Pomysł wyjadu na Bornholm powstał jakiś czas temu, gdy wydawało się trochę realne, że nasi chłopcy udadzą się na częśc wakacji z kim innym. Potem został zarzucony. A potem jednak wrócił, bo... czemu nie? W końcu, kiedy byliśmy młodsi, jeździliśmy z dziewczynami po różnych dziurach, aż się ludzie za głowy łapali, ale zawsze okazywało się, ża daje to radę. Więc może i Bornholm da?
Oczywiście nie można było liczyć na to, co ludzie robią tam przeważnie, czyli na jeżdżenie rowerami po całej wyspie. Marcin jest za mały, żeby robić duże dystanse na własnych nogach, a Jaś za duży, żeby go wozić na siodełku. Ponieważ auta jak nie mieliśmy, tak nie mamy, pozostała komunikacja autobusowa. I ona się naprawdę dobrze sprawdziła! Ale po kolei.
Najpierw zmierzyliśmy się z dylematem, gdzie wybrać miejsce zamieszkania. Wyspa ma zupełnie inny charakter na południu (plaże, płasko) i na północy (klify). Na północy kusił kemping z różnymi udogodnieniami, które pewnie by spodobały się chłopcom, ale wybraliśmy możliwość plażingu oraz domek na uboczu - na szczęście, bo trafiliśmy w dziesiątkę z tą lokalizacją!
Naszym drugim dylematem było, jak jechać. Z Polski promy kursują ze Świnoujścia do Rønne albo z Kołobrzegu do Nexø. W końcu padło na trasę okrężną, czyli raz tak, raz siak.
Droga do.Wieczorem pierwszego dnia sprzedaży biletów na pociąg do Świnoujścia nie było już miejsc w sypialnym ..... i może dobrze się złożyło, bo zaoszczędziliśmy sporo pieniędzy, mimo że zainwestowaliśmy w zakup dwóch fikcyjnych miejsc w przedziale, dzięki czemu mieliśmy cały przedział i chłopaki całą noc regularnie spali a i my całkiem nieźle. Rano znaleźliśmy się w Świnoujściu, znaleźliśmy "terminal promowy" - rzeczywiście wyglądało to całkiem jak terminal lotniskowy, oczywiście taki raczej prowincjonalny. Za to prom wielki jak góra, z gatunku takich, gdzie jest wszystko i można się zgubić. Dość nudno się jedzie takim promem. Gdybym nie miał tam dzieci, to chyba bym przespał większość drogi. Wszelako droga w porządku, tylko z lądowaniem była skucha: o ile bowiem w Świnoujściu weszliśmy na statek kulturalnym rekawem, takim jak do samolotu, to w Ronne poproszono wszystkich o zejście na dolny pokład - tam gdzie samochody zaparkowany i potem... staliśmy tam. Całkiem długo. Uchylono właz, żeby było mniej ciemno czy coś, ale nie wiem, co tam się właściwie działo, w każdym razie staliśmy i staliśmy, i zacząłem dostawać cholery. No mniejsza z tym, w końcu wyszliśmy i wtedy okazało się, że podstawiony na miejsce autobus jest oczywiście za mały, więc znowu czekaliśmy, tym razem pod drzewem...
Gdy ostatecznie znaleźliśmy się w miasteczku, byłem szczerze mówiąc skołowany, no i zmęczony, bo jak by nie patrzeć, od kilkunastu godzin w podróży, a to jeszcze nie koniec - w Rønne musieliśmy jeszcze dotrzeć do miejsca, z którego trzeba było odebrać klucz do chałupy, a potem wsiąść do autobusu i dojechać na drugi koniec południowego krańca wyspy. Gdyby człowiek był sam ze sobą i swoim bagażem, nie byłoby to wielkie coś. Ale powiem Wam, z dwójką dzieci (bardzo dzielnych, ale też będących w podróży od kilkunastu godzin) i z górą bagażu, to trochę nas kosztowało, nim w końcu otworzyliśmy wrota naszego domku w Snogebæk.
Domek okazał się cudowny i chyba szybko nam zaczęła wracać chęć do życia, ale przede wszystkim było jasne, że mimo późnej pory, trzeba iść nad morze, bo kurde, po to tam przyjechaliśmy! Więc poszliśmy i przynajmniej tam było blisko
Plaża tam to nie to samo, co nasze bałtyckie szerokości. Zakrzaczone, jakieś zdechłe wodorosty, sporo kamieni i w ogóle - ale jednak mieliśmy szczęście, bo w tej części wioski, gdzie my byliśmy, było naprawdę w porządku i dało się i kapać, i bawić w piasku. No i ludzi prawie nie było.
Późnym wieczorem jeszcze trafiliśmy na drugą połowę meczu Urugwaj-Portugalia i z satysfakcją zobaczyłem, jak Cavani pogrążył moich nieulubieńców.
Poszliśmy spać 24 godziny po tym, jak nasz pociąg (zresztą opóźniony) wyruszył z Centralnej. Dzieci spały tak długo, jak chyba nigdy w życiu.
Wycieczki i lenienie się.Pierwszego dnia po podróży nasze możliwości ograniczyły się do udania się na plażę i przebywania na niej. Być może coś robiliśmy jeszcze tego dnia, ale trudno powiedzieć.
Jednak już drugiego dnia udało nam się zrobić bardzo udaną wycieczkę do serca wyspy. Heh, serca, trzeba w ogóle powiedzieć, że Borholm jest malutki, wielkości mniej więcej Warszawy i wszędzie jest tam blisko (na kilometry). Myślę, że rowerem przez tydzień z dobrą pogodą można zjeździć go doszczętnie i poznać łącznie z różnymi zakamarkami. Nam, bez rowerów, z dwoma nader ruchliwymi kulami u nogi (ale fakt, że ze świetną pogodą) udało się zobaczyć naprawde dużo podczas zaledwie trzech wycieczek krajoznawczych.
Więc pierwsza z nich do tego serca, czyli
lasu Almindingen. Można by się śmiać, że las sztucznie posadzony w XIX wieku i że stojąca tam najwyższa góra Bornholmu ma sto metrów w kapeluszu. Ale ten las jest naprawdę piękny! I znakomicie się po nim przemieszcza, jak się przekonaliśmy, nie tylko rowerem, ale pieszo z wózkiem też. Zwiedziliśmy ruiny zameczku Lilleborg, który byłzagadką w wątku zagadkowym, Weszliśmy na kilka górek (z wózkiem pod pachą i z dzieckiem, które "boli nóżka" nagle okazywały się nie takie małe), a na tym najwyższym szczycie wspięliśmy się na wieżę, z której mogliśmy pokazać Marcinowi, że naprawdę znajdujemy się na wyspie i wszędzie dookoła jest morze! Na koniec zeszliśmy dość stromymi zboczami do Doliny Echa (
Ekkodalen) i próbowałem, czy będzie się odbijać od skał "po co ci kapusta", jednak nie działało, za to bardzo dobrze odbijały się wysokie dźwięki. Musieliśmy jeszcze wrócić do przystanku autobusowego, z którego wyruszyliśmy, gdzie odebrał nas ten sam miły kierowca tym samym autobusem, którym jechaliśmy w pierwszą stronę. Piękna wycieczka, po drodze obejrzeliśmy jeszcze bardzo przyjemne miasteczko Åkirkeby, dawną stolicę Bornholmu.
Następnego dnia znowu włączył nam się leń i dotarliśmy tylko na drugi kraniec naszej wioski, aby wejść na drewniane molo. Ale elsea cały czas tęskniła za tym, żeby zobaczyć na Bornholmie jeden z tych charakterystycznych
okrągłych białych kościołów, które też zapamiętaliśmy najlepiej ze zdjęć Witka sprzed kilku lat. Jeden już widzieliśmy z okna autobusu, ale oczywiście nie o to chodziło. Sęk w tym, że są one dość porozrzucane po wyspie i oczywiście można dojechać autobusem, ale nie bardzo układały nam się wycieczki tam pod względem czasów dojazdu i przebywania na miejscu, a na dodatek wiadomo, że oglądanie kościoła to dla dzieci średnia atrakcja. W takim układzie zdecydowaliśmy się na rozwiązanie, którego wcześniej w ogóle nie braliśmy pod uwagę: na wycieczkę rowerową. We wspomnianym wyżej Åkirkeby udało nam się wynająć rowery wraz z przyczepką, do której zapakowaliśmy obu synów i trochę bagażu. Muszę przyznać, że z takim ładunkiem z tyłu nawet mały podjazd daje nieźle w kość, ale na szczęście - choć przejeżdżaliśmy opłotkami lasu Almindingen - nie było tych górek zbyt dużo, a chłopcy dzielnie dopingowali mnie na premiach górskich, więc poszło. W absolutnie przepięknej pogodzie jechaliśmy znowu przez środek wyspy i kolejne piękne lasy i pola. Krajobraz Bornholmu jest ogólnie rzecz biorąc bardzo rolniczy w najlepszym tego słowa znaczeniu. Falujące łany różnych zbóż i niewielkie wioski rozsiane tu i tam. W jednej z nich, o nazwie
Østerlars stoi ten oto kościółek:
Udało się go porządnie obejrzeć z zewnątrz i wewnątrz, weszliśmy na górę schodami, gdzie nawet po polsku było napisane "wejście na własną odpowiedzialność", a że na żaden autobus nie trzeba było się spieszyć, to we własnym tempie zobaczyliśmy, co chcieliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Podczas naszego pobytu odbyliśmy trzy duże wycieczki. Skoro pierwsza była głównie piesza, a druga głównie rowerowa, to teraz czas na tę trzecią - głównie autobusową. Tym razem wybraliśmy się na przeciwległy kraniec wyspy, aby obejrzeć główną chyba atrakcję turystyczną:
ruiny zamku Hammershus. Same ruiny są po prostu ruinami, choć robią wrażenie wielkością i ilością różnych zakamarków. Ale największe wrażenie robi położenie zamku - na klifie, ale też nie na takim spadzistym klifie, tylko opadającym ku morzu wspaniałymi stromymi trawkami, gdzie są wytyczone liczne ścieżki. Obeszliśmy nimi cały kompleks dookoła i był to jak dla mnie highlight wyjazdu. Te trawki - obłędne (bez dzieci bym tam się położył i nie chciał wstać); u stóp zatoczka ze skałami o kształcie lwa i wielbłąda; na każdym kroku owce, które gapią ci się w twarz, a także ich kupy (co oczywiście dla dzieci stanowi atrakcję nie lada, wiadomo); na koniec cudowna dolinka, gdzie co prawda Jaś już nieco wymiękł i musiałem go przenieść; wreszcie powrót pod ruiny. Niestety akurat tam zabrakło mocy w naszym aparacie, który ze względu na hmm, pewien techniczny feler, nie mógł być podczas wyjazdu zbyt intensywnie użytkowany...
Dlaczego więc była to wycieczka przede wszystkim autobusowa? Ano bo jej założeniem był nie tylko Hammershus, ale też objechanie calutkiej wyspy z nosem wlepionym w szybę autobusu, a choć niby to nie daleko, to jednak po półtorej godziny w każdą stronę. Największe wrażenie przez szybę wywarło na mnie miasteczko Gudhjem, gdzie Bogus kiedyś relacjonował, że prawie zabił się na rowerze. Nie dziwię się - autobus zjeżdżał i wspinał się tam po uliczkach o stromości co najmniej Karpacza!
Wszystkie dni poza tymi trzema wycieczkami spędziliśmy raczej na robieniu niczego. Obiad w knajpie z wielkim bufetem rybnym w Snogebæk, jakieś lody, zakupy i pichcenie obiadu... Plaża, choć skromna, w zupełności nam wystarczała i chodziliśmy na nią co i raz. Również ostatniego dnia, ale to już z wielkimi plecakami i całym przychówkiem.
Powrót.O ile droga w pierwszą stronę zajęła nam 24 godziny, o tyle powrót trwał 36. Było to tak:
sobota 10 rano musimy wyjść z chałupy, bo już stoją z mopami i czekają, żeby szykować na następnych gości (chociaż chyba tak dobrze ją sami wysprzątaliśmy, że dużo do roboty nie mieli)
idziemy na plaże z betami i spędzamy tam tyle czasu, ile trzeba; potem obiad i autobus do Nexø; tam znowu jakieś lody (little did we know, że niestety i obiad, i lody były
doomed...)
o 17:30 prom do Kołobrzegu, zaraz do tego wrócimy
o 22 w Kołobrzegu, dochodzimy do siebie, bierzemy taksówkę, jedziemy do schroniska, gdzie nocujemy
w niedzielę rano z powrotem, na pociąg "Pobrzeże", najdłuższy pociąg pasażerski, jaki widziałem w życiu, na większości stacji się nie mieścił
niestety złapał opóźnienie już na drugiej stacji, potem się pogarszało, dojechaliśmy godzinę w plecy
i jeszcze metrem, i wreszcie o 20 (w niedzielę) w domu
No tak, ale po drodze był ten prom. W pierwszą stronę jechaliśmy taką budą wielką, że w środku człowiek by się mógł nie połapać, że jest na statku. Tutaj natomiast był katamaran i owszem można się było połapać, że się jest na statku, a nawet spokojnie można było wypaść za burtę, gdyby się człowiek nie trzymał. Co prawda nie musieliśmy się zbyt wiele trzymać, bo raczej siedzieliśmy bez ruchu, trzymając na kolanach głowy synów, którzy byli wymiotowali, no ale trzeba było też samemu dojść do łazienki i swoje zwymiotować, a wtedy można by było za burtę chlup. Najdziwniejsze jest to, że wcale nie było jakichś szczególnie dużych fal - nic na pokład się nie wlewało czy coś, za to przechyły były takie, że siedząc w jednej nieruchomej pozycji (co na pokładzie z nieruchomym Marcinem było konieczne, jakkolwiek nie wpływało na to, by człowiekowi robiło się ciepło) raz widziało się chmurki, a raz dno morza. No więc nie wiem co jest wtedy, kiedy są naprawdę duże fale
Cóż, naszemu synowi bardzo się chyba podobało na Bornholmie. Był zafascynowany tym, że jesteśmy w innym kraju, że są litery Æ Ø Å i monety z dziurą. Jako fan flag (już od pewnego czasu, ale mundial wzmocnił znajomość rzeczy!) nie tylko utrwalił flagę Danii, ale też poznał razem z nami flagę Bornholmu, o:
Musieliśmy jednak złożyć mu obietnicę, że w najbliższej dającej się przewidzieć przyszłości nie weźmiemy go na żaden statek, nawet po Wiśle. Zamierzam tej obietnicy dotrzymać, choć zapowiedziałem, że rower wodny to nie statek i takim pojedziemy. Tym samym raczej za swojego dzieciństwa na Bornholm nie wróci. My jednak mamy nadzieję, że wrócimy, choć może nie tym katamaranem, ale za to z rowerami już własnymi. Dużo zobaczyliśmy i chyba dobrze zorientowaliśmy się, czego nie zobaczyliśmy. Bardzo urocza to kraina i taka dobra dla zmęczonego człowieka - miejsce to odprężające, dużo oferujące, a niczego nie narzucające.