Szkocja, czyli nasza wyprawa trzy!
Poniedziałek
Wylot z Okęcia i bum! Edynburg! Migawki za oknem lotniskowego autobusu- obrazki jak z brytyjskiego serialu. Ale jednak to jest jakieś inne: już sam język trrain frrom Edinbra aproczing platform forr.
Przejazd pociągiem Glasgow- fort Wiliam:
Sam pociąg taki…czysty…przestronny…wygodny…zamiast zakazów w stylu: nie wychylać się! z napisów przebija troska: please mind your head. A za oknem!!! Spokój, majestat, góry łąki, pola, jeziora i pustka! Maleńkie domki na brzegu olbrzymich lochów. Przestrzeń. I to, że ten piękny widok był CAŁY czas! Zasypiając na moment bałąm się ze jak otworzę oczy, to będą jakieś tam domy, i tak bardziej oswojony krajobraz, ale nie!!! I ten pociąg tak powoli sunął, objeżdżał góry i pagórki…
Wtorek
Pobudka wczesnoranna na campingu BenView i poranek z widokiem na góry. I wielka radość, bo wolność. I plan wycieczkowy i spotkanie ze wszystkimi tak na spokojnie bo wczoraj to jak we śnie… i GlenCoe. Piękn,e piękne miejsce. Moje ukochane nr1. zieleń słońce baśniowa nierzeczywistość. I jeszcze kobziarz. I wiatr. I potem ten słynny spacer z pinaklami i ja w sandałkach. Kamienne kominy, chodzenie jak Gollum na czworaka, zastrzyk adrenalin,y piękno ze wszystkich stron i ZADOWOLENIE,że jesteśmy tam wszyscy razem.
Środa
Sielanka. Nie ma innego słowa. Upał GlenCoe granie przy szmerze strumienia w cieniu i chłodzie i rozmowy i co rusz spoglądanie na TĘ naszą grań i wspominki z pinakli. A na zupełny koniec wejście w przepiękną ścieżkę przez mostek nad strumieniem w górę wśród wrzosów po kamieniach i potem wejście w las- plamy słońca przez drzewa i wodospad z turkusową głębiną. I smutek, że trzeba wracać.
Czwartek
Przejazd do Mallaig ale nie takie wrażenie już jak ta trasa pociągowa z Glasgow. I Skye- Amon Hen kurde duże poczucie straty, że już nie w GlenCoe ale spacer z Pankami-widok na ciągnące się wrzosowiska, rezydencje Donaldów, heavy horses i WIECZORNE GRANIE
Piontek
Deszcz budzi nas! Portree i granie a jedna pani śpiewa golden slumbers a jeden pan po zagraniu octopusa zapytał ‘was it syd barre’?
Sobota
Spacer wzgórzami Rodanu przestrzeń łąki WIATR. WIATR. WIATR. Old man of storr i nasz najlepszy pomys spontaniczny ever- zostanie na Skaju! Przejazd przez stafik i nie rozkminiamy skłotu hehehehehe.i uwaga uwaga! Docieramy na moje ukochane miejsce nr2 czyli Flodigarry. Z TYM widokiem. Pięknie!!!!!! Klify, mała wysepka, brzeg Skye i w oddali mroczne góry Torridonu.
Niedziela
Spacer klifami i naturalne, bo wynikające z krajobrazu, rozmowy o drugiej części Władcy, wrzosowiska i owce i ścieżki nie ma i fajnie! Pola i klify i nic. A raczej wszystko! A potem do Free church of Scotland i mi się podobało, a wieczorem granje w pokoiku osobnym jak u Sherlocka Holmesa
Poniedziałk
Muzeum hobbitów i straszna historia o mc Leodach i mc Donaldach bo oni cały czas się wyrzynali tam. I przestaję lubić Anglików za to, co zrobili Szkotom! A potem:
Destylarnia z degustacją! Pycha!!! pada niemiło a my jedziemy najstraszniejszą drogą w Brytanii i mijają nas Leo Johnsony a zaraz taki widok jak Welcome to Twin Peaks!!!! i w applecross- koniec świata, mała osada i bez zasięgu. I wieczorny spacer nad morze.
Wtorek
Spalilim namiot i do Roes Walk i deery tam biegały i minęliśmy Torridon. I oj tak! Tam bym chciała wrócić! bo GlenCoe i Floddigary już są takie no MOJE już je mam na zawsze a te góry jeszcze nie. Jeszcze! I szybki rajd na południe żeby zobaczyć Crazych i nocleg w cudownie słodkim domu w iście angielskim stylu u szkockiej pani, w pokoikach filiżanki i spodeczki a w puszce ciasteczka do kawy bądź herbaty.
Środa
Pycha wielkie angielskie/szkockie śniadanie!! i powrót do GlenCoe. I mogliśmy przejść dalej tamtą ścieżką, która jednak była teraz już inna…taka bardziej szkocko- realna, bo padała jakaś mżawka i było zachmurzone niebo. I przez to wiem, jakie mieliśmy szczęście widząc to miejsce w pełnej krasie wtedy, po pinaklach! wejście na przełęcz- i że takie to normalne! Jest przełęcz dość niska, widać wejście, to idziemy!!! Podoba mi się to! ale było to niestety pożegnanie z Highlands…i nocleg miał być w jakimś Lanarku, który był takim niesamowitym połączeniem natury (bo tam obok coś w rodzaju parku narodowego byo) i industrialu
Podsumowanie: ze Szkocji pozostało mi to:
Chęć iścia w GÓRY! Ja zawsze myślałam że mam słabą kondycję i jakoś tak nie wiem nie dam sobie rady czy co. A tu! Dało się!!
WIATR ten z old man of storr. Taki…atlantycki. ******
Niesamowite poczucie przestrzeni, wolności i dzikości i osamotnienia. I zieleń.
I jeszcze takie oto skojarzenia muzycznłe:
grantchester meadows -> GlenCoe.
Jethro Tull -> camping pod drzewami obrośniętymi bluszczem
the end -> wieczorem w tym samym miejscu które było zupełni inne a morze ciemne migało spomiędzy drzew
final cut ->droga z Teliskary
a teraz Anglija… nie ma chyba osobnego tematu o English Sunsetach i inłych więc tu daję
czwartek
ranek w lanarku i znowu uczucie, że jeszcze można by tam wrócić, obejrzeć muzeum eh.
A potem Liverpool! I Cavern! I wszystko takie bitelsowskie, ale zabawne, że w garniturkach z przytupem i beatles’ bow i granie pod pomnikiem Eleanor Rigby, i pyszne jedzenie u chińczyka w takim mikro Chinatown. I potem spotkanie z Gravim takie niesamowite i niespodziewane w sumie i piwo u Bucksa a potem rozstawianie spalonego namiotu w Peak District na campingu po ciemku… i odreagowanie stresu i szaleńczego śmiechu z jabolem pod kiblem hehehe
Piątek
Spacerek łąkami z murkami po górkach. Przestrzeń ujarzmiona. Poczucie bezpieczeństwa i swojskość owszem ale wieeeelka tęsknota za dzikością szkocyjną. Nocleg w Houghton, taka tam sobie wieś angielska: bardzo lubię! Bo nie jest tam smutno, jest estetycznie a czasem pięknie, ciekawe domki. I ten klimat pubów, three jolly pigs np i lokalnych browarów.
Sobota.
Niesamowity dzień. Wzruszająco- nostalgicznie muzyczny. Najpierw przyjazd na Grantchester Meadows. ŁĄKA. Kingfisher śpiewa. Ważki. Bzyczące owady. Zapach rozgrzanej trawy. Dwa duże szczęśliwe psy biegające sobie. Rzeka niknąca wśród drzew, płyną nią staruszkowie w kajakach. A Ger gra Grantchester. Niesamowite. Wszystko się zgadza. Aż widać Davida i Rogera siedzących obok z <winem><papierosem><ganją>. A potem po Cambridge King’s College zepsuty przez turystów, ale inne, te mniejsze bardzo przyjemne. I piękny ogród naprzeciwko Jesus College, taki ukryty troszkę.
I już przejazd do domu Rose Cottage, gdzie nastąpiły dni pełne jedzenia (carry! Seafood! Skalopki! Mule! I love it!), picia, angielskiej psychodelii i słowiańskiego chilloutu, kiedy to słuchaliśmy winyli i samych (prawie) dobrych zespołów. Zwłaszcza miło wspominam Giant/a/ów kurde nie pamieutam dokładnie i Nuggets i poniedziałkowe psychodelic breakfest of Gerr&Kacprr&Morr, spacer do dźwiękowego mostu, koncert jazzowy w six bells, i cały czas dziękuję za ukłon i fuck all i wszyscy byli beznadziejni, i było tak dobrze i domowo i przytulnie…i przesłuchaam sobie całą dyskografię doors…i piper z winyla mono…i krótka wizyta w amerykańskopodobnym barze dinerze oplakatowanym filmowo…i kroniki portowe, taki odprysk szkockości…i wszędobylski Roger. Aaaaaaaaaaaaaaaaa! I jeszcze na ostatki dnia czwartkowego pojechaliśmy do pięknej wioseczki, Puchatkowa…. Taka Anglia Anglia. Wieś wieś. Eh!
muzyczne skojarzenia angielskie:
wcześni bitelsi plus penny lane -> Liverpool blue suburbian sky
the end-> w upał w pokoju ze śmigłami dwoma przy suficie
american prayer -> w nocy na zewnątrz a pełnia i ogromny księżyc is shining brightly
magical mystery tour -> popołudnie, upał jak w szklarni, angielska psychodelia
waters/the Wall -> wspólne oglądanie filmu i słuchanie when the tigers broke free, I wykonanie koncertowe