Listopadowa Z.Q. zaliczona!
Wyprawa zaczęła się nieszczególnie zanim jeszcze się zaczęła. W sobotę zwala się na mnie niespodziewanie parę spraw, ponadto moja żona leży w łóżku, atakowana przez zapalenie gardła i przejmuję całą logistykę wyjazdowo-zakupową, by zdążyła wyzdrowieć. Jeżdżę tu i tam i niemal już odpuszczam chór forumowiczów. Jednak przypadkiem robi mi się małe okienko po południu i parę minut po 16:00 przyjeżdżam pod Blue Note. Koncert to nie, ale chociaż chór... Drzwi zamknięte, walę w nie i nic. Aha – myślę sobie, to wszak impra zamknięta, zadzwonię do Gera żeby mnie wpuścić. Gdy zaczynam stukać numer – siada mi bateria w komórce. Liczę jeszcze że kogoś spotkam przy wejściu ale bezskutecznie. Po paru minutach mieląc w ustach przekleństwa odjeżdżam, wściekły najpierw na siebie (że coś w pośpiechu skopałem z godziną), potem na Was, że nie otwieracie a potem na ten cały dzień i brak czasu.
Skądinąd - zajrzałem właśnie na odpowiedni topik, widzę ze chórek się udał, bravo!!!
Wieczorem padam na otwór gębowy, ale wszystko załatwione i pozamykane. Ruszamy rano a po przebiciu się przez zakorkowany jak zwykle Wrocław, spotykamy się z resztą ekipy w Bardzie. Zamierzamy liznąć Gór Bardzkich po drodze i pomysł okazuje się świetny. Jest piękny, ciepły dzień, bardziej przypominający
wczesny październik niż listopad. Łazimy po Bardzie, jemy pizzę a potem ruszamy na szlak z zamiarem zdobycia Bardzkiej Góry (583 m). Szlak jest uroczy, cały czas wśród założenia miejscowej kalwarii, co kilkanaście minut mijamy kolejne stacje drogi krzyżowej i inne kapliczki...
Szlak wznosi się łagodnie dnem dolinki ale potem odbija w prawo i zaczyna się całkiem konkretne podejście, z dołu nie wyglądało to aż tak. Dzieci radzą sobie nieźle i choć idziemy wolno, zdążamy jeszcze na malowniczy zachód słońca, widziany ze szczytu.
Stopniowo zapalają się w dole światełka Barda i Kłodzka, jest magicznie ale na górze wieje dość mocno, więc szybko schodzimy, zresztą ściemnia się szybko, tak że z powrotem w Bardzie jesteśmy już w mrocznej szarówce.
Jedziemy teraz do Młynowca, naszej bazy na kolejne dwie noce. Dojeżdżamy - okolica jest cudowna, kompletnie odizolowany przysiółek (a `la Bielice) do którego prowadzi wąski asfaltowy dywanik ze Stronia Śląskiego. Chata "Leśna Struga" też przypada nam do gustu (polecam wszystkim na podobne wypady, niedrogo a z klasą --->
http://www.chata-andreasa.pop.pl/pl/Oferta). Po kolacji zmęczony narybek w ilości 8 sztuk szybko kładziemy a sami rozpalamy w kominku i ambitnie próbujemy rozpocząć I część nocnych Polaków rozmów. Ale czujemy ten dzień w głowach, bardziej niż to lekkie włoskie białe wino i około północy też witamy się z Morfeuszem.
Poniedziałek wita nas gorszą pogodą. Nie pada, ale chmurzy się i wieje. Nic to - wkrótce wyruszamy na pobliską Czernicę (1083 m). Czerwony szlak na ten szczyt (od Gierałtowa) jest zdradliwy. Najpierw idzie się miło szerokim duktem, cały czas lekko pod górę. Towarzyszy nam śmigły potok i tony świeżo spadłych liści po drodze...
W pewnym momencie jednak szlak opuszcza dukt i zaczyna się nielicha direttissima wprost na kopułę szczytową. Po dziesięciu minutach mamy dosyć a ja tradycyjnie miotam obelgi pod adresem "pieprzonych gór". Mój Dominik tu jednak wysiada, po prostu nie daje rady robić tak duzych kroków po skałkach w górę. Biorę go więc do nosidła i po kilku kolejnych minutach ciężar gatunkowy obelg rośnie o te 14 kg.
Na wysokości około 1000 m. wchodzimy w chmury - nici więc ze słynego ponoć widoku, obejmującego całe otoczenie Kotliny a nawet Karkonosze. Ponadto wzmaga się wiatr tak, że łeb chce urwać. Na łysawym wierzchołku chowamy się pod jakąś choiną i obserwujemy przewalające się chmurzyska, sceneria iście makbetowska. Fotka zupełnie tego nie oddaje...
Szybko ziębniemy, przy tej wichurze temperatura odczuwalna pewnie spada ponizej zera - pora więc wracać. Droga na przełęcz Dział (tam wychodzimy stopniowo z chmur), a potem jeszcze w dół dłuży się niemiłosiernie ale w końcu siedzimy w samochodach. Obiad w knajpie "U Prezesa" w Stroniu jest zasłużoną nagrodą, ale prawdziwą rozkosz przeżywamy grzejąc się wieczorem w domu, popijając herę z cytrą i muzykując.
Tym razem wszystko idzie na żywioł, postanawiamy że dzieciaki mogą sobie buszować na górze tak długo aż nie padną (i nie padają niesamowicie wytrwale... jeszcze o 23:30 urządzają nam przedstawienie teatralne - "Opowieści z Narni"). Nam tym razem idzie lepiej aż do 2:30, na zewnątrz hula wiatr, okiennice chcą sie urwać a my gadamy...
We wtorek budzi nas słońce, wiatr przegnał w końcu chmury, choć nadal wieje mocno. Około południa z żalem opuszczamy "Leśną Strugę". Nasz cel to teraz Srebrna Góra.
Po godzinie jazdy jesteśmy. Pierwszy raz tu jestem, miasteczko pnące się w górę wygląda super, przypomina to trochę alpejskie klimaty. Z Przełęczy Srebrnej wchodzimy w górę i po 20 minutach wkraczamy w mury Twierdzy Srebrnogórskiej. Wszystko tu jest ogromne, dowiaduję się że jest to największy tego typu obiekt w Europie (!). Podziemia są faktycznie imponujące.
Pan przewodnik w mundurze napoleońskim opowiada, strzela z muszkietu a po zrzutce pieniężnej - nawet z armaty
Widok z góry - wyborny, obejmujący Przedgórze, Góry Bardzkie i Sowie. Daleko w dole miasto Srebrna Góra i Ząbkowice Sląskie.
Robi się późno (w znaczeniu listopadowym - jest wszak dopiero piętnasta), zahaczamy jeszcze o Ząbkowice z pięknie podświetlonym ratuszem i ładnym rynkiem. Na tymże rynku znajdujemy restaurację "Pierzeja", która stanowi mój ulubiony typ lokali a`la średni Gierek. Podwieszany sufit drewnopodobny, trupie jarzeniówki i w ogóle elegancja znana z serialu "07 zgłoś się". Zapewne kiedyś był to najlepszy lokal w mieście, teraz bije go na głowę każdy McDonald. Ale to właśnie jego plus.. no i gdzie można jeszcze zjeść gulasz z płuc? Spożywam go jako ukoronowanie udanej eskapady. Przed nami już tylko droga do Poznania, dokąd docieramy około 21:00...