Maksyma będąca w byłym podpisie araska "Plan: coś co potem wygląda zupełnie inaczej" znów się spełniła. Miałem jechać bezpłatnym autobusem startującym z Pobiedzisk na dwa koncerty w ramach nocy kościołów drewnianych czyli Antoniny Krzysztoń w Sławnie i Joszki w Węglewie. Dzień wypełniony po brzegi i jak sprawdzam rozkład PKP okazuje się, że jedyny pasujący pociąg dojeżdża na styk. Pełen dobrych myśli startuję, pociąg też punktualnie ten tego by zatrzymać się zaraz za peronem. Aaa....! Przepuszczamy IC-ka do Wawy. W związku z tym 10 min opóźnienia i autobus pa pa.
Wpierw się miotam ale spada deszcz, muszę się schronić i kwadrans czekania pozwala ochłonąć. Ok myślę idę z buta do Węglewa i odbiję może naokoło /jakieś 10 km/ by zobaczyć w Rybitwach rycerza z zagadki. W końcu mam trzy godziny czasu i jakieś 15 km do pokonania więc powinno się udać. Niestety stwierdzam, że nie mam w plecaku mapy więc pozostaje mi orientacja lub jak się okaże dezorientacja. Idę na wylotówkę do Węglewa i nagle pojawia się myśl o stopie. Całe wieki nie jeździłem, ostatnio chyba w Kłodzkiej z siedem lat temu. Idę raźno i bez przekonania macham. O dziwo trzecie auto się zatrzymuje, jest kurs na początek wsi. Starsze małżeństwo. O panie potem tylko kilometr i jest pan w kościele. Fajnie się jedzie starym Dajewoo, nikt nie ma zapiętych pasów i nic nie pipoli żeby o tym przypomnieć. Faktycznie wyrzucają mnie z dala od wsi, ale już fajne klimaty spokoju, równiny i falujących pól malowanych zbożem rozmaitem.
Dochodzę do Węglewa, pierwsza fotka do folderu zagadki, no dobra żartuję. Zjawiam się pod węglewskim kościołem razem z kultowym busem VW T4 z którego wysypują się dzieciaki i Joszko. Witam się ale czasu na rozmowę nie ma. Zyskałem przez podwózkę z godzinę więc lecę na Rybitwy. Idę i myśl, że to jeszcze czerwiec i miłosierne serce Jezusa,\ i kilkaset metrów dalej...
Niestety polna droga, która miała mnie wyprowadzić robi wdzięczną pętelkę i po godzinie jestem zaledwie 2 kilometry od Węglewa w Latalicach.
No cóż bez mapy tak bywa. No cóż nie zobaczę rzeźby i domu rzeźbiarza. Ale, ale... słyszę samochód na tym bardzo lokalnym asfalcie. Kiwam i się zatrzymuje. Po prostu szok. Wskakuję, witają mnie z dziecięcą bezpośredniością dwie dziewczynki, z tatą nawiązuje się rozmowa, a tak słyszałem o tym rzeźbiarzu, niech pan pyta w sklepie, a jakby co to za 20 minut wracam i mogę zabrać. No cuda, panie cuda, nie wierzę. Oczywiście korzystam z rady i idę do sklepu. Okazuje się, że dom i rzeźba znajdują sie ze sto metrów dalej nad jeziorem, a pani sklepowa znała osobiście Juliana Boss-Gosławskiego. Obawiałem się że po tylu latach rzeźby może nie być, ale jest. Stoi w zaroślach sąsiadując z lokalnym kiblem przy plaży.
Rzeźba jest wspaniała i niesamowita. REWELaCJA!
Do domu i obejścia nie mogę się dostać bo wszystko strasznie zarośnięte, a czasu brak. Wracam do sklepu, gdzie jest jeszcze jedna klientka. Wypytuję o pana Juliana. Samotnik mieszkający z kotami. O, a nas w Rybitwach dużo dziwaków, więc czuł się dobrze. W zimie przychodził po wodę bo mu zamarzała. Jak miał pieniądze to pełno znajomków było, taksówkami się rozbijali, potem został sam, na boso w gumofilcach chodził. Człowieka zabrakło, dom i wszystko idzie na zmarnowanie. Pożyczyłabym ksiązkę, ale nie mam w sklepie. Kupuję dwa jajka niespodzianki dla dzieci z myślą o powrotnym kursie. Tak jak było umówione samochód zajeżdża, wskakuję daję prezenciki, które momentalnie zostają rozmazane na szczęśliwych buziach. Jestem z powrotem w Węglewie 10 minut przed koncertem. Spotykam redakcyjnego kolegę ze wsi obok, więc powrót mam zapewniony. Gdyby nie to po pół godzinie musiałbym naginać 5 km na ostatni pociąg do domu. A tak wchodzę do kościoła, gdzie czeka mnie nieoczekiwanie miejsce w pierwszej ławce.
To co się działo przez najbliższe dwie godziny było jak piękny sen. Joszko opowiadał i grał na stu
instrumentach. Zaczął od liścia, potem fujarki ze słomy, trzciny, bzu, gajdy, rogi, szofar. Na
jednej z fujarek demonstrował sposoby gry z różnych wsi i krajów. Niesamowite jak różna dynamika. Było o gwarze i wymawianiu głosek. Było o dżwięku i potrzebnej przestrzeni dla odpowiedniego brzmienia. Ponieważ akurat toczyła się dyskusja na forum czy to klawisze czy flet w Adwencie no to myślałem o forumowiczach, że dużo smaczków by odnaleźli gdyby byli. Osobiście ze zdziwieniem odnalazłem, że wiele brzmień w 2Tm2,3 to fragmenty ludowych, góralskich /nie zakopiańskich/ utworów. I poczułem wielki żal, że zabrakło Joszka na ostatniej płycie. Te jego wstępy do utworów to jest dla mnie zawsze przestrzeń, sygnał i zapowiedź, że wchodzimy w inną rzeczywistość. Uwaga, Słuchaj Izraelu! obwieszcza jego szofar i następuje łomot Zespołu.To co robi Joszko to nie jest jakiś etnograficzny hokus pokus. To źródła, korzenie, tradycja. On tym żyje, tak jak jego przodkowie i to co opowiadał to było bardziej świadectwo niż wykład/koncert. Zwieńczeniem było wykonanie kilku utworów przez dzieciaki Joszka /córka i czterech synów/. Nie wiem ile lat ma jego córeczka Marysia, może z sześć, ale jak zaśpiewała to była moc i zachwyt i owacja. Iwo ma taki dryg i ruch sceniczny, że miło patrzeć. Joszko usiadł w ławce i tylko mówił śpiewaj Marysia co chcesz szczęśliwie patrzył i słuchał, a ja trwałem w błogostanie w którym trwam do dziś. Powrót autem z kolegą już bez przygód i o 23 zadowolony wróciłem do akademika.
Szczególne podziękowania dla Anioła Stróża za zorganizowanie wypadu