Dzień VI Bogu dzięki postanowiłam jednak sprawdzić, gdzie dokładnie znajduje się polecany przez panią z informacji przystanek Glencoe Junction. W ten sposób wyszło na jaw całe wczorajsze nieporozumienie, okazał się on być dalej, a nie bliżej celu. Tyle, że niestety byłam bez biletu i znów musiałam iść do punktu sprzedaży. Tu obyło się bez kolejki, ale nic mi to nie dało, bo okazało się, ze nie ma już wolnych miejsc w autobusie. Musiałam kupić bilet na następny, a to było już całe 2 godz. później - duża strata czasu, niestety. Powłóczyłam się więc po swoim miasteczku, po sklepach z pamiątkami - niestety w tym roku znów nie udało mi się kupić prawdziwej szkockiej spódniczki.
No, ale czas na autobus nadszedł, ruszyłam w drogę. Jak zwykle, przez okno przyszło mi podziwiać wiele widoków, przy których chciałoby się wysiąść.
Mój docelowy przystanek natomiast w ogóle nie wyglądał na przystanek, ot, sam środek szczerej szosy.. To martwi, bo nie pamiętam godzin powrotnych a tu nie ma nawet pół złamanego rozkładu... nawet miejsca na rozkład.
Ale widoki już stąd wyglądają bardzo obiecująco. Odszukuję Visitor Centre, malowniczy i ślicznie położony ośrodek turystyczny, poza kiblem jednak nie mają tam nic, co by mi się realnie przydało. Nawet dalszej drogi z dala od ulicy, na co po cichu liczyłam.
Wracam więc tam, skąd przyszłam i dalej zasuwam przed siebie po wąskim poboczu ruchliwej autostrady. Okropność... Zanim w tym roku przyjechałam do Szkocji, Glen Coe wyobrażałam sobie jako typową górską dolinę, coś jak np. nasza Kościeliska... Nie miałam pojęcia, że to będzie taka wieeelka dolina z wiodącą przez środek szosą pełną samochodów, od której dopiero odchodzą na boki turystyczne szlaki. Który z nich to ten najpiękniejszy? Skąd mam to wiedzieć... Pewnie to przy słynnych Trzech Siostrach, ale tam dojść na pewno nie dam rady.
Nie wiem zresztą, dokąd dałabym radę dojść czysto fizycznie. Wysiadłam psychicznie, nie mogąc znieść pędzących obok mnie samochodów. Modliłam się tylko o to, żeby jak najszybciej nastąpiło pierwsze odbicie w bok. I kiedy tylko nastąpiło, to w nie uciekłam czym prędzej. Wszystko to nie zdołało mi przysłonić piękna widoków - chłonęłam krajobraz całą sobą i szłam przed siebie, zżerana przez ciekawość, bo będzie dalej, co mi odsłoni kolejny zakręt. Znów miałam szczęście co do pogody - mimo, że po niebie wciąż pędziły kłębiące się ciemne chmury, zaledwie przez chwilę pokropił z nich mały deszczyk i tyle go było na cały dzień.
Tymczasem droga zawiodła mnie między ludzkie siedziby, do jakiejś małej, zagubionej w sercu gór wioski. Rety, to tak, jakby u nas w Tatrach w TPN można było sobie normalnie mieszkać... Niesamowite! W dodatku ta namiastka cywilizacji jest tak zżyta z naturą, że w niczym jej nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, podkreśla jej urok, nadaje jej baśniowy charakter. Tyle, że tu już robi się tak... w pewnym sensie zwyczajnie. Krajobraz traci swoją glen-coeową wyjątkowość, taka dolinka jak ta mogłaby być wszędzie, choćby i u nas.
Dla turystów wytyczono tu wąską ścieżkę omijającą domostwa, malowniczo wiodącą przez łąki, tyle, że nagle ścieżka ta dobiegła do zagrodzonego pastwiska i zamkniętej bramy. Normalnie w takiej sytuacji ze smutkiem i żalem zawróciłabym, ale dokładnie w tym momencie spotykam jedynych na tej trasie turystów - faceta z dziećmi idących w przeciwnym kierunku. Gostek otworzył bramę, przepuścił mnie, oni sobie wyszli, ja sobie weszłam i szczęśliwa poszłam dalej. Zastanawiałam się, czy dam radę wleźć na przełęcz, którą miałam już nie tak bardzo daleko przed sobą. Niestety, rozmyślania przerwało mi dotarcie do kolejnej bramy, za którą widniała następna. Ta następna wyglądała już na tyle poważnie, że nie odważyłabym się próbować jej otwierać. Zawiedziona uznałam to za koniec trasy i zawróciłam.
W drodze powrotnej, kiedy zeszłam już w miejsce, gdzie otwierały się w pełni widoki na właściwą Glen Coe, dopadł mnie po raz pierwszy w życiu dół spowodowany oglądanym pięknem. No, może nie całkiem po raz pierwszy, bo już namiastka tego pojawiła się w drodze z Glasgow do Fort William, ale ogólnie ten wyjazd jako pierwszy przyniósł ze sobą podobne doświadczenie, a teraz wybuchło ono z całą mocą. Poczucie, że nie zasługuję na to, co widzę, na to, żeby się tu znajdować. Choćby dlatego, że jestem za słaba, żeby z tego w pełni skorzystać, żeby dotrzeć w te miejsca, które są najlepsze, żeby wspiąć się na szczyty. Ale przede wszystkim, co najważniejsze - bo nie jestem w stanie przekuć tego na żadne dobro. Bo chciałabym całe to piękno wziąć ze sobą i komuś podarować, a nie mam takiej możliwości. Bo co, zrobię zdjęcia, które niewiele oddają, opublikuję relę - ale cóż to znaczy? Nic. Marność nad marnościami. To zupełnie nie to o co chodzi... Nie przeniosę w to miejsce niczyjej duszy, niczyjej duszy tym pięknem nie nasycę, nie przetworzę go na nic, co mogłoby się komukolwiek przydać... Gdybym chociaż mogła ofiarować to w czyjejś intencji, ale to tak nie działa, ofiarować można cierpienie, nie piękno... Jakie ja mam prawo tu być, nędzna istota?
Miotana takowymi rozterkami dotarłam znów do szosy. Na sam jej widok mnie wstrząsło, ale tym razem postanowiłam zaryzykować pewien skrót - a nuż się okaże, że droga istnieje. Istniała.
Niezbyt wielki odcinek, ale zawsze - udało mi się pokonać z dala od znienawidzonej autostrady, przez lokalną wioskę. Widoki z pól miały odrębny, bardzo malowniczy charakter.
Niestety wędrówki wzdłuż szosy całkiem uniknąć się nie dało, martwiłam się też, że muszę tak iść aż do samej miejscowości Glencoe, bo nie znam rozkładu autobusów. Na wysokości Visitor Centre postanowiłam jednak zboczyć w stronę tegoż ośrodka, w celu ponownego skorzystania z toalety. Tu znowu wpadłam na pomysł, że może da się kawałek pójść do przodu inną drogą, przynajmniej tyle, ile parkingi wynoszą... I odkryłam wąską ścieżkę dla pieszych, z drogowskazem 'Village'. Co za village, myślę sobie? Czy to może się odnosić do Glencoe? Myślałam, że to miasteczko, ale kto wie? A może mają tu po prostu jakąś wioskę namiotową i zaraz będę musiała zawracać? Ale zaryzykowałam i poszłam. I to był słuszny wybór! Polna ścieżka w istocie wiodła do Glencoe. Hurra!
Na miejscu okazało się, że do najbliższego autobusu mam jeszcze dużo czasu. Postanowiłam rozejrzeć się za czymś obiadopodobnym, co okazało się dość trudnym zadaniem, jedyna knajpka w zasięgu wzroku wyglądała na zamkniętą. Poszłam w końcu na chyba stację benzynową, obsługiwała ją z pozoru antypatyczna, szorstka w obyciu jejmość o wielkim sercu, teoretycznie nie oferowała ciepłych posiłków, ale zaoferowała się mi podgrzać żarcie i tak udało mi się głód zaspokoić. Potem poszłam nad Loch Leven, poplątałam się po nadbrzeżnych trawach, zamoczyłam łapy i uznałam je za najpiękniejsze jezioro tego wyjazdu. A kiedy już się nieco od niego oddaliłam, spotkała mnie totalna niespodzianka. Otóż nagle na środek łąki przy jeziorze przyszedł Szkot w ludowym stroju, z dudami, i zaczął grać. Skąd on się tam wziął taki i dla kogo grał? Oni zawsze grają przecież na ulicach, dla kasy. A tu nikogo nie było w pobliżu, był tam sam, choć muzyka niosła się po całej okolicy. Niesamowity gość!
A potem przyjechał już autobus - tym razem wiedza o polecanym przez panią z informacji przystanku okazała się zbawienna - i wróciłam do Fort William.