Pavlus pisze:
'gdański' neomanieryzm
Dla mnie wieżyczki to czysty neogotyk...
Pavlus pisze:
co mnie ciekawi żadne ślady secesji mi się w oczy nie rzuciły w Gdańsku
Hm, bo ich chyba po prostu nie ma... No chyba, że elementy gmachu PG?
Przy okazji grzebania w necie znalazłem ciekawy i podejrzanie (:-)) bliski mi tekst:
Cytat:
O starszą architekturę nie dbano odkąd nie było tu już dawnych mieszkańców miasta. Ci nowi przyszli zrazu głównie zza Buga. Mama opowiadała, że w latach 60-tych na hali handlowały niemal same wilniuczki. Moi rodzice z kolei urodzili się w Indurze koło Grodna. To takie niby miasteczko, przed wojną większe i bardziej miejskie niż dziś (były np. chodniki). Żyło tam trzy tysiące Żydów i półtora tysiąca Polako-Rusinów, czyli tutejszych. Tata pochodził z rodziny chłopskiej, do Gdańska przyjechał w marcu 1957 drogą przez pracę przy wyrębie lasu u stóp Ałtaju i w kopalni węgla w Incie pod kręgiem polarnym, gdzie chrzestny odsiadywał do śmierci Stalina wyrok śmierci za AK, zamieniony na 25 lat łagru. Mama - której ojciec, jako pracujący samodzielnie cieśla, budował po wsiach domy - do Gdańska przyjechała do taty w kilka lat potem, przez oddaloną zaledwie o 25 kilometrów od Indury, ale leżącą już po obecnej polskiej stronie granicy Sokółkę (gdzie po wojnie osiadła większość naszej rodziny i gdzie potem rodzice się poznali, a gdzie my jako dzieci spędzaliśmy większość wakacji) oraz przez Głuszycę koło Wałbrzycha, dokąd jako małolata pojechała do szkoły włókienniczej i pracy. W Gdańsku tata mieszkał zrazu w hotelu robotniczym na Klonowicza (jezdnia jest tu wybrukowana pięknymi alabastrowymi nagrobkami z pobliskiego cmentarza), a mama - u mego chrzestnego (w drewnianych barakach po filii byłego obozu koncentracyjnego przy cmentarzu na Zaspie, gdzie w 1939 rozstrzelano obrońców Poczty Polskiej), potem zaś ze mną przez jakieś pół roku w domu małego dziecka na Oksywiu. Ja urodziłem się w szpitalu przy Klinicznej na Nowych Szkotach, podobnie jak wielu znajomych (dało to potem nazwę naszej grupie artystycznej), brat zaś mieszkał na Starych Domkach już od urodzenia. Mieszkanie to dostaliśmy jako tymczasowe, ale żyjemy tu do dziś. Podobnie jak moi rodzice, z kresów pochodzą także rodziny większości moich znajomych (są u nas ludzie i z Polski centralnej, zadziwia za to niewielka ilość Kaszubów w Gdańsku - i w ogóle w Trójmieście - zawsze wyobcowanym ze swego naturalnego zaplecza).
Czasem mam wrażenie, że owa wymiana ludności (nie pierwsza w dziejach miasta) miała silny wpływ na jego charakter. Kiedy jestem w Warszawce, Krakowie czy temu podobnych, to już na pierwszy rzut oka widzę, że mieszkają tam na ogół tutejsi. Świadczą o tym choćby nekrologi na kościołach - ich wieszanie ma sens tylko tam, gdzie ludzie są zasiedziali i wszyscy od dawna się znają. U nas wszyscy są nowi. Z jednej strony daje to większą atomizację na co dzień, z drugiej - większy pałer, ruchliwość, otwartość na nowe idee i formy aktywności. Nie przypadkiem więc Gdańsk stał się kolebką protestów społecznych, Wolnych Związków Zawodowych i Solidarności, kultury studenckiej (Bim-bom), rocka, jazzu, punka czy anarchizmu (że przemilczę tu nasz słynny - i w gruncie rzeczy dobrotliwy - cynizm, który robi sobie jaja ze wszelkich świętości, naszych własnych nie wyłączając), a także prywatnego biznesu - już za komuny wielką rolę grał tu Jarmark Dominikański, potem za prawo do tworzenia spółek sprzedawali się działacze podziemia. Ta historia najnowsza, tak ważna w dziejach Polski, podobnie jak pamiątki ze Wschodu, przywiezione nie tylko w walizkach z rodzinnymi albumami (w swoim mam taką fotografię, na której z bratem uczącym się dopiero chodzić pomagamy stawiać na Targu Drzewnym w Gdańsku pomnik króla Jana III Sobieskiego przywieziony via Warszawa ze Lwowa), sprawiły, że ludzie zaczęli się odnajdować w tym mieście, zaczęło ono być ICH miastem. Do tej pory odwracano się od niego, stąd brak pamięci o niemieckich poprzednikach, ale i wiejska, luźniejsza zabudowa starych dzielnic zamiast ich pełnej odbudowy - zrazu widać zbytnio dusiliśmy się w mieście i trzeba było czasu na oswojenie (ale pamiętam też i kury czy świnie na podwórku). Stąd też niezauważanie Motławy, a nawet pozbawienie Gdańska roli centrum. A przecież Gdańsk to miasto nad Motławą, nie nad Wisłą, choć to miejsce jedynego jej spotkania z tarasem wzgórz morenowych (dla miasta służących za parawan, który chroni je przed dominującymi na wybrzeżu wiatrami z zachodu) wskazało lokalizację miasta, portu i grodu. Nad Wisłą siedziała głównie władza. Tu Piastowie postawili swój gród, Krzyżacy zamek i Młode Miasto, a Prusacy Nowy Port. Czasem mam wrażenie, że owe nowe miasta, porty, dzielnice (jak rozbudowane przez Prusaków w wieku XVIII Zespolone Miasta Chełm, a w XIX - Wrzeszcz, który po wojnie przejął po części rolę centrum, czy nawet zbudowana przez II RP Gdynia) to taka próba walki z Gdańskiem w stylu, także Nowej, Huty pod Krakowem (jej efektem jest policentryczność tak całego Trójmiasta, jak i samego Gdańska). Tu ważna uwaga: u nas Gdańsk to tylko stare miasto, nikt tu nie mówi - jadę do centrum - tylko - do Gdańska! To rozróżnienie widać na różne sposoby, jak choćby w postaci zabudowy (powojenna odbudowa objęła XVII-wieczne, holenderskie kamieniczki, olano zaś, jako pruską i secesyjną, zabudowę z przełomu XIX i XX wieku, której sporo jest za to we Wrzeszczu), czy w fakcie, iż ulice nie nazywały się tu przed wojną strasse, jak we Wrzeszczu, Oliwie i całych Niemczech, ale w dialekcie zbliżonym do holenderskiego - gasse. Jest jednak także i wielki Gdańsk, sięgający ongiś momentami od Piekła na południu po Hel na północy, do którego obok Wrzeszcza czy Oliwy (włączonej do Gdańska dopiero w 1926 i ponownie - po dwuletniej przerwie - w 1947), zalicza się i Sopot, osobny administracyjnie, lecz bliski historycznie (dwory patrycjuszy z XVI - XVIII wieku, potem przynależność do Wolnego Miasta), a zwłaszcza sentymentalnie. Za to Gdynia jest już dla mnie abstrakcją, częściej bywam w Krakowie, Lwowie czy Poznaniu niż tam, znajomy zaś mówi o niej: obce polskie miasto.