Ultima Thule

Forum fanów Armii i 2TM2,3
Dzisiaj jest czw, 28 marca 2024 11:52:31

Strefa czasowa UTC+1godz.




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 156 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1, 2, 3, 4, 5 ... 11  Następna
Autor Wiadomość
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 04 sierpnia 2006 08:08:36 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 18:29:55
Posty: 3974
Skąd: Warszawa
Crazy, nie mógłbyś tak dopisać jeszcze kilku ulewnych deszczy i tego, że zawsze podczas nich rozbijaliście namiot? Pomogłoby to trochę w opanowywaniu zazdrości :-) I myśli, że skoro...
Crazy pisze:
Trzeba tam wrócić!

... to trzeba tam pojechać. Tym bardziej, że oba samoloty, którymi lądowałem na Okęciu, przylatywały zawsze od Krakowskiej, zawodząc mnie straszliwie ;-)

_________________
My shadow is always with me. Sometimes ahead... sometimes behind. Sometimes to the left... sometimes to the right. Except on cloudy days... or at night.


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 04 sierpnia 2006 08:13:03 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:14:22
Posty: 9021
Skąd: Nab. Islandzkie
O ja cie! <szok><czarodziejsko>

Przeczytałem całą relację z zapartym tchem - Crazy, powinieneś pisać dzienniki pokładowe. No cudowny ten post jak i historie w nim zawarte, nic tylko wgryźć się w łydkę z zazdrości.
Czekam na foty!


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 04 sierpnia 2006 09:11:25 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
Uoo! Manewry z Gravim! Ale super! :D
Gravi nie mógł nieraz w Polsce to manewry przyjechały do niego gdzieś tam! Ale czad!

_________________
Tygrysie, tygrysie - czemu chodzisz w dresie?


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 04 sierpnia 2006 14:54:23 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 15:53:29
Posty: 14860
Skąd: wieś
antiwitek pisze:
Gravi nie mógł nieraz w Polsce to manewry przyjechały do niego gdzieś tam! Ale czad!


That's right.

Offtop: dziś, gdy się dzieliłem z żoną wrażeniami, doszła mnie informacja że właśnie odszedł mój pies. Słodko-gorzki smak życia. :(

_________________
Youtube


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: sob, 05 sierpnia 2006 18:26:33 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:37:55
Posty: 25363
Ech...
a ekipa, z którą Gravi sie spotkał powinna chyba już być w domu w Heathfield? SPodziewam się sygnału od nich lada chwila i bardzo jestem ciekaw, co będą mieli do opowiedzenia.

Boskey pisze:
Crazy, powinieneś pisać dzienniki pokładowe

dzięki :-) bardzo mi miło, że dobrze się czyta. Pisałem swojego czasu kroniki z naszych wyjazdów tatrzańskich, one były bardziej obszerne.. to taka tylko wprawka miała być.

A my mamy juz zdjęcia i Panków zdjęcia widzieliśmy - czeka je jakies skanowanie itp., i niedługo powinien być do zobaczenia wybór pozycji najbardziej udanych.

_________________
ćrąży we mnie zła krew


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: sob, 05 sierpnia 2006 18:35:20 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 18:29:55
Posty: 3974
Skąd: Warszawa
Oj, warto obejrzeć...

_________________
My shadow is always with me. Sometimes ahead... sometimes behind. Sometimes to the left... sometimes to the right. Except on cloudy days... or at night.


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: sob, 05 sierpnia 2006 20:21:08 
Dziś w południe otrzymałem krótką wiadomość tekstową: "Lazy water pozdrowienia z GRANTCHESTER MEADOWS! Zimorodek spiewa slonce rzeka i zielen trawy! Sound&Kacp&Asia united."

Mam nadzieję, że nie dostanę bana za ujawnienie treści prywatnego SMS'a bez zapytania nadawcy o zgodę...


Na górę
 
 Tytuł:
PostWysłany: ndz, 06 sierpnia 2006 20:11:48 
Gravi, bardzi Ci współczujemy i jeszcze raz dziękujemy za wspaniałe wspólne chwile w Ashton!

----

Nasze relacje z wyjazdu wkrótce. Tymczasem odpoczywamy w Heathfield sycąc się angielską, letnią psychodelią.

-


Na górę
 
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 08 sierpnia 2006 15:26:47 
No to i ja wpiszę skrótową relację z wyjazdu.... Na zdjęcia będzie jeszcze czas - trzeba jakiś wybór będzie zrobić porządny.

*******

Dzień Pierwszy. Piątek, 21 lipca.
Straszny upał, dużo nerwów i pośpiech: najpierw zawieźć Asię na kurs do miasta odległego o 30 kilometrów, potem wrócić do domu i go przygotować na dwutygodniową samotność. Podlewanie ogrodu - rozpaczliwa próba uratowania tego co kolorowe przed suszą. Pakowanie samochodu, kolejna jazda do Dużego Miasta, żeby Asię z kursu odebrać - i wreszcie o 17:00 wyskakujemy z Eastbourne w trasę. Przed nami 950 kilometrów, przejazd z najgłębszego Południa aż na daleką Północ. Na początku wszystko idzie sprawnie i do obwodnicy London Orbital M25 docieramy w rekordowym czasie, ale zaraz nas zatyka: gdzieś dalej płonie przewrócona ciężarówka i korek blokuje nas na równe 3 i pół godziny - w jednym miejscu i w palącym słońcu. Ludzie reagują spokojnie - grają na gitarach, grają w piłkę, czytają książki, śpią na poboczu. Czekają. Wreszcie start, ale jest już póżno, a my po niecałych pięciu godzinach jestesmy tylko 100 kilometrów od punktu startu.... Jedziemy dalej ścigając się ze zmrokiem - na szczęście autostrady są puste i można jechać środkiem na pełnej prędkości - dzięki temu zatrzymujemy się na godzinną drzemkę dopiero przy szkockiej granicy.

Dzień Drugi. Sobota, 22 lipca.
Gdzieś o ósmej rano docieramy do szkockiego Zakopanego - Fort William. Miasteczko senne i przyjemnie chłodne - można się poruszać po wielu godzinach spędzonych w samochodzie, zjeść śniadanie w klimatycznym barze, znaleźć 'gaelic-speaking' B&B u mocno hobbickiej z kształtów pani Mac Donald, wykąpać się i zdrzemnąć. Jemy curry u nie-bardzo-radzących-sobie-z-angielskim Hindusów, a póżnym popołudniem nadciągają z Edynburga Crazy z Izą - ustalamy plany "na jutro", podwozimy ich na kamp i idziemy spać. Jutro ciężki dzień.

Dzień Trzeci. Niedziela, 23 lipca.
Po 'pełnym szkockim śniadaniu' w jadalni ozdobionej dziesiątkami portretów Elvisa robimy przepak i podjeżdżamy po Krejzich na kamp w Glen Nevis. Stamtąd szybki transfer na parking i po 10 rano startujemy na Górę. Przed nami długa i męcząca droga na najwyższy szczyt Wysp - Ben Nevis. Wysokość Góry może się wydawać śmieszna (1344 m), bo schronisko nad M.Okiem jest położone 60 metrów wyżej, ale wszystko nabiera właściwej skali kiedy się pamięta, że trasa rozpoczyna się na wysokości dziewięciu metrów npm. - rożnica poziomów jest więc taka jak z Palenicy Białczańskiej na Rysy. Wybieramy trasę alternatywną do "klasycznej", którą to zostawiamy sobie na drogę powrotną. Idziemy początkowo równo ze szlakiem turystycznym, aż do rozstaju przy stawie Lochan Meall an t-Suidhe, skąd coraz bardziej zanikającą ścieżką dostajemy się do chatki klubu górskiego CIC (~600 m), położonej u podnóża niesamowitych północnych ścian Bena. Tempo mamy niezłe, choć plecaki ciążą (niesiemy cały sprzęt biwakowy, planując nocleg w namiotach). Po krótkim odpoczynku i wbijamy się w potwornie strome i piarżyste zbocze pierwszego 'munro' - Carn Mor Dearg (1220 m). Jest naprawdę ciężko, bo skrót perspektywiczny sprawia, że już-już się nam wydaje, że będziemy na grani, a tu wysokościomierz przynosi brutalną prawdę - jeszcze kilkaset metrów dymania po kruchym i ponurym zboczu... Wreszcie wietrzny szczyt. Po nim rozpoczyna się przyjemniejsza i bardziej emocjonująca część wycieczki - przejście dość eksponowaną (ale z obejściami, więc łatwo) granią Carn Mor Dearg arete. Wbrew uwagom przewodnika, że jakoś tam strasznie miało być, stajemy dość szybko na przełęczy pod wschodnią ścianą Bena. Pod nami piękny widok na dziką dolinkę Coire Leis, nad nami ukryte we mgle zbocza podszczytowe Ben Nevis - gigantyczne piarżyszko pozbawione ścieżek i punktów orientacyjnych, poza okazjonalnymi kopczykami. Wbijamy się w ostatnie dwieście metrów przewyższenia i z pomocą intuicji i kompasu unikamy zboczenia w żleby północnej ściany i labirynt głazowiska wschodniego zbocza. W totalnej mgle osiągamy wierzchołek Góry i odnajdujemy ruiny obserwatorium astronomicznego, kopiec szczytowy, pomniczek ofiar i awaryjny schron ratunkowy postawiony na szczycie przez helikopter. Chatka jest maleńka (max 2.5 na 2 metry), ale za to sucha i dająca schronienie od wiatru. Postanawiamy dać sobie spokój ze schodzeniem i szukaniem platform na namioty, tylko szykujemy sobie biwak tu i teraz. Gotowanie, wypakowywanie śpiworów i inne typowe czynności związane z kiblem w Górach zajmują nam czas aż do zmroku. Przed snem Crazy czyta na głos fragmenty Pisma, więc można uznać, że Niedzielę spędziliśmy bardzo godnie. No i wreszcie ostatnie herbaty i sen. Wyżej w Wielkiej Brytanii śpią tylo piloci ;-)

Dzień Czwarty. Poniedziałek, 24 lipca.
Budzimy się dość późno, bo chyba koło ósmej i od razu zabieramy się za robienie śniadania i pakowanie. Na zewnątrz mglisto i wilgotno, więc jakoś szczególnie się nam nie spieszy. Zaczynają pojawiać się pierwsi ludzie wchodzący drogą klasyczną, więc i my postanawiamy się ruszyć i rozpoczynamy długie i mozolne zejście drogą turystyczną, uprzyjemniane przez skróty co fajniejszymi żlebami. Jesteśmy pod wrażeniem pary biegaczy, którzy w krótkich spodenkach i podkoszulkach wbiegają pełnym pędem na szczyt Bena i natychmiast mijają nas pędząc po piargu w dół. Nam zajmuje to nieco dłużej ;-) ale i tak w miarę sprawnie meldujemy się przy samochodzie. Docieramy do Fort William, odnajdujemy hostel Panków i samych Panków. Crazy, Iza, Monika i Piotrek wyruszają jeszcze autobusem nad Loch Ness, a my po szkockim obiedzie i byczymy się w miasteczku. Wieczorem wybieramy się w szóstkę na dworzec i o 22 odbieramy Gera i Morellę, którzy przez Edynburg dotarli tu z Warszawy. A więc Wyprawa w komplecie! Ustalmy plany na następny dzień, odwozimy Dzyniów na kamp i idziemy spać do hobbitów.

Dzień Piąty. Wtorek, 25 lipca.
Rano wyruszamy na kamp w Glen Nevis po Dzyniów, a Krejzowie z Pankami jadą autobusem do miasteczka Glen Coe. Przeskakujemy dalej w Dolinę Glen Coe i wahadłowo przerzucamy się na parking z którego zamierzamy startować na wycieczkę. Naszym celem jest grań Aonach Eagach. Przewodnik opisuje ją bardzo zachęcająco, podaje czas na 3 do 5 godzin, więc uznajemy to za dobry pomysł na pierwsze wspólne wyjście w góry. Pogoda jest piękna, opis trasy jak najlepszy, więc startujemy zupełnie na lekko po 11 rano, zostawiając wszystkie graty w samochodzie. Start z wysokości 180, przed nami niecałe 800 metrów przewyższenia, grań i zejście - nastawiamy się na "luzik" i planujemy wczesny obiad w dolinie nad strumieniem. Początek jest rzeczywiście zachęcający i bardzo przyjemny - stroma ścieżka wije się wśród pięknej roślinności i przy strumieniu z którego (na szczęście) nabieramy dodatkowej wody. Robimy sobie długi posiad pastoralny i nie spiesząc się szczególnie wyłazimy na przełączkę pod pierwszą górą na trasie - Am Bodach. Jemy tam drugie śniadanie, fotografujemy i wygłupiamy - długie podejście już za nami, a teraz tylko grań i możemy myśleć o obiedzie.... Wejście na Am Bodach było banalne, schodzimy obok skały zwanej Kanclerzem przez najtrudniejsze (według przewodnika!) miejsce drogi - dwudziestometrowy spionowany uskok. Chwyty są dobre, ekspozycja znaczna, dajemy sobie radę. "Crux drogi" już za nami, więc możemy się wyluzować. No, tylko grań i na obiad w doliny! Szeroką percią wbiegamy wręcz na następny szczyt - Meall Dearg (953 m.) - i pod sobą widzimy coś, co kompletnie nas zaskakuje: strzaskaną, najeżoną turniczkami grań skalną ciągnącą się nie wiadomo jak daleko... No, ale cóż - przewodnik podaje, że najtrudniejszy punkt już za nami, więc pewnie będzie banalnie. Nie ma co myśleć o wycofie. Napieramy! Grań Aonach Eagach i jej Crazy Pinnacles okazały się niezwykle eksponowaną turą o niewielkich wprawdzie, ale zauważalnych trudnościach wspinaczkowych. Porównanie do Orlej Perci z której usunięto wszystkie ubezpieczenia (klamry, łańcuchy, drabinki, poręczówki) jest jak najbardziej uzasadnione. Nie było tam może jakoś bardzo trudno technicznie (dla wspinacza!!), ale potężna ekspozycja i konieczność pokonywanie bez asekuracji kilkunastometrowych ścianek i kominów (i w górę i w dół!) zrobiły swoje. Prawdopodobnie doświadczona dwójka zrobiłaby to spokojnie, ale w osiem osób było to bardzo trudne i cholernie niebezpieczne wyzwanie. Szukanie drogi, prowadzenie (lewa noga tu, prawa tam, chwyt na lewą rękę na wysokości kolana, odciąg na prawą ręka za tamten kamień) grupy i nieustanna świadomość tego, że każdy błąd może się skończyć tragedią wydupczyły nas (mówię za siebie i - jak sądzę - za Krejziego) psychicznie za wszystkie czasy. Nie ma co robić większego offtopu, ale patrząc na swoje doświadczenia górskie z ostatnich 9 lat, od momentu kiedy zacząłem jeżdzić w Góry intensywnie i wspinać się latem i zimą, ostatni raz tak bardzo denerwowałem się na jednym z odcinków zimowej drogi na Mt. Blanc - ten sam strach i wrażenie, że jakiś wypadek jest praktycznie pewny. Powiem tak - gdyby pojawił się choć minimalny deszcz albo mgła, bez namysłu wzywałbym helikopter. Najbardziej rozpieprzającym momentem był trawers najszaleńszego z Pinakli po jego północnej stronie - zejście błotnistym kominem i wypałowanie ziemną stromą ścianką po ruchomych blokach i wątłych kępach trawy na przełączkę, mając pod tyłkiem trzysta metrów lufy. Groza. Na całe szczęście (Bogu dzięki!) udało nam się odcinek Crazy Pinnacles przebyć i stanęliśmy na trzecim tego dnia prawdziwym szczycie - Stob Coire Leith. Było już cholernie późno, ale na szczęście zostało nam parę godzin światła, więc nie tracąc czasu ruszyliśmy łatwym odcinkiem grani w stronę ostatniego szczytu - Sgorr nam Fiannaidh (967 m). Zauważyliśmy, że zejście może być bardzo wymagające - pod nami rozpościerało się morze piargów poprzecinanych progami i stromymi pasami traw. Na przełęczy kilkadziesiąt metrów poniżej wierzchołka zdecydowaliśmy się więc na zejście. Udało się nam z Krejzim wyszukać w miarę bezpieczne przesmyki i obejścia i po długim czasie stanęliśmy na drodze, osiemset metrów niżej. Iza, Asia, Morella i Gero poszli na piechotę w stronę odległego o 3 kilometry parkingu, ja wykąpałem się w strumieniu i poczekałem na Krzyśka z Pankami, którzy dotarli po chwili. Co za ulga! Mieliśmy to wreszcie za sobą! Panki poszli do swojego hostelu w dolinie Glen Coe, a my z Crazym złapaliśmy luksusowego Lexusa na stopa i komfortowo dotarliśmy na nasz parking. Całość tury zajęła nam dziesięć godzin! Dwa razy dłużej niż najdłuźszy podany w przewodniku czas! Ehhhh... Gość który napisał ten "przewodnik" powinien być łamany kołem i nabity na pal - żaden z polskich autorów (Nyka, Paryski, Cywiński), nie posunąłby się do tak skrajnie nieodpowiedzialnego opisu... Parę dni później kupiliśmy przewodnik z prawdziwego zdarzenia - naszą trasę opisał następująco: "The infamous Aonach Eagach ridge is the most entertaining ridges in the Scottish Mainland (...) Should only be attempted by those with plenty of experience on such terrain. In places the scrambling turns into very exposed climbing (graded 'easy') as the ridge is very narrow with significant precipices on each side. some people choose to take a rope". Autor wycenił też trudności techniczne na 5 w pięciopunktowej skali, trudności terenowe na 5, a "męczącość" na 3. Czas przejścia (dla dwójkowego zespołu!) podał pięciogodzinny, ale zaznaczył, żeby doliczać do niego 30% na odpoczynki i dodać czas na przejście drogą do punktu startu. Nie da się ukryć, że mając ten przewodnik kilka dni wcześniej, na pewno nie zdecydowalibyśmy się na tą ośmioosobową wycieczkę tą granią... Na całe szczęście wszyscy uczestnicy wyprawy stanęli na wysokości zadania i poradzili sobie doskonale. Brawo!!!! No i jeszcze póżny wieczór - gotowanie kolacji, rozbijanie namiotów, wala z milionai atakujących nas meszek. Wreszcie sen. Ufffff...... Co za dzień!!!

Dzień Szósty. Środa, 26 lipca.
Budzi nas słońce - jesteśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi! Prześlicza i cudowna Dolina Glen Coe to prawdziwy raj. Idziemy na kamienistą plażę nad strumieniem gdzie jemy śniadanie i odpoczywamy. Potem jadę z Izą po Pankówi i przywozimy ich na miejsce naszego biwaku. Czas mija powoli - Gero z Krejzim grają na gitarze, śpiewamy, kąpiemy się w głębokim strumieniu, wspinamy po zanurzonych w wodzie głazach, jemy, pijemy, wspominamy przygody poprzedniego dnia. Udaje mi się z Krzyśkiem zbadać skalny kanion w górze strumienia - brodzimy i pływamy między mrocznymi ścianami, pokonujemy mikro-wodospadziki - jest pięknie i bardzo tolkienistycznie. Tylko Golluma nie widać, ale wiadomo, że gdzieś tam siedzi i nas obserwuje. Potem powrót na łąki Glen Coe, gotowanie obiadu, obserwowanie kolonii rosiczek odnalezionej przez Piotrka i późnopopołudniowa wycieczka w górę doliny, wzdłuż wodospadu spadającego z progu Zagubionej Doliny (The Lost Valley). Potem już tylko marsz do samochodu, wahadłowe przerzucenie części osób do miasteczka Glen Coe na autobus i przejazd do Fort William. Panki do hostelu, my do znalezionego przypadkiem taniego B&B, Krejziowie i Dzynie na kemp w Glen Nevis. Noc. Sen.

Dzień Siódmy. Czwartek, 27 lipca.
Żegnamy porannie Fort William. Na dworcu spotykamy Pankówi wspólnie oglądamy starodawną lokomotywę ciągnącą turystyczny pociąg Jacobite Train. W Forcie mijamy się z pozostałymi Expedientami i rozstajemy na miejskim deptaku. Tu się rozdzielamy: cała szóstka jedzie pociągiem do miasteczka Mallaig, skąd mają przebijać się promem na Wyspę Skye, a my z Asią jedziemy na około, żeby oszczędzić na promie (straszne ceny za samochód!) i przejechać mostem na Skye. Startujemy i przepięknymi drogami prowadzącymi przez góry, fiordy i jeziora docieramy do Kyle of Lochalsh, skąd mostem wjeżdzamy na Wyspę. Zabieramy na stopa samotnego Czecha i docieramy do miasteczka Portree, w którym jemy obiad zafundowany nam przez dwóch polskich niewolników pracujących u znienawidzonego przez nich właściciela knajpy z rybami. Chłopcy dają nam jeść za darmo i mówią, że nie mogą doczekać się ucieczki ze Skye. Jemy na plaży, napastowani przez mewy i uciekamy na południe wyspy do wsi Armadale, gdzie czeka na nas reszta ekipy. Rozbijamy namioty w lasku nad zatoką i czekamy na wieczór - wieczór, który ma się okazać jednym z najpiękniejszych muzycznie i towarzysko wydarzeń wyjazdu. Panki przychodzą do naszego obozu z hostelu i wspólnie śpiewamy, Gero gra, jemy, pijemy.... Jethro Tull, Doorsi, Pink Floyd, The Beatles... Coś wspaniałego! Na koniec The End pod gwiazdami i idziemy spać....

Dzień Ósmy. Piątek, 28 lipca.
Jasna cholera!!! Leje i to leje strasznie! Namioty zaczynają przeciekać i trzeba się szybko ewakuować! Oznacza to, że z misternego planu zdobycia góry Glamaig - jednego z najpiękniejszych szczytów masywu Cuillin nic nie wyjdzie! Noż fak! Pakujemy się rozpaczliwie, zwijamy mokre graty i uciekamy. Panki z Krejzim i Gerem jadą autobusem do Portree, a my z Asią, Izą i Morellą gonimy ich samochodem. Deszcz, mgły, dzikość, wrzosowiska, góry i bagna - zupełna Nowa Fundlandia! Rozmawiamy sobie po drodze o podróżach, planach, wychowywaniu dzieci w oderwaniu od równieśników. Filozje on the road. Jest dobrze. Docieramy do Portree i logujemy się w jednogwiazdkowym (jak dla mnie) hostelu w miasteczku. W pralni suszymy mokre szmaty namiotów i zastanawiamy się co robić dalej.... Jedno jest pewne - musimy się niestety rozstać z Pankami, którzy uciekają po południu do hostelu w Armadale, by stamtąd przebijać się następnego dnia do Mallaig, a potem dalej do Edynburga, skąd w niedzielę odlatują do Warszawy :-( Postanawiamy więc wybrac się na pożegnalny spacer. Krejzi znajduje fajną trasę widokową obchodzącą jeden z portriańskich półwyspów i na zakończenie ośmioosobowej wyprawy mamy dwugodzinną wycieczkę po naprawdę pięknych okolicach. No i niestety - odprowadzamy Panków na autobus którym mają już jechać dalej sami (acz w towarzystwie mocno pijanej pani typu 'dusza towarzystwa' - "we ain't goin' to no fuckin' Dunvegan!"). Smutno. Zostajemy w szóstkę, a wieczorem przychodzi sms od Piotrka, że są na miejscu w którym zaledwie wczoraj stały nasze namioty. Pankom też smutno. :-( W hostelu robimy sobie kolację, a potem rozpoczyna się fantastyczny muzycznie wieczór - Gero gra przechodząc samego siebie, a obce osoby jedzące w tej samej sali siedzą słuchając w milczącym zachwycie. W końcu idziemy spać. Ciągle pada, więc z Gór nic nie wyjdzie. Postanawiamy przebijać się rano na północ Skye.

Dzień Dziewiąty. Sobota, 29 lipca.
Wyruszamy po śniadaniu - plan na dziś to zwiedzenie bazaltowego masywu Storr na półwyspie Trotternish, ze "szczególnym uwzględnieniem" turni zwanej Old Man of Storr. Jest to naprawdę niesamowite miejsce - dzikie klify, a pod nimi skalne iglice, wielkie czarne pały i głazy o kilkudziesięciometrowej wysokości. Włóczymy się tam podziwiając jakie dzieła sztuki potrafi wywołać erozja.... Po obejściu Old Mana włazimy jeszcze na szalony klif, a potem wracamy przez Mroczną Puszczę do samochodu i przebijamy się do mieściny swanej Staffin - my w czwórkę samochodem, a Krejzi z Gerem stopem. Od Staffina już klasycznie - wahadłowo - do przepięknego i niezwykłego hostelu położonego nad cudowną zatoką na skraju osady Flodigarry. Tak jak nie lubię hosteli i tego typu wynalazków, to tym miejscem byłem naprawdę oczarowany - domowy klimat, wygodna kuchnia, pianino w pokoiku w którym śpiewaliśmy, ale przede wszystkim widok!!!! Morze i wysepki Eilean Flodigarry za oknem - prawdziwa magia! Czekając na otwarcie recepcji jedziemy jeszcze na chwilę do "skansenu wsi skajeńskiej" - bardzo hobbickiem miejsce, ale już zamykali, więc postanowiliśmy tam wrócić za dwa dni. Potem obiad prawdziwie szkocki w zamienionym w pensjonat zameczku tuż przy naszym hostelu i wreszcie wieczór - muzyczno-winny, spokojny i leniwy.

Dzień Dziesiąty. Niedziela, 30 lipca.
Z samego rana Gero wyrusza stopem na Mszę w Portree, a pozostała piątka je sniadanie na trawniku z widokiem na Morze. Klimat niezapomniany! Po śniadaniu wybieramy się na bardzo ciekawy i wspaniały widokowo szlak biegnący po klifach ograniczających od zachodu zatokę Flodigarry. Szlak rozpoczynał się bagiennymi i niekończącymi się łąkami, po których trzeba było przeleźć przez płot z drutem kolczastym, wydymać 400 metrów po stromym zboczu i wreszcie można było zacząć cieszyć się widokami. Grań z najwyższym wzniesieniem o nazwie Meall na Suiramach (543 m) jest bardzo malownicza - perspektywa zmienia się co chwila, a przepaścistość i widok na Morze są fantastyczne. Połazilismy tam sobie ze dwie godziny, zeszliśmy z drugiej strony masywu i poszliśmy z powrotem - tym razem ścieżką biegnącą u podnóża przebytego dopiero co klifu, wśród skalnych turni, iglic i głazowisk. Dotarliśmy nie bez przygód do hostelu w którym czekał już na nas Gero i po obiedzie wyruszyliśmy w piątkę (Iza została, żeby organizować logistykę następnych dni dla siebie i Krzyśka) do Staffin, gdzie mieliśmy wziąć udział w nabożeństwie Wolnego Kościoła Szkockiego (Free Church of Scotland). Byliśmy już zapowiedziani przez opiekunkę naszego hostelu - na progu czekała na nas ekipa powitalna złożona z czterech bardzo eleganckich panów, którzy widali nas uroczyście i prowadzili do środka zboru. Spotkanie (msza? napożeństwo) było bardzo dziwne - klimaty jak z Uczty Babette - starsze panie w sukniach i kapeluszach, panowie w garniturach, miętowe cukierki rozwijane jak na komendę w momencie rozpoczęcia kazania, ZERO jakichkolwiek dekoracji wnętrza, dziwnie i bardzo fajnie śpiewane psalmy... Na koniec uroczyste nas pożegnanie. Bardzo ciekawe doświadczenie, choć smutne nieco - jak w całej Wielkiej Brytanii, tak i tu prawie wszyscy uczestnicy nabożeństwa byli bardzo wiekowi, a całość sprawiała wrażenie ostatniego religijnego akordu w jakiejś wymierającej społeczności. Cieszę się, że tam byliśmy. Powrót do hostelu z małym postojem nad dziwnym stawkiem z zatopionymi w nim wrakami samochodów, wieczorne granie i śpiewanie i znowu noc. Dobranoc. Dobra noc.

Dzień Jedenasty. Poniedziałek, 31 lipca.
Poniedziałek miał być dniem rozstania, ale postanowilśmy spędzić go jak najbardziej wspólnie. Wahadłowo przeskoczyliśmy więc do wspomnianego wcześniej skansenu wsi skajańskiej, gdzie pozwiedzaliśmy sobie hobbickie domki. Świetny ten skansen - zero nudy i wspaniałe doświadczenie etnograficzne. No i obsługa gadająca między sobą w gaelic. Rewelacja! Stamtąd kolejny lot wahadłowca Escort to ponurej mieściny o nazwie Uig, z której Krejzi z Izą mieli płynąć promem na Hebrydy - do Lewis/Harris. Poszliśmy razem na kawę, herbatę i stos ciastek do lokalnego baru, a potem odprowadziliśmy Krejzich na prom. :-( Szkoda, strasznie szkoda było się rozstawać, ale i tak mieli się oni we wtorek przedostawać do Edynburga, żeby w środę rano lecieć do Polski... Bardzo żałuję, że nie mogliśmy być razem do końca :-( Odpłynęli, a my we czwórkę wsiedliśmy w samochód i pojechalismy na południe Skye, gdzie w straszliwym deszczu zatrzymaliśmy się w wiosce Carbost, w której znajduje się destylarnia słynnej whisky Talisker. Wypiliśmy po szklance whiskacza i z bardzo fajnym przewodnikiem zwiedziliśmy gorzelnię Taliskera. Mocny punkt programu - można się było upić samym powietrzem! Potem, na lekkim cyku przejechaliśmy most ze Skye do Kyle of Lochalsh i w ulewie i mgle polecieliśmy wzdłuż fiordu Loch Carron do wsi Lochcarron ;-) skąd zaczęła się skrajnie emocjonująca górska droga na najdzikszy z dzikich Półwysep Applecross. Droga robi wrażenie - na starcie jest zakaz wjazdu dla niedoświadczonych kierowców i ostrzeżenia przed poruszaniem się po "najbardziej niebezpiecznej i najwyżej położonej trasie samochodowej w Wielkiej Brytanii". Było rzeczywiście ostro. Strome i wąziutkie jednopasmowe podjazdy z miejscami do mijanek wyniosły nas z poziomu morza na tzw. Przełęcz Bydła położoną na wysokości ponad 800 metrów, skąd w nieprzerwanym deszczu zjechaliśmy do prześlicznej wioski Applecross. Znależliśmy tam kemping, zjedliśmy szkocki obiad w klimatycznym pubie i poszliśmy spać w suchych namiotach, bo deszcz ustał i zrobiło się czysto i gwiaździście.

Dzień Dwunasty. Wtorek, 1 Sierpnia.
Deszcz! O świcie zaczęło lać i od razu wiedzieliśmy, że z naszego planu wyprawy w mordoropodobny masyw Torridon nic nie będzie. Prognoza pogody też wskazywała na to, że trzeba się będzie ewakuować na południe. Namioty były przemoczone, więc - co miało się okazać tragiczne w skutkach - postanowiliśmy im zrobić dobrze przez wrzucenie do suszarki.... W międzyczasie pojedliśmy sobie i popili kawę, a po godzinie poszliśmy wyjąć namioty z suszarki. Okazało się, że - choć oba namioty były w tym samym bębnie! - nasz jest mokry, a Dzyniów ma stopioną i spaloną podłogę!!! Katastrofa. Na całe szczęście nie straciliśmy przez to energii i postanowiliśmy się jeszcze przejść na wycieczkę - szlakiem zwanym Roe's Walk, wiodącym przez tunele pod krzakami rododendronów. Wspaniała ścieżka, po drodze stada jeleni, cmentarzyk przy pradawnej świątynii Św. Maelrubhy - i humory nam się poprawiły. Postanowiliśmy wracać do Fort William, wybierając inną drogę przez Półwysep Applecross. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze owczarnię, w której pogadaliśmy z lokalsem, wysłaliśmy powstańczego smsa do Natalii z jedynego miejsca na całym półwyspie w którym był zasięg i u podnóża Gór Torridon wyskoczliśmy na dobrą drogę. Powstał wtedy pomysł szaleńczej jazdy do Fort William - wiuedzieliśmy, że Krejziowie mają stamtąd wieczorny pociąg do Edynburga i postanowiliśmy zrobić im niespodziankę i ponownie pożegnać - tym razem na dworcu :-) Przed nami 240 kilometrów i strasznie mało czasu. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze tylko na moment nad Loch Ness i dosłownie tuż przed odjazdem pociągu wpadliśmy na stację w Forcie. Było pięknie! Udało się! Krejzi z Izą odjchali, a my przenieśliśmy się do bardzo klasycznego B&B, w którym przygotowaliśmy sobie kolację i po wieczornym graniu, śpiewaniu i <winie> poszliśmy spać.

Dzień Trzynasty. Środa, 2 Sierpnia.
Poranne śniadanie, szybki zapak samochodu, małe zakupy i wyjazd z Highlands. Postanowiliśmy pożegnać się górsko ze Szkocją i zatrzymaliśmy się ponownie w Dolinie Glen Coe. Wyruszyliśmy stamtąd na wycieczkę, która miała być przedłużeniem naszego spaceru z poprzedniej środy. Szlak startuje tam z dna Doliny, z wysokości ok. 100m, potem pnie się przez las wzdłuż strumienia i niesamowitego wodospadu na krawędź Zagubionej Doliny, gdzie w czasie niesławnej Masakry z Glen Coe (1692 r.) ukrywał się z całym dobytkiem Klan Mac Donaldów. Dolina robi niezwykłe wrażenie - z lasu i gąszcza strumieni wyłazi się na równe jak stół piarżysko na którym 300 lat temu stało małe miasteczko szałasów. Z Lost Valley ruszliśmy coraz bardziej stromą ścieżką w stronę szczytu Stob Coire Sgreamhach (1072 m) i w niezłym czasie 2.5 h (z parkingu) osiągnęliśmy po spionowanym czerwonym łupku położoną kilkadziesiąt metrów niżej przełęcz. Nadciągały mgły, a my mieliśmy jechać daleko na południe, więc błyskawicznie podjęliśmy decyzję o odwrocie. Po drodze, tuż poniżej wyprowadzającego na przełęcz kruchego żlebu spotkaliśmy starszą panią, która z dwójką wnuczek i dwoma psami (!) szła dalej do góry. Pech chciał, że młodsze, siedmioletnie dziecko dostalo strasznego ataku bólu brzucha i wszystko wskazywało na to, że może być to wyrostek :-( Pani poprosiła nas o pomoc i wezwanie ratowników, a ponieważ zasięg telefonu pojawiał się dopiero na szosie, trzeba było zbiegać jak najszybciej. Zostawiłem Asię i Dzyniów i pognałem w dół, osiągając drogę w ostrym czasie 40 minut. Całe szczęście, że poprzednie dni pozwoliły mi złapać kondycję, bo tempo miałem jak ze snów :-) Udało się zadzwonić po pomoc, przyjechali ratownicy z Glen Coe, wezwano helikopter i - mam nadzieję - wszystko dobrze się skończyło. Reszta naszej ekipy dotarła wkrótce i można było jechać dalej na południe. W okolicach Glasgow zaczęliśmy się zastanawiać nad noclegiem i kompletnie przypadkowo znaleźliśmy w przewodniku informację o hostelu w jakimś New Lanark, w dół od Glasgow. Przewodnik enigmatycznie stwierdzał, że hostel znajduje się w "ciekawych, odnowionych budynkach fabrycznych"... Dojechaliśmy tam pod wieczór i przeżyliśmy prawdziwy szok. Hostel okazał się częścią kompleksu będącego obiektem Światowego Dziedzictwa Kultury - dawną przędzalnią bawełny, w której Owen założył na początku XIX wieku swoją utopijną komunę robotniczą z krótkim dniem pracy, pierwszym na świecie przedszkolem i darmową opieką zdrowotną, itd. Miejsce powalające - gigantyczne gmachy mieszkalne, uliczki, podświetlane na fioletowo wody w upustach i na wodospadach, szum rzeki, obracające się potężne koła młyńskie i ZERO ludzi. Spaliśmy w jednym z owenowskich budynków i trzeba przyznać, że było do dość porażające doświadczenie - połączenie Lśnienia, Zagubionej Autostrady i Odysei Kosmicznej. Total!

Dzień Czternasty. Czwartek, 3 Sierpnia.
Pobudka w skąpanym w słońcu New Lanark, szybkie śniadanie, spacer wśród zupełnie inaczej wyglądających o tej porze dnia budynków. Zaraz potem skok na autostradę i szybka jazda w dół - aż do Liverpoolu! Zaparkowaliśmy w centrum i zaczęliśmy beatlesowski trip - przez doki portowe i muzeum Beatles Story, mini dzielnicę Matthews z klubem Cavern na czele, pub Cavern z muzycznymi pamiątkami, pomnik Eleanor Rigby pod którym Gero grał najlepsze piosenki Bitli, a potem przejście do chińskiej dzielnicy, obiad, nawrót do samochodu i po zaledwie pół godzinie meldujemy się w Ashton upon Mersey pod Manchesterem gdzie spotykamy się z Gravim! Co za spotkanie! Popiliśmy piwo, pośpiewaliśmy, pogadaliśmy (szkoda tylko, że nie dłużej!!) i nacieszyliśmy się spotkaniem z Dziewiątym (choć chwilowym) uczestnikiem naszej Wyprawy. Dzięki Gravi! Potem wsiedliśmy już po ciemku w samochód i pojechalismy dalej - w rejon wzgórz i skał Peak District między Manchesterem i Sheffield. Znależliśmy kamp w miasteczku o nazwie Nadzieja, rozbiliśmy namioty (nawet ten spalony się rozstawił, choć wyglądał dość żałośnie), a potem we dwoje z Morellą usiedliśmy na murku przy kiblach i zrobilismy jabola. Punx not dead!

Dzień Piętnasty. Piątek, 4 Sierpnia.
Wstaliśmy rano przy lekkim deszczyku, zwinęliśmy graty, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy do serca Peak District - miasteczka Castleton położonego wśród wzgórz, skał, jaskiń i pełnych owiec pól. Zrobiliśmy tam trzygodzinną trasę obejściową, która po szkockich doświadczeniach była lekkim spacerkiem. Okolice bardzo piękne - łagodne, swobodnie toczące się górki, daleka perspektywa, spokój. Posiedzieliśmy chwilę w Castleton, a potem wspoczyliśmy do samochodu i po niedługim czasie (z przerwą na kompletnie niespodziewany zakup nowego namiotu - sklep namiotowy w szczerym polu!) dojechaliśmy po południu na kemping w Houghton na północ od Cambridge. Tam zrobiliśmy sobie wieczorny spacer po wsi i nad rzeką z zabytkowym młynem, wykonaliśmy cały festiwal happeningów "dziękuję za ukłon" i poszliśmy spać. Jutro do Cambridge!

Dzień Szesnasty. Sobota, 5 Sierpnia.
Z samego rana pojechaliśmy do pobliskiego Cambridge, gdzie zacząła się najbardziej flojdowska część całego wyjazdu! Od razu trafiliśmy do wsi Grantchester, stamtąd na ulicę Grantchester Meadows, gdzie jakiś facet pokazał nam gdzie mieszkali Floyd w tamtych czasach. No i najlepszy punkt, best moment absolutny - przejście na TE Łąki Grantchesteru, posiad w gorącej trawie nad rzeczką Cam, ćwierkające ptaki, bzyczące owady, ZIMORODEK!!!, rybki, zapach kwiatów, lekki wiatr i wśród tego my... Gero przepięknie zagrał Grantchester Meadows i innych pastoralnych Floydów.... Potem wróciliśmy do miasta, które rozczarowało nas nieco (chyba przez ogromną ilość turystów). Zaliczyliśmy ze cztery koledże i trafiliśmy na sklepik z winylami, w którym udało się trochę pobuszować... Straciliśmy już nadzieję na znalezienie grobu Syda, ale za to sprzedający płyty facet pokazał nam na mapie gdzie przez ostatnie 30 lat mieszkał Barrett!!!! Poszliśmy tam spacerem przez całe miasto i znależliśmy!!!! Mały domek przy 6 St. Margaret's Square, niebieskie drzwi, w widocznym przez okno salonie kanapa, dwa fotele, poplamiony farbami malarskimi stoli, dalej pastelowa kuchnia.... Na płocie kilka bukietów kwiatów i karteczki: "Shine on You, Crazy Diamond".... Jedyną osobą oprócz naszej czwórki był jakiś młody Włoch, który pożyczył Gerowi gitarę - i po chodniku przed domem Syda potoczyły się jego własne utwory. Wspaniała chwila. Wróciliśmy stamtąd do samochodu i wyruszyliśmy w ostatni etap Wyprawy - przejazd na najgłębsze angielskie Południe do naszego domu w H. Została nam jeszcze sobotnia noc - wino, Muzyka, śpiewanie.... Fajne zakończenie :-)

Dzień Siedemnasty. Niedziela, 6 Sierpnia.
Już angielsko, już nie szkocko. Wspólne śniadanie, lokalny kościół, spacer po wiosce Chiddingly i koncert jazzowy w tamtejszym pubie (w którym zimą grał Crazy, a dziś zagrają The Soundrops!!), przejazd nad Morze i spacery po kamienistej plaży, póżny obiad, długi wieczór, płyty, pieśni, oglądanie Kronik Portowych. Sen.

Dzień Osiemnasty. Poniedziałek, 7 Sierpnia.
Letni angielski chillout. Wyłącznie muzyka, gadanie, krótki spacer po okolicy, jagnięce curry i posiad do północy przy winie i płytach winylowych :-)

Dzień Dziewiętnasty. Wtorek, 8 Sierpnia.
The Soundrops pojechali na cały dzień do Londynu, a ja siedzę i m.in. piszę ten wpis :-) Wieczorem Gero z Morellą zagrają w pubie w Chiddingly. Jutro (w środę - Dwudziestego Dnia) pewnie pojedziemy powłóczyć się po antykwariatach w Brighton, a pojutrze (w czwartek - Dwudziestego Pierwszego Dnia) Wyprawa się skończy, bo Soundropsi polecą do Polski.

I to by było na tyle. Zdjęcia będą za jakiś czas. Przepraszam za zanudzenie :-) <BOOM>!!!!!


Na górę
 
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 08 sierpnia 2006 16:01:07 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:37:55
Posty: 25363
K.T.W.S.G. o fragmencie trasy na Ben Nevis pisze:
Po krótkim odpoczynku i wbijamy się w potwornie strome i piarżyste zbocze pierwszego 'munro' - Carn Mor Dearg

Karn Mordor...
powiem szczerze - to było włażenie DO ZŁUDZENIA przypominające drogę po zboczach Orodruiny :!: (tylko nic nie dymiło)

a o samym byciu na szczycie K.T.W.S.G. pisze:
Wyżej w Wielkiej Brytanii śpią tylo piloci

kurde no! - fajne uczucie! Byliśmy najwyżej ze wszystkich ludzi w Wielkiej Brytanii :- :-)

tym razem na temat biwaku w Glen Coe K.T.W.S.G. pisze:
i jeszcze póżny wieczór - gotowanie kolacji, rozbijanie namiotów, walka z milionami atakujących nas meszek.

jak już pisałem, tylko Kacper i Asia się zdecydowali na robienie tam czegokolwiek wieczorem. myśmy padli jak nieżywi. obiad następnego dnia...

K.T.W.S.G. pisze:
logujemy się w jednogwiazdkowym (jak dla mnie) hostelu w miasteczku.

ale zaraz, przecież stopniowo ocenę podwyższałeś i doszło nawet do * * 1/2! ;-)

K.T.W.S.G. o nabożeństwie we Free Churchu of Scotlandu pisze:
Cieszę się, że tam byliśmy.

Ja też. W trakcie nabożeństwa wydawało mi się mocno nudno i - podobnie zresztą jak Kacper - miałem poważne problemy z nie-zaśnieciem. Ale ogólnie tak. DObre doświadczenie. Szczególnie ci panowie, co nas tak serdecznie witali i żegnali, przyznam że rozczuliło mnie to. I było na do widzenia takie prawdziwe, szczere podziękowanie za wspólna modlitwę.

K.T.W.S.G. pisze:
dosłownie tuż przed odjazdem pociągu wpadliśmy na stację w Forcie

siedem minut!!!! TOTAL!

K.T.W.S.G. o czymś, co się działo, kiedy my już siedzieliśmy w samolocie pisze:
Wyruszyliśmy stamtąd na wycieczkę, która miała być przedłużeniem naszego spaceru z poprzedniej środy.

oj tego zazdroszczę. Ale my tam jeszcze kiedys wrócimy! GLEN COE * * * * * *
Swoją drogą historia o dziewczynce z wyrostkiem dość niekiepska. Dobrze, że się skończyło pomyślnie no i gratuluję zbiegu!

K.T.W.S.G. pisze:
Hostel okazał się częścią kompleksu będącego obiektem Światowego Dziedzictwa Kultury - dawną przędzalnią bawełny, w której Owen założył na początku XIX wieku swoją utopijną komunę

no.. komuna.. powinniście się czuć jak w domu, nie? znaczy w naszym domu ;-)

K.T.W.S.G. pisze:
pomnik Eleanor Rigby pod którym Gero grał najlepsze piosenki Bitli,

taaa? a grał She Loves You i Help? :-)

K.T.W.S.G. pisze:
potem we dwoje z Morellą usiedliśmy na murku przy kiblach i zrobilismy jabola

hmm, czekam z niecierpliwością na relację Gera, co w tym czasie robili z Asią 8)

A na razie BARDZO dziękuję za relację, zwłaszcza z tych dni, co nas nie było, skompletował nam się obraz!

_________________
ćrąży we mnie zła krew


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 08 sierpnia 2006 16:19:23 
Crazy pisze:
ale zaraz, przecież stopniowo ocenę podwyższałeś i doszło nawet do * * 1/2!


No fakt. Niech będzie, że * * 1/2. Ale pierwsze wrażenie było jednogwiazdkowe ;-)


Crazy pisze:
taaa? a grał She Loves You i Help?


Hehehe spodziewałem się tego pytania ;-) Odpowiadając: nie, grał nieco lepsze kawauki!


Crazy pisze:
hmm, czekam z niecierpliwością na relację Gera, co w tym czasie robili z Asią


Hmm... Spali. :faja:


Na górę
 
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 08 sierpnia 2006 16:28:02 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 15:53:29
Posty: 14860
Skąd: wieś
Muszę tu napisać, że Gero jest wspaniałym gitarzystą.

_________________
Youtube


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 08 sierpnia 2006 16:29:59 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:37:55
Posty: 25363
K.T.W.S.G. pisze:
grał nieco lepsze kawauki

hmm.. czyli zagrał Day in the Life, Walrusa i I Want You... długo nie pograł...

_________________
ćrąży we mnie zła krew


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 08 sierpnia 2006 17:57:51 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 23:10:43
Posty: 3722
Kacper!
Super opis! :) I wreszcie zrozumiałam o jakiego Owena chodziło w SMSie;)
Glen Coe zazdroszczę nieskrycie, totalnie i kompletnie! Ech. I'll be back!

:-)


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 11 sierpnia 2006 13:39:10 
Dzięki za miłe słowa ;-)

Teraz będą pojedyncze foty z różnych etapów wyjazdu:

Dzień pierwszy, korek na M25
Obrazek

Dzień drugi, Loch Lomond o świcie:
Obrazek

Dzień trzeci, w drodze na Ben Nevis, widok spod Carn Mor Dearg:
Obrazek

Dzień trzeci: klimaty na szczycie Bena:
Obrazek

Dzień czwarty: śniadanie w szczytowej budzie:
Obrazek

Dzień czwarty: nasz schron w najwyższym punkcie UK:
Obrazek

Dzień piąty: wyprawa na Aonach Eagach i jej spacerowy start:
Obrazek

Dzień piąty: ta grań nas przytkała. Stąd wyglądała jeszcze na banalną:
Obrazek

Dzień piąty: ta sama grań po kilku godzinach i z drugiej już strony sprawiała nieco inne wrażenie:
Obrazek

Dzień piąty: .....a do drogi wciąż było dość daleko....
Obrazek

Dzień szósty: w dole zdjęcia ledwo widoczny nasz biwaczek u stóp Stop Coire Nah Lochan:
Obrazek

Dzień szósty: Glenkołskie klimaty. Co ciekawe, to zdjęcie ma na rolce numer 88:
Obrazek

Dzień szósty: reścik w Dolinie:
Obrazek

Dzień siódmy: w drodze na Skye; za granią grań, za lochem loch:
Obrazek

Dzień siódmy: Portree, kolorowa skajeńska melancholia:
Obrazek

Dzień siódmy: masyw Cuilin. Wspinania i łażenia na kilka sezonów:
Obrazek

Dzień siódmy: a to nawet miało być nasze już następnego dnia! Deszcz wszystko popsuł :-(
Obrazek

Dzień siódmy: za to widok z miejsca na biwak był fantastyczny:
Obrazek

Dzień ósmy: dzień rozstania :-( Z ósemki zrobiła się szóstka:
Obrazek

Dzień dziewiąty: bazaltowa turnia Old Man of Storr w całej okazałości. Na dole widać krasnoludy.
Obrazek

Dzień dziewiąty: Z drugiej strony wygląda to tak:
Obrazek

Dzień dziewiąty: widok z trawnika przez hostelem we Flodigarry:
Obrazek

Dzień dziewiąty: w ogóle fajne widoki stamtąd były:
Obrazek

Dzień dziesiąty: z wycieczki po klifach nad Flodigarry:
Obrazek

Dzień dziesiąty: klimaty z zejścia:
Obrazek

Dzień dziesiąty: Piotrek byłby zadowolony:
Obrazek

Dzień dziesiąty: pożegnanie z klifem:
Obrazek

Dzień jedenasty: podróż Wędrowca o świcie:
Obrazek

Dzień jedenasty: hobbickie osiedle zamieszkane jeszcze 50 lat temu:
Obrazek

Dzień jedenasty: lokalnym krowom lepiej nie fikać:
Obrazek

Dzień jedenasty. Chuig Harbor - i zostało nas tylko czworo...
Obrazek

Dzień jedenasty: Talisker distillery - mógłbym tam popracować w wakacje ;-)
Obrazek

Dzień jedenasty: Kolacja w Applecross, a za oknem widok:
Obrazek

Dzień jedenasty: W nocy zaczęło lać, więc tylko wieczorem dało się zza mgieł zobaczyć kawałek Torridonu:
Obrazek

Dzień dwunasty: przy śniadaniu Gero grał, a Morella siedziała zasłuchana. Tuż za rogiem płonął ich namiot...
Obrazek
Obrazek

Dzień dwunasty: na pocieszenie mieliśmy dzikie tunele rododendronów i mniej dzikie jelenie:
Obrazek
Obrazek

Dzień dwunasty: Loch Ness zaliczone. Dziękuję za ukłon.
Obrazek

Dzień dwunasty: niespodziewane 'ostatnie pożegnanie'
Obrazek

Dzień dwunasty: Owca też może się napić:
Obrazek

Dzień dwunasty: i Morella też może!
Obrazek

Dzień trzynasty: forsowanie strumienia w drodze na przełęcz pod Stob Coire Sgreamhach
Obrazek

Dzień trzynasty: Lost Valley w całej okazałości:
Obrazek

Dzień trzynasty: na Przełęczy:
Obrazek

Dzień trzynasty: lokalny GOPR działał szybko:
Obrazek

Dzień trzynasty: ostatni rzut oka na wspaniałe otoczenie Glen Coe:
Obrazek

Dzień trzynasty: a potem już tylko New Lanark i nocleg u Owena:
Obrazek

Dzień trzynasty: noc w New Lanark i jej dziwne klimaty:
Obrazek

Dzień czternasty: New Lanark w całej okazałości:
Obrazek

Dzień czternasty: przebieg parowozowo-dzyniowokoszulkowy:
Obrazek

Dzień czternasty: liverpoolskie klimaty:
Obrazek

Dzień czternasty: a bitlowo było wszędzie:
Obrazek

Dzień czternasty: w klubie Cavern:
Obrazek

Dzień czternasty: i pod pomnikiem Eleanor Rigby:
Obrazek

Dzień czternasty: spotkanie z Gravim w Ashton:
Obrazek

Dzień pietnasty: a tak było w Peak District:
Obrazek

Dzień piętnasty: biwak już pod Cambridge:
Obrazek

Dzień szesnasty: Nareszcie na Grantchester Meadows!!
Obrazek

Dzień szesnasty: to właśnie TU!!!
Obrazek

Dzień szesnasty: It's got a basket, a bell that rings, things to make it look good:
Obrazek

Dzień szesnasty: dom Syda Barretta przy 6 St. Margaret's Square:
Obrazek

Dzień szesnasty: a na płocie...
Obrazek

Dzień szesnasty: niestety go nie zastaliśmy....
Obrazek

Dzień siedemnasty: The Soundrops na koncercie jazzowym w Chiddingly:
Obrazek

Dzień osiemnasty: mając Maca możesz zrobić wszystko to co chcesz!
Obrazek

Dzień dziewiętnasty: The Soundrops Live in Six Bells, Chiddingly!
Obrazek

Obrazek

Dzień dwudziesty: Postthewallowskie goodbye goodbye goodbye. I've got you under my thumb anyway, babe.
Obrazek


Na górę
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 156 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1, 2, 3, 4, 5 ... 11  Następna

Strefa czasowa UTC+1godz.



Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 33 gości


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Przejdź do:  
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group