Pół roku temu (styczeń 2010) na moim pulpicie znalazł się dokument tekstowy o nazwie vdgg.doc. Od tego momentu nietknięty. Nadeszła jednak pora, by opowiedzieć coś o niezbyt popularnym w naszym kraju oraz na tym forum (wyszukiwarka pokazała 44 wyniki, pewnie połowa moich) zespole. Dziwne. Tomek Beksiński przecież popularyzował dorobek Hammilla oraz VDGG. Większość jego propozycji zyskiwała od razu grono wielbicieli. Tutaj pewnie też tak się stało, ale skala była chyba znacznie mniejsza. Mała popularność dziwi również dlatego że ten zespół był bardzo bliski King Crimson, który jednak jest w Polsce znany i lubiany. VDGG, podobnie jak King Crimson, wyniósł muzykę na poziom dostępny nielicznym, a dzięki swojej zadziorności daleko mu było do uładzonego Yes czy Genesis. O przekombinowany Emerson, Lake & Palmer nie muszę chyba nawet wspominać.
Zespół charakteryzował się unikalnym brzmieniem, na które składał się niepowtarzalny głos Hammilla oraz nieokiełznane saksofony Jacksona zanurzone w sosie Hammondów Bentona oraz emocjonalnym bębnieniu Evansa. W składzie nie było gitary elektrycznej. Hammilowi jednak zdarzało się czasem chwytać za gitarę akustyczną. Czasem kilka dźwięków grał Fripp, który gościnnie pojawił się na dwóch albumach.
Nazwa zespołu pochodzi od elektrostatycznego generatora Van Der Graaffa (poprawna nazwa zawiera 2x f), który pozwala generować napięcia rzędu 5MV. Samo urządzenie wygląda następująco:
„Aerosol Grey Machine” [1969]
Pierwsza płyta pokazuje inicjalny moment, kiedy przez generator zaczyna płynąć prąd o nieco niższym napięciu niż normalnie. To jeszcze trochę inny zespół niż choćby na następnym albumie. Głównym powodem takiego stanu rzeczy jest nieobecność saksofonu. Jackson w składzie pojawi się dopiero za chwilę, więc do tego czasu napięcie będzie troszkę mniejsze, co jednak pozwala na ciekawe obserwacje. Reszta składu jest już na posterunku. Okładka sugeruje, że gdzieniegdzie mogą się unosić opary brytyjskiej psychodelii. Na płycie znajdują się gównie piosenki, co prawda długie, ale jeszcze bez wysokiego stopnia skomplikowania. Czuć jednak już wyraźnie posępność, duszną atmosferę, którą jeszcze mocniej charakteryzować się będą późniejsze dokonania. Nie wszystko jest jednak robione całkowicie na poważnie. Utwór tytułowy to knajpiana przyśpiewka, która jest ewenementem w dorobku tego zespołu. Później będzie już tylko smutno.
Ocena: ***3/4
„The Least We Can Do Is Wave To Each Other” [1970]
Na okładce wreszcie generator. Płyta zwiastuje zmiany. Napięcie jest inne, wytwórnia również. Do składu dołączył Jackson, co oznacza, że saksofony na stałe zagościły w muzyce zespołu. Psychodelia ustąpiła miejsca wpływom jazzowym oraz klasycznym. Pierwszy utwór z płyty to już typowy VDGG, który będzie nam towarzyszył na kilku następnych albumach. Długa kompozycja, z fragmentami balladowymi, często patetyczna, z odpowiednim brzmieniem saksofonu lub fletu oraz charakterystycznym głosem Hammilla. Bardzo często pojawia się niepokojąca atmosfera monotonii, która daleka jest jednak od nudy. Zespół określił się stylistycznie, niewielkie zmiany na kilku kolejnych płytach będą miały charakter bardziej formalny niż stylistyczny. I za to albo się ten zespół kocha, albo omija się go z daleka.
Ocena: ****
„H to He, Who Am the Only One” [1970]
Od tej płyty zaczęła się moja przygoda z tym zespołem. Na samym początku nieudana. Zakupiłem kompakt w ciemno gdzieś okolicy 1999 roku. Przyjechałem do domu i po pierwszym odsłuchu mina mi zrzedła. Jak to? To brzmi tak staro! Miało być zadziornie, ostro, a jest grubo poniżej przeciętnej. No i w ramach „walki” (wydałem na nią 42 pln!) z płytą postanowiłem ją katować dzień w dzień. W tym czasie również nabyłem „Ritual de lo Habitual” Jane’s Addiction, z którą miałem podobną przeprawę. Dziś oba albumy kocham miłością dozgonną.
Tytuł płyty „H to He” odnosi się do reakcji chemicznych zachodzących na słońcu. Z daleka wygląda to bardzo ładnie, ale gdybyśmy się tam znaleźli, to odczulibyśmy prawdziwą potęgę zachodzących procesów. I ta płyta też trochę jest taka. Gdy wgryzałem się w nią, widziałem trochę ładnych fajerwerków oraz słyszałem kilka urokliwych melodii. Natomiast w momencie zrozumienia lub pełnego zaangażowania podczas odsłuchu album może słuchacza rozerwać. Zawartość muzyczna jest bardzo podobna do poprzedniej płyty. Dominują długie, raczej spokojne kompozycje, bardzo jednolite, powolnie rozwijające się, ale podszyte jakąś nerwowością. Wielokrotnie wszystko prowadzi do eksplozji, muzyka wylewa się na słuchacza. Jedyną zmianą w stosunku do poprzedniej płyty jest większe dopieszczenie kompozycji. Czuć, że zespół się dotarł i poświęcono im trochę więcej czasu. Ale może to tylko moje odczucie. Dodam również, że wszystko spowija smutek. Zawsze podczas odsłuchu tej płyt pojawia się we mnie cień jakiejś beznadziei.
Ciekawostka: W utworze „The Emperor In His War Room” gościnnie zagrał Robert Fripp i pozostawił po sobie jedną z lepszych solówek.
Ocena: ****2/3
„Pawn Hearts” [1971]
Ostatni regularny album VDGG powstały podczas pierwszego okresu działalności. Śmiem twierdzić, że to najwspanialsza rzecz jaką kiedykolwiek stworzył ten zespół. Recepta na muzykę pozostała ta sama. Zwiększył się stopień zagęszczenia dźwięków, zmniejszyła się ilość kompozycji (co prawda „A Plague Of Lighthouse Keepers” składa się z 10 spojonych ze sobą części). Powstała płyta smutna i doskonale spójna, która według mnie należy do najwspanialszych albumów z początku lat siedemdziesiątych. Więcej nie trzeba pisać.
Ocena: *****
„Godbluff” [1975]
Po czterech latach zespół wraca w niezmienionym składzie i prezentuje płytę, o jakiej fani mogli tylko marzyć. Muzycznie właściwie się nie zmienili. Nadal dominują długie, patetyczne i smutne kompozycje. Równie ujmujące co te powstałe kilka lat temu. Może tylko zaskakiwać jazzowy wstęp do „Arrows”. Wielu twierdzi, że „Godbluff” to szczytowe osiągnięcie Hammilla i spółki. I nie są to stwierdzenia bezpodstawne, gdyż płyta prezentuje ten sam poziom co „Pawn Hearts”.
Ocena: ****3/4
„Still Life” [1976]
Na okładce figura Lichtenberga. Dowiedziałem się o tym dopiero pisząc ten tekst. Czym jest owa figura i jak powstaje? Znalazłem taką to informację:
Cytat:
Efekt powstaje w wyniku gwałtownego wyładowania w bloku plastiku, naładowanym przez wstawienie do akceleratora. Elektrony wnikają w plastik, materiał jest izolatorem, nie mają gdzie odpłynąć. Uderzenie ostrym przedmiotem powoduje wyładowanie, które szybko rozprzestrzenia się na całą objętość bryły. Przepływ prądu powoduje lokalne uszkodzenia materiału, które układają się w kształcie drzewiastej błyskawicy.
Na tej płycie następuje domknięcie najbardziej klasycznego repertuaru. Tutaj pojawi się też kilka utworów, które od zawsze kojarzone są z tym zespołem. „Pilgrims”, tytułowy, czy „My Room (Waiting For Wonderland)” z cudownie zwiewną partią saksofonu, która po pierwszym odsłuchu wydaje się dziwnie znajoma. Cały album wydaje się jednak bardziej spokojny niż poprzednie płyty. Piękna i stylowa rzecz.
Ocena: ****1/2
„World Record” [1976]
Przez prawie trzydzieści lat był to ostatni album grupy nagrany w klasycznym składzie. Był rok 1976, a w zespole w zasadzie nic się nie zmieniło. Dominują znane konstrukcje, znane brzmienia, znany klimat. Na tej płycie znajduje się „Meurglys III (The Songwriter's Guild)”, który trwa ponad 20 minut, a w ciągu ostatnich kilku minut podawany jest w rytmie reggae. Pasuje idealnie, co niestety nie dotyczy kolejnego, ostatniego utworu na płycie „Wondering”, gdzie niestety pewne proporcje zostały zachwiane. Ogólnie jednak „Word Record” to świetna płyta zamykająca podstawową dyskografię VDGG.
Ocena: ****
„The Quiet Zone/ The Pleasure Dome” [1977]
Minął rok, który przyniósł sporo zmian. Skrócona została nazwa i nowa płyta sygnowana była już pod szyldem Van Der Graaf. Było to spowodowane zniknięciem ze składu Jacksona i Bantona. Braki uzupełniono Nickiem Potterem (bas w studiu w latach 1969-70) oraz Grahamem Smithem, który grał na… skrzypcach. No i to słychać. Zwłaszcza skrzypce, które zajęły dotychczasowe miejsce saksofonu. I trochę trudno wyobrazić sobie muzykę VDGG z tym instrumentem. Dodatkowo wszystkich kompozycji jest więcej i stały się trochę krótsze, brzmienie się rozrzedziło i jest inne. Płyta jednak jest przyjemna, słychać charakterystyczne linie melodyczne, przejścia, melodie, choć chyba łatwiej ją traktować jako solowy album Hammilla.
Ocena: ***1/2
„Vital” [1978]
Dziwna i fascynująca koncertówka. Na chwilę do składu wrócił Jackson, by gdzieniegdzie pograć na saksofonie. Dzięki temu możemy się przekonać jak saksofon współgra ze skrzypcami i wiolonczelą. I nie ma tu wiele miejsca na delikatność, choć subtelności oczywiście się pojawiają (wstęp w „Still Life”). Brzmienie albumu jest brudne, króluje jazgot, a nad wszystkim dominuje mocno sfuzzowany bas. Przearanżowane kompozycje zadziwiają swoją odmiennością oraz sprawiają, że tych utworów słucha się trochę jak premierowego materiału. Charakter płyty odbiega od dotychczasowych wydawnictw grupy, ale to nie przeszkadza, by zaliczyć ją do wybitnych.
Ocena: ****1/4
„Time Valuts” [1982]
Ciekawostka. Płyta zawiera nagrania z lat 1972-1975, kiedy zespół… nie istniał. Są to w zasadzie dźwięki przeznaczone dla bardzo dociekliwych fanów VDGG, gdyż jakość nagrań odbiega zazwyczaj od przyjętych standardów. Zdarzają się żarty, ale i również kompozycje, które mogłyby znajdować się na regularnych albumach.
Ocena: **1/2
„Maida Vale” [1994]
Zbiór nagrań koncertowych z lat 1971, 1975 i 1976 dokonanych w studio Maida Vale na potrzeby BBC (oprócz dwóch pierwszych kompozycje, wszystkie były nagrane dla Johna Peela). Jakość dźwięku bardzo dobra. Dobór repertuaru intrygujący, z naciskiem na drugi etap działalności. Również na jakość nie można narzekać. Jeśli do tego dorzucimy porządne wykonania, to otrzymamy przyzwoitą koncertówkę.
Ocena: ****
Zostało mi jeszcze „Present” [2005], „Real Time” [2007] oraz „Trisector” [2008]. O nich później. Solowego Hammilla nie znam zbyt dobrze. O nim pewnie jeszcze później.