoczątkowane zostało to w 1976 roku tytułem „A Young Person's Guide to King Crimson”, a po latach było kontynuowane płytami „Cirkus: The Young Persons' Guide to King Crimson Live” i „The Beginners' Guide to the King Crimson Collectors' Club”. Kilka lat później pojawiło się jeszcze „The 21st Century Guide to King Crimson, Vol. 1: 1969–1974” oraz „The 21st Century Guide to King Crimson, Vol. 2: 1981–2003” podane również w skondensowanej wersji jako „The Condensed 21st Century Guide to King Crimson: 1969–2003”. Jednak nie o tych wydawnictwach chcę teraz pisać.
„The Deception of the Thrush: A Beginners' Guide to ProjeKcts” jest świetną wizytówką The ProjeKcts. Wybrany materiał ładnie przybliża istotę tej muzyki. Wiadomo, jest wybiórczy, ale inaczej się nie dało. To wydawnictwo jednak pod pewnym względem przewyższa czteropłytowy box. Otóż w tym wypadku na jednym dysku znajdziemy dokonania P1, P2, P3 i P4. I jeśli nie wiemy, na który element mamy ochotę, możemy zdecydować się na ten zgrabny miks. Czyli jest bardzo fajnie. Debeściaków taki czy innych zwykle nie polecam, ale w tym wypadku zrobię wyjątek, bo pyszna to płyta. Poniżej przeklejam listę utworów, żeby każdy mógł się zorientować co i ile wybrano.

Lista utworów:
1. Masque 1 (P3) - 5:31
2. Masque 2 (P3) - 1:44
3. Masque 3 (P3) - 5:22
4. Masque 4 (P3) - 3:10
5. Masque 5 (P3) - 4:33
6. Masque 6 (P3) - 2:40
7. Masque 7 (P3) - 6:19
8. 4 i 1 (P1) - 5:55
9. 2 ii 3 (P1) - 3:09
10. 4 ii 4 (P1) - 5:37
11. Sus-tayn-Z (P2) - 6:52
12. The Deception Of The Thrush (P3/P4) - 8:09
13. Ghost (Part 1) (P4) - 8:02
14. Ghost (Part 2) (P4) - 6:28

Ocena: ****

_________________
http://67mil.blogspot.com/


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 27 stycznia 2012 00:15:56 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 15:59:39
Posty: 28018
Pozwolę sobie wrócić na moment do lat 80tych. U mnie wygląda do tak:

Discipline: **** i 1/2

Elephant Talk. Zaczyna stick, jakieś tryle (stąd pewnie mowa o trylogii – tryle ujęte matematycznym drylem). Ale zaraz i dość gwałtownie wchodzi zespół. Brzmi oryginalnie, a zarazem coś przypomina. Oryginalne instrumenty (jak sam stick), oryginalnie wykorzystane (podwójnogitarowe patenty – te „pajęczynki” jak mówi Pilot), ale też od razu na myśl przychodzi Talking Heads. Nie tylko przez Belewa pewnie, może też przez odwołanie się do podobnych muzycznych koncepcji i pozaeuropejskich tradycji? Sam numer zwariowany, jakby ujęty w cudzysłów, odrealniony: **** i ½.

Frame by Frame. Anglicy mówią out of the frying pan into the fire, ale tu bardziej pasuje nasze z deszczu pod rynnę – ten utwór rozpoczyna istny strumień dźwięków. Dalej odsłaniają się jakieś krajobrazy, pojawia się krocząco-przystający rytm – przy tym mnóstwo różnych akcentów, szczegółów. I, mówiąc szczerze, bardziej mnie to wszystko interesuje niż aspekt liryczny czy poetycki kompozycji.

pilot kameleon pisze:
pamiętacie sam finał?


Pewka! :) **** i 1/2.

Matte Kudasai. Nagła zmiana, spokojna kompozycja, bardzo wyraźne obrazy: wnętrze, okno, jakaś osoba, ptaki. Trochę jak jakaś poważna, nieco artystyczna animacja. Kiedyś był to dla mnie numer nieco zbyt oczywisty, ale uważam, że ma swój urok, sprawdza się też w tym miejscu płyty: *** i ¾

Indiscipline. Heh, najpierw trochę nie wiadomo co, a potem jednak szok, bo jest cios, trochę jak w starym KC. Belew gada, ale w sumie to nie wiem – niby robi wrażenie a do mnie do końca nie przemawia: *** i ½

Thela Hun Ginjeet. Aa, no tu jest istne szaleństwo, też nie wiem o co idzie, ale bardzo mi się podoba. I ile się dzieje! Ten skład KC często robił numery o bardzo skomplikowanej fakturze, ale dość prostej strukturze, że skontrastowane motywy wracały naprzemiennie jak abab. Tu motywów jest znacznie więcej, a i ta świetna instrumentalna końcówka: pejzaże, rytmy, gitary, i wyraźny akcent na finał, bum, bardzo dobrze: **** i ¾

The Sheltering Sky. O jak ładnie stuka to drewienko w ciszy. Potem podkład gitary i muczący stick. Być może ów główny motyw gitary jest trochę zbyt ewidentny (Jean Michel Jarre? :wink: ), ale kompozycja świetnie się rozwija, ulega ciągłym przemianom. Mi osobiście kojarzy się ze snem, medytacją, albo jakimś out of body experience. W każdym razie trafiamy w tajemnicze, dziwne miejsca, nie wiadomo gdzie, a w pewnym momencie nawet materializuje się zaraz przed nami dżin. Jest w tym numerze sporo niesamowitości, nawet jakiś dreszcz. Jeszcze pejzaże, solo gitary ulatujące gdzieś w niebyt i pomału cofamy się do początku, wracają znane już elementy, znów jesteśmy w naszym łóżeczku. Wyciszenie, stuk i puk na koniec. *****.

Potem Discipline to wręcz cios. W tych dźwiękach od samego początku kryje się jakaś moc. Struktury, układy dźwięków, napięcia pomiędzy nimi. I te zmiany tonacji – jakby patrzeć na drżące listki, które nagle oświetla promień słońca, czy coś tym rodzaju. Do tego dynamika samej kompozycji, ten pewien wzrost aktywności, jakby gimnastyka. Ale wszystko razem kojarzy mi się z dalekowschodnią sztuką kaligrafii, jest jak kreślenie na karcie tajemniczego, złożonego znaku… *****.

Takie wschodnie skojarzenia pojawiają mi się też w związku z następną płytą Beat, no ale w sumie to zrozumiałe - przecież bitnicy interesowali się Wschodem.

Beat: ****

Neal and Jack and Me. Bardzo fajny numer. Kiedyś pisałem, że w ogóle mam duży sentyment do tej płyty. Słychać od razu, że jest prościej niż na Dyscyplinie. Ale lubię ekspresję, która się tu pojawia: ten Belew zarykujący wśród mocnych akcentów sekcji. Pojawia się też dość dziwaczne solo gitary oraz świetny stick – można powiedzieć, że w mellotronowych rejestrach: ****.

Heartbeat. No nie działa na mnie za bardzo liryczna warstwa tego utworu. Za to muzyka jest niezła i dobrze się słucha. Zwłaszcza gitara puszczana od tyłu albo praca sekcji, gdy dynamicznie wchodzi w refrenie: *** i 3/4

Sartori in Tangier. Świetny stickowy wstęp, a potem już jazda! Pojawia się dramatyzm, który kojarzy mi się z wyścigami samochodowymi, a jeszcze bardziej z lotami w kosmosie. Ogólnie po prostu odlot z międzylądowaniem na jakiejś przyjaznej planecie. Bohater utworu czuje się tam jak Gauguin na Tahiti: *****.

Waiting Man. Długie wprowadzenie, które instrumentalnie ma fajną fakturę, ale piosenkowo niespecjalnie mnie bierze. Potem fajne rozwinięcie i świetny środek. I na koniec pospieszny powrót czy też streszczenie tego co było na początku. Dość dziwnie: *** i ½.

Neurotica. Nagle znajdujemy się w wielkim nowoczesnym mieście, pośród aluminium i szkła, crosstown traffic, a skąd się tutaj wziąłem? Środek kompozycji wprowadza pewien ład, harmonię, ukojenie. Ale przecież w końcu neuroszaleństwo nowoczesnej metropolii powraca: *** i ¾.

Two Hands. Oo, co za ulga. Łagodne brzmienie, a muzyka trochę jest jak obserwowanie refleksów na wodzie: ****

The Howler. Pokręcona melodyka i rytmika. Całkiem, całkiem: *** i ½.

Requiem. Zaczyna się spokojnie, ale zawiera sporo swobodnego wywijania, sprzegania, zgrzytu i hałasu. Jest to przejmujący kawałek muzyki z akcentami rozpaczliwymi a nawet maniakalnymi. Robi duże wrażenie swą szczerością: **** i ¾, ale wykazuje tendencję wzrostu.

I co tam wyłoni się z ciszy, która zapadła?

Wypływa z niej Three of a Perfect Pair. Ach! Nie wiem czy to nie najlepszy utwór tego wcielenia King Crimson. Wszystko jest w nim super, i chyba jedyny raz udało się zbalansować aspekt piosenkowy z ogólno kompozycyjnym. Może to po prostu jedyna udana piosenka jako taka? Wokale, plumkanie, puls, wzmocnienia i akcenty (Levin!): *****.

A potem lecą trzy kawałki przy których dawniej popadałem w coraz większe zdegustowanie:

Model Man. Zwrotki funky, refreny trochę kiczowate, ale w sumie chwytliwy numer. Fajne zgrzytnięcia gitar, oraz bas, który na tej płycie nieco inaczej brzmi (są tacy co mówią, że to w ogóle „płyta Levina”): *** i ½
Sleepless. Zwrotki to jakieś tajemnicze opowieści dla młodzieży, a refren trochę taka beka. Najciekawsze jest to co czasem wyradza się w podkładach. A okolice sola brzmią niczym Thrak. *** i ½
Man With an Open Heart. Hehe, nieraz nienawidziłem tego numeru. Trochę dyskoteka, ale z przebłyskami czegoś zdecydowanie innego: *** i ½.

A potem szok! Nuages (That Which Passes, Passes Like Clouds)! Uwielbiam to nagłe przejście, zmianę perspektywy, nagłą pustkę i smutek, stupor który pojawia się w tym pięknym utworze: **** i ½. Teraz już do końca płyty czeka nas podróż w nieznane.

Industry najpierw kontynuuje klimat poprzedniego utworu, ale stupor ma nieco inny odcień. Później muzyka niespodziewanie zaczyna się rozwijać, pojawiają się różne jakby niekontrolowane dźwięki, jest neurotycznie i rozpaczliwie. Raz miga klimat pierwszych Larksów, później Devil’s Triangle. **** i ½. Poruszająca opowieść kontynuowana w…

Dig Me. Ten utwór ma jednak bardziej szalony, schizofreniczny charakter. Zaskakuje też… dość zwykłym refrenem, co za kontrast! **** i ½.

No Warning. Chłodne impresje, tu dopiero są stalowe chmury i jeszcze nie wiadomo co: ****

I na koniec Larks' Tongues in Aspic (Part Three). Dla mnie bardzo udany kawałek muzyki, choć nie chce mi się już teraz o tym pisać. Bardzo dobrze też pasuje jako koniec tej płyty, która, jak już kiedyś pisałem, jawi mi się właśnie, o dziwo, całością. Stąd taka nota:

Three Of A Perfect Pair: **** i 1/2.

Oddaję głos do studia :) .


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 27 stycznia 2012 00:55:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 29 maja 2006 08:57:07
Posty: 10786
Skąd: Gdynia
Bardzo barwnie :mrgreen:

_________________
Obrazek


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: sob, 28 stycznia 2012 11:44:31 

Rejestracja:
ndz, 10 kwietnia 2005 18:35:01
Posty: 781
Od kilku dni trwa u mnie odsłuch wszystkich płyt Krimzonów jakie posiadam.
Sporo zyskał w moich uszach In The Wake Of Poseidon. Zawsze odbierałem ten album jako średnio udaną kopię debiutu i wiadomo, że są tu pewne nawiązania do tej płyty, ale czego kopią jest The Devil's Triangle, Cat Food czy 3 części Peace? **** daję bez wahania.
Do Lizard wciąż nie mogę się przekonać, są tu dobre piosenki (Cirkus, Lady of the Dancing Water), tytułowy utwór też potrafi zachwycić, ale czegoś mi tu brakuje... Może głosu Lake’a?
Islands to moja ścisła czołówka karmazynowych płyt. Pod wpływem recenzji Pilota sięgnąłem po koncertówkę z tamtego okresu - Ladies Of The Road i jest ona po prostu kapitalna!
Larks' Tongues in Aspic bardzo lubię, ale to tylko przedsmak tego, co szykował nam Fripp i jego ekipa. Starless and Bible Black i Red to dla mnie dzieła kompletne, obie na *****.
Potem w zespole pojawił się Belew, no i tu mam problem. Po prostu nie lubię jego głosu. Na moje ucho, z technicznego punktu widzenia, wokalistą jest on bardzo dobrym, ale jego barwa głosu po prostu mnie drażni... Z kolorowej trylogii najbardziej lubię Discipline (****), na pozostałych płytach też pojawiają się perełki, chociażby Requiem.
Dziś czas na Thrak i The Power to Believe.


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: sob, 28 stycznia 2012 16:29:01 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 15:59:39
Posty: 28018
Artur pisze:
Larks' Tongues in Aspic bardzo lubię, ale to tylko przedsmak tego, co szykował nam Fripp i jego ekipa. Starless and Bible Black i Red to dla mnie dzieła kompletne, obie na *****.


Dla mnie jest na odwrót - "Starless..." i "Red" to świetni, ale epigoni. Na "Lark's..." jest jest ten pierwszy dreszcz eksperymentu!

_________________
Tygrysie, tygrysie - czemu chodzisz w dresie?


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: sob, 28 stycznia 2012 17:33:46 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 02 sierpnia 2011 13:48:04
Posty: 1936
Skąd: Warszawa
A ja bym dla odmiany się zgodził z opinią Artura :) . Zwłaszcza "Red" uwielbiam. Chociaż "Larks Tongues in Aspic" to oczywiście znakomita płyta.

_________________
Mam w sobie dzikość żółtej pantery...


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 06 lutego 2012 21:00:39 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
ndz, 06 maja 2007 12:40:25
Posty: 13524
Skąd: Krk
King Crimson, The ConstruKction Of Light [2000]
Obrazek
Laboratorium nazwane „The ProjeKcts” kiedyś musiało przestać funkcjonować. Efekty tych prac należało odpowiednio zmodyfikować i zaprezentować szerszej publiczności. Takim pokazowym albumem miał być „The ConstruKction Od Light” nagrany w składzie Fripp, Gunn, Belew, Mastelotto. Bruford wypadł z gry już dawno temu, a dodatkowo pracował intensywnie nad kolejną płytą Earthworks, Levin natomiast wypisał się sam. Zamiast pracy nad kolejnym albumem wybrał trasę z Sealem. Gdy ta jednak nie doszła do skutku, zgłosił Frippowi gotowość. Ten odmówił. Również obecność Belewa przez dłuższy czas stała pod znakiem zapytania. Przed samym nagrywaniem odszedł on z zespołu, ale podczas długiej rozmowy telefonicznej Fripp namówił go do odwołania swojej decyzji.
„The ConstruKction Of Light” ukazuje kolejne oblicze zespołu. Posępne, ciężkie, mroczne i zimne, pozbawione choćby cienia spokoju. Panowie postawili na album do bólu brutalny. Brutalny jednak w inny sposób niż „VROOOM”. Tam mieliśmy doczynienia z pierwotnymi siłami, tutaj natomiast są to siły industrialne i kosmiczne. Tamten album był organiczny, ten jest natomiast syntetyczny i bardzo sterylny.
„ProzaKc Blues” otwiera album w dośćzaskakujący sposób. Jak nazwa wskazuje, to jest blues. Kostium wrzucają wszyscy bez wyjątki. Nawet głos Belewa jest przetworzony w taki sposób, by słuchacz miał wrażenie, że wokalista jest czarny i ma około 150 kilogramów. Trudne wejście, bardzo ciężko się do takiego oblicza zespołu przyzwyczaić, ciężko zrozumieć czego zespół na tym terenie szuka. A szuka nowej definicji starego stylu. Podobnie jak na całej tej płycie trwają poszukiwania nowego dźwięku King Crimson. Lata 80. oraz dźwięki soundscape mrugają do słuchacza w podkładzie. Drugi w kolejce jest utwór tytułowy. W dużej mierze jest to dzieło Gunna. I trzeba dodać, że to jeden z najlepszych kawałków King Crimson z ery nowożytnej. Długa rozbiegówka sekcji rytmicznej hipnotyzuje. Jest niezwykle gęsta, ale równocześnie bardzo lekko podana. W pewnym momencie przechodzi w obłędny galimatias „pajęczynek” rodem z lat 80. „Frame By Frame” to przy tym wprawka [żart, ale pokazujący dobrze, że żartów tu nie ma]. Przekładańce skrzą się prawdziwym kosmicznym światłem, aż w końcu zjawia się wokal prowadzący utwór do samego końca. O ile Double Trio nie zagłębiało się w zdobycze z okresu kolorowej trylogii, o tyle Double Duo na tej płycie rozwinęło tę, wydawać by się mogło, zamkniętą formułę. Rozwinięcie najwspanialsze z możliwych. „Into The Frying Pan” otwiera riff proweniencji projektowej. Znany bardziej jako „Contrary ConstruKction” w wykonaniu ProjeKct Two. Tutaj jest bardziej piosenkowo, ale za to znacznie bardziej przytłaczająco. „FraKctured” przerzuca most w odległą przeszłość. Daleko stąd jednak do kompozycji z albumu „Starless And Bible Black”. Tamten utwór możemy traktować jako inspirację. Punkt wyjścia wydaje się znany, punkt dojścia może jednak zaskakiwać. Rytmiczne zakręcenie, niesamowita prędkość i znów pajęczynki wygrywane w nieziemskim tempie. „FraKctured” niezwykle agresywnie podchodzi do spuścizny z lat 70. Zimny, wyrachowany King Crimson nie daje wytchnienia słuchaczowi nawet przez sekundę. Wybrzmienie utworu doprowadza do kolejnej kompozycji. „The World's My Oyster Soup Kitchen Floor Wax Museum” jest nieco w duchu „Into The Frying Pan”, ale z jednym wyjątkiem. Gitarowe solo Frippa brzmiące jak fortepian. Podstawowy problem tego utworu. Dźwięki kompletnie nie przystające do tego utworu, na dodatek solo trwa, trwa i nie chce się skończyć. W moim odczuciu to jeden z najbardziej odpychających fragmentów w dorobku King Crimson. Finał płyty zatytułowany jest znajomo. „Larks’ Tongues In Aspic, part IV”. Kontynualcja cyklu znanego z dawnych płyt. Tytuł, długość i intensywność utworu jest tu tylko pretekstem, by nawiązać po raz kolejny do przeszłości. King Crimson stał się zespołem grającym muzykę metalową. Wykręconą, trudną i choćbym chciał użyć innego słowa, to nie potrafię. Brzmienie jest w tym wypadku definiujące. Utwór składa się z trzech części i kody, gdzie pojawia się głos Belewa. Pierwotnie miał on być akustyczny, jednak stanęło na tym, że rozbijałby spójność całej płyty. „I Have A Dream” w ponury sposób wieńczy ten album.
Po minucie ciszy pojawia się jednak coś jeszcze. „Heaven And Earth” ProjeKctu X. Bonus w duchu dotychczasowych nagrań i sampler kolejnej płyty. Elektroniczna, zindustrializowana muzyka instrumentalna była efektem tej samej sesji i została popełniona przez tych samych muzyków. Transowa kompozycja wciąga przez całą swoją długość, a jej koniec pięknie wybrzmiewa i koi ambientowymi frazami. Doskonały finał finału. Dla kogoś, kto zna zespół pobierznie taka kompozycja może być prawdziwym szokiem.
Okładka. Trey Gunn nalegał, by tym razem zrezygnować z usług PJ Crook. Chyba fajnie, że tak się stało. Dzięki temu płyta wyróżnia się spośród tych wszystkich scenek rodzajowych, które znajdują się na większości wydawnictw King Crimson po 1997 roku. Zimny kosmos idealnie współgra z tą muzyką.
Brzmienie. Bardzo odległe od naturalnego. Zwłaszcza bębny. Podczas nagrań został wykorzystany instrument elektryczny. W epoce zarzucano, że wszystko szybko się zestarzeje. W tym roku minie 12 lat od momentu wydania tej płyty i wydaje mi się, że wraz z wiekiem ten album znacznie zyskał. Dotyczy to również zawartości muzycznej. Pamiętam szok, jaki spotkał mnie podczas pierwszego odsłuchu. Nie muszę chyba dodawać, że w 2000 roku muzyka The ProjeKcts była dla mnie zagadką. Z tego powodu taka wolta stylistyczna była dla mnie niezrozumiała. Konsekwentne osłuchiwanie płyty zrobiło jednak swoje. „The ConstruKction Of Light” jest cholernie niedocenionym albumem. Co więcej, wraz z „The Power To Believe” jest albumem, który w powszechnej świadomości nie istnieje. Szkoda.

Ocena: ****

_________________
http://67mil.blogspot.com/


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 06 lutego 2012 21:15:10 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 15:59:39
Posty: 28018
Słyszałem tę płytę ze dwa razy, za to w tym roku. Mogę powtórzyć to co napisałem stronę wcześniej: pierwsze wrażenia bardzo dobre. Tak że nie koniecznie musi być tak cięężżko jak pisze Pilot :P . Zobaczymy co będzie przy następnych razach.

Bardziej zaskoczyło mnie "Power To Believe". Nie wiem jeszcze czy mi się będzie podobać. Nie spodziewałem się po płycie KC klimatów Burial.


pilot kameleon pisze:
Zamiast pracy nad kolejnym albumem wybrał trasę z Sealem. Gdy ta jednak nie doszła do skutku, zgłosił Frippowi gotowość. Ten odmówił.


Też bym nie wybaczył Seala :wink: .


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 06 lutego 2012 21:30:55 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
ndz, 06 maja 2007 12:40:25
Posty: 13524
Skąd: Krk
antiwitek pisze:
Tak że nie koniecznie musi być tak cięężżko jak pisze Pilot

Ja nadal obstawiam, że to jedna z trudniejszych płyt King Crimson. Wystarczy zerknąć na jej "popularność". A to, że Tobie weszła, niezmiernie cieszy! Wydaje mi się jednak, że Ty nie do końca jesteś typowym odbiorcą muzyki. ;)
[Nie znaczy to oczywiście, że jeśli komuś się nie podoba, to jest upośledzony albo gorszy. A jak się podoba, to wcale nie jest lepszy.]
:D

antiwitek pisze:
Bardziej zaskoczyło mnie "Power To Believe". Nie wiem jeszcze czy mi się będzie podobać. Nie spodziewałem się po płycie KC klimatów Burial.

Wyborna płyta, piękne zwieńczenie dorobku King Crimson. Uwielbiam.

_________________
http://67mil.blogspot.com/


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 06 lutego 2012 21:39:08 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 15:59:39
Posty: 28018
Kawa pomogła chyba? :)

_________________
Tygrysie, tygrysie - czemu chodzisz w dresie?


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 06 lutego 2012 21:44:38 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
ndz, 06 maja 2007 12:40:25
Posty: 13524
Skąd: Krk
witek pisze:
Kawa pomogła chyba?

Dwie walnąłem. Czyli poczwórne esencjonalne espresso. Mam smaka na jeszcze jedną, ale chyba odpuszczę, bo kto by dziś chciał jeszcze czytać o ProjeKct X. :D

_________________
http://67mil.blogspot.com/


Na górę
 Wyświetl profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 461 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1 ... 20, 21, 22, 23, 24, 25, 26 ... 31  Następna

Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]



Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 307 gości


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Przejdź do:  
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group