YES**** i 3/4 (1969)
Widzę tylko dwie debiutewne niedoskonałości na tej płycie: czasem trochę produkcja zbyt... pospieszna??? (ten wokal jakby za mgłą w "Beyond and Before" to nakładka na wokal czy się przegłośnilo nagranie?) i czasem wokalista śpiewa ciut nieczysto. Poza tym wszystko tu jest doskonałe: wspaniałe kompozycje autorskie (nie ma pośród nich pozycji słabej, słabszej, dobrej, wszystkie są co najmniej bardzo dobre), odważne covery wyraźnie przefiltrowane przez własną stylistykę, basista wyprzedzający swój czas, doskonałe harmonie wokalne (odchodzące często od tercjowo-kwintowej sztampy), świeżość i nienachalna podniosłość. O własnie, YES może się źle kojarzyć, ale to jeszcze nie teraz, to njeszcze nie jest rock progresywny, tylko w sumie taka post-psychodelia.
Odjąłem ćwierć gwiazdki ze względu na gitarzystę. To jeszcze nie jest Steve Howe, na gitarze gra tu niejaki Peter Banks, i niestety używa w sumie raczej wciąż tego samego tonu, a oprócz tego trochę nachalnie eksponuje kompresor. Jedyny słabszy moment na płycie to jego pseudo-jazzowe popisy, które burzą świetną kompozycję "I See You" (oryginał: The Byrds), a której już wspaniałą mięsną część Yes zdołali jeszcze wzmocnić i udoskonalić. Przeróbka "Every Little Thing" Beatlesów jest jeszcze bardziej otwarta, duzo zgiełku na początku, ale jest to wszystko bardziej zwarte i może się podobać, chociaż zatracona została pewna delikatność wersji bazowej.
Reszta to same trafienia w dziesiątkę lub dziewiątkę, mimo że paleta nastrojów jest całkiem rozległa (od żywiołowego "Looking Around" przez wstrząsający "Beyond and Before", napięty "Harold Land", podniosły "Survival" z pięknym tekstem, aż po kojące "Yesterday and Today" and "Sweetness"). Dużo przestrzeni i kolorów, za to brak patosu i solówek donikąd (poza tą wspomnianą, ale i ta raczej chybiona niż nudna). Polecam gorąco.
TIME AND A WORD**** i 1/4
Mniej więcej podobnie jak na poprzedniej płycie, tylko kompozycje nieco słabsze, za to każda z nich wzbogacona została o partię orkiestrową. Najlepiej brzmi to chyba w otwierającym płycie kowerze Richiego Havensa (BEST MOMENT: cytat z westernu!), chociażtu i ówdzie słychać problemy z synchronizacją całości. Czasem akcenty są źle rozłożone: "Then" i "The Prophet" (skądinąd bardzo dobre melodie) nie mogą się skończyć, a "Sweet Dreams" jest w ogóle słaba. Za to wielke brawa za "Astral Traveller": nie wiadomo czy to o podróży balonem czy ciałem astralnym, ale muzycznie bardzo wyrafinowane to jest, wreszcie Banks pokazał pazur! No i na deser utwór tytułowy: wybitna kompozycja przyzwoicie wykonana.
Miła płyta. Zostaje po niej dobry nastrój.
THE YES ALBUM **** (1970)
Jest już Steve Howe, ale to jeszcze nie to. Płyta przejściowa między młodzieńczym, rockowym Yes, a Yes progresywnym. Niestety czasem nie dostaje melodii ("Perpetual Change"), czasem inwencji do improwizacji ("Yours is No Disgrace"), a jako całość się to wszystko nie klei. Al ewarto mieć tę płytę dla dwóch utworów: "I've Seen All Good People" (z niesamowitym solem Howe'a!) i - zwłaszcza - "Starship Trooper" z niesamowitym wszystkim: melodią, wokalem, zmianami tempa i codą. Cudo!
FRAGILE***** (1971)
Wreszcie klasyczny skład z Rickiem Wakemanem na klawiszach, ale wciąż więcej tutaj ognia niż patosu. Gdyby zamiast "Roundabout", który jest trochę zbyt przebojowaty, był tutaj "Starship Trooper" z poprzedniej płyty, byłby to album doskonały, a tak jest tylko wspaniały.
Pomysł na całość polegał na tym żeby poprzeplatać długie kompopzycje zespołowe z solowymi (czasem zabawnymi, zawsze intrygującymi) miniaturkami. Spośród tych ostatnich nie podoba mi się moment Wakemana, który jest toporną przeróbką jakiegoś utworu Brahmsa, która brzmi jak soundtrack do Polskiej Kroniki Filmowej. "We Have Heaven" Andersona (miliony głosów śpiewajo) i "The Fish" Squire'a (miliony basów napiepszajo) za to zachwycają! Jest jeszcze 39 sekund Billa Bruforda, trudno się nie uśmiechnąć.
Są na tej płycie dwa kolosy. "The Heart of the Sunrise" naprawdę momentami wzbija się ku niebu, zachwycający jest tu zarówno mellotron (wiadomo!
), jak i werbel Bruforda... Taak, zdecydowany BEST MOMENT: gdy powoli rozwija się dialog basu, mellotronu i perkusji inagle zza pleców wyrasta im ta gitara Howe'a w zupełnie innym tempie i dynamice, i nagle bas i perkusja podejmują ten nowy temat i utwór ucieka w nieznane... Ale są tu też momenty stojące i momenty majestatyczne, podkreślone przez przejmujący wokal Jona Andersona... A "South Side of the Sky" (najlepszy utwór YES i czasami u mnie na podium W OGÓLE), to już mistrzostwo, co tam gitara robi, te podjazdy w trzeciej zwrotce i pseudo hinduskie zejścia w zakończeniu... Trochęśrodek za długi... Ale mimo że utwór opowiada o zamrożeniu na śmierć, niebo które tam następuje po tej śmierci nie daje o sobie zapomnieć.
Wrażenie po wysłuchaniu tej płyty jest dokładnie takie - pomieszanie ognia z majestatycznością, daje wielkiego kopa na resztę dnia. Najlepiej słucha się tego w maju!!!!!!
CLOSE TO THE EDGE**** i 1/2 (1972)
Z jednej strony jest tutaj wiele dojrzałych, wyrafinowanych form muzycznych. Z drugiej strony zaczynają się zaznaczać dwie niebezpieczne tendencje: muzyka zaczyna (oględnie mówiąc) tracić świeżość, a duchowość w tekstach zaczyna niebezpiecznie lawirować w kierunku New Age, nibywschodniego pseudomistycyzmu i uniwersalizmu religijnego... Na szczęście teksty te są tak mętne, że można je interpretować na różne modły (nie ma wezwań do Ąm...)
Tytułowa suita nuży, ale pod wzgledem strukturalnym przeprowadzona jest po mistrzowsku, a ma dużo mocnych momentów... "And You and I" momentami olśniewa gra barwami, a i ma kilka momentów wzruszających prostotą. Najlepszy jest "Siberian Khatru", jak soczewka zbierający wszystko co było najlepsze we wczesnym Yes.
TALES FROM TOPOGRAPHIC OCEANS***** (1973)
Odszedł Bruford, przyszed White z Plastic Ono Band i duzo się zmieniło... To dla mnie wręcz album Moody Blues yest, bo teraz liczą się tylko kolory, tylko czasem coś się poderwie i to do lotu, a nie do walki... Cztery dłuuugie kompozycje na całą stronę (album był dwupłytowy)... Teksty o tym że przyroda pokazuje piękno Boga (!), o tym że czas biegnie falami a nie minutami, o tym żeby szanować wymarłe cywilizacje (
) i ogólne tam o walce dobra ze złem (;)). Ale muzyka, uwolniona raz n azawsze od formy piosenki rockowej, sączy się w nieskrępowany sposób i uspokaja... Krytycy nienawidzą tej płyty, dużo ludzi ją wyśmiewa, a ja uwielbiam się zgubić w topograficznym oceanie, zwłaszcza pierwszym i drugim, które są najdoskonalszymi suitami okołorockowymi jakie znam.
RELAYER** (1975)
Odeszed Wakeman, przyszed Moraz (który potem pomóg oszpecić Moody Blues w latach 80-tych). Utworu "Gates of Delirium" nidgy nie rozumiałem (nawet ta niby piekna końcówka "soon, oh soon the light..." mnie rozczarowywała zawsze...), na "Sound Chaser" ziewałem, a "To Be Over: jakiś cukierkowaty jest. Początek końca.
GOING FOR THE ONE**** (???) (1977)
Tym razem bezpośrednio zdaje się o sprawach duchowych mówi, ale jak mi się zdaje w duchu bardzo uniwersalistycznym. Muzycznie ostatnia wielka płyta YES, może dlatego że na chwilę wrócił wakeman. "Awaken" ("Przebudzony", adresowany bezpośrednio do Buddy), z tego co pamiętam, muzycznie jest powalający. Więcej o tej płycie jak poczytam sobie teksty dokładnie.
Potem było jeszcze dużo innych płyt, ale to już nie ten sam zespół... (Znany utwór "
Owner of a Lonely Heart" jest na przykład na
90125, która jest ohydna). Nie ma co na nie tracić czasu...