Dalsza część późno, ale jest:
Dzień 4
Znów jest lajtowo, choć miało być hardkorowo. Wczoraj miałyśmy niezłą sprzeczkę o dzisiejszą trasę. Ela wymyśliła drogę jeszcze dłuższą i cięższą, niż pierwszego (a ściślej drugiego) dnia. Ostatecznie zgodziłam się na wersję mocno okrojoną, choć też dość długą.
Ela jednak ma coraz poważniejszy problem z kolanami i dziś już prawie w ogóle nie jest w stanie chodzić, więc wszelkie wczorajsze plany upadają. Postanawiamy pójść do Berehów Górnych, obejrzeć cmentarz, a potem wejść na Wetlińską do Chatki Puchatka.
Przy parkingu na początku drogi do naszego schroniska stała budka biletami na szlak, różnymi pamiątkami itp. Ela przyuważyła tam książkę 'Na szlakach Łemkowszczyzny' i jako wielka miłośniczka Łemków (nawet pracę magisterską chciała o nich pisać, ale jej materiałów zbrakło), zakupiła ją. Książka rozmiarów była dość sporych i nie zmieściła się do jej małego plecaka. Do mojego wypchanego też by nie wlazła. Toteż Ela postanowiła po prostu nieść ją całą drogę w ręku. Wyglądała nieźle - na jednym ramieniu profesjonalna fotoarmata, pod pachą ta wielka książka - śmiałam się z niej, że chyba chce kogoś poderwać na swój imidż.
Idziemy szosą. Normalnie nie lubię tak wędrować po asfalcie, ale tym razem ta droga ma swój leniwy urok. Słońce wielkie i gorące i wszędzie pełno światła, a w tym świetle kwiaty na poboczu i motyle. Szosa się wije przed siebie, przeważnie pusta. Czuję się wolna i tylko same radosne myśli przychodzą do głowy. Chce mi się śpiewać na cały głos, więc śpiewam!
Tak oto dochodzimy do Berehów. Najpierw zwiedzamy cmentarz na zmianę - najpierw Ela, potem ja. Nie pamiętam już dlaczego tak - chyba jej się nie chciało tam leźć z całym ekwipunkiem.
Potem popatrzyła ona na szlak czerwony wiodący do Chatki Puchatka i stwierdziła, że tędy włazić tam nie ma siły i zamiaru i chce iść dalej, do szlaku żółtego.
Ok, więc idziemy. Teraz już szosa zaczyna dawać nam się nieco we znaki - wspina się pod górę, wije się serpentynami, jest coraz upalniej.
Zostałam w tyle. Przy jednej takiej serpentynie przyuważyłam ścieżkę na skróty. Z daleka wydawała się łatwiutka. Z bliska okazało się, że na początku trzeba przebrnąć przez niezłe bagno/torfo-podobne błocko. Nic to, nie zraziło mnie to. Pokonałam dzielnie ten odcinek drogi i pnę się do góry. Tymczasem roślinność otaczająca mnie staje się coraz wyższa. Robię się niespokojna, bo wiem, czym to pachnie. Jestem już prawie na szczycie, dosłownie paru kroków mi brakuje do celu i oto stało się. W poprzek ścieżki trafiam na wielką, gęstą pajęczynę na wysokości twarzy. W pobliżu nie ma niczego, czym można by ją zgarnąć. Nie ma mowy, nie idę dalej, cofam się! Na górze stoi Elka, która szła normalną drogą i stuka się w głowę. Twierdzi, że zwariowałam, żeby teraz zawracać. Ale na mnie nie ma siły, wracam do szosy i grzecznie pokonuję wijące się zakole serpentynki.
Docieramy wreszcie do żółtego szlaku. Początkowo droga pnie się pod górę bardzo łagodnie, rozgałęziając się i rozłażąc na boki szeroko i malowniczo. Sama przyjemność nią iść. Potem wchodzi do lasu i zaczyna się cięższe podejście, które trwa znacznie dłużej, niż się spodziewałam. Wysiadam i zostaję daleko w tyle. Górną granicę lasu witam z ulgą i niedowierzaniem - że jednak wreszcie nastąpiła. I to ma być lajtowa trasa?! Wymyślona przez kogoś, kto nie może chodzić?
Ale pora już zacząć cieszyć się widokami!
Znowu są moje ukochane skałki i trawy, dochodzi ciekawe światło i piękne kolory na polach w oddali.
Pewnym szokiem jest dla mnie samo schronisko - bez wody, bez prądu, bez porządnego kibla. Miejsca do spania na jakimś arcyniskim, ciasnym strychu. Dobrze, że tu nie nocuję! Ech, rozpuszczone dziecko zgniłych rozkoszy cywilizacji!
A Elka kiedyś była tu zakwaterowana i to przez kilka dni!
Po stwierdzeniu, że nie ma tu nic sensownego do jedzenia, i nacieszeniu się otaczającą przyrodą, wracamy tą samą trasą, którą żeśmy przyszły. Nudna to opcja, zawsze ciekawiej byłoby zobaczyć coś nowego, ale jest to jednak zejście najłagodniejsze z możliwych, a Eli kolana najbardziej dają się we znaki właśnie przy schodzeniu, więc nie mamy innego wyjścia. Poza tym na dole była jakaś restauracja. Która, po dojściu do niej, okazała się być nieczynna. Stajemy na przystanku, jedzie coś, co wygląda na busa, ale nie ma tabliczki docelowej, więc niepewnie machamy. Pojazd zatrzymuje się. Okazuje się być całkiem prywatnym samochodem, jednak w środku siedzą też ludzie, którzy zeszli ze szlaku niedługo przed nami. Właściciele najwyraźniej lubią zgarniać ze sobą wszelkich napotkanych turystów.
Wracamy do schroniska o godzinie na tyle przyzwoitej, że bez problemu załapujemy się na obiadek. I tak oto dobiega końca w zasadzie ostatni dzień pobytu w tym cudnym miejscu.
A ja, ostatecznie, pomimo fizycznego zmęczenia i kłopotów transportowych jestem naprawdę szczęśliwa, że po Radocynie nie wróciłam prosto do domu, tylko pojechałam w Bieszczady!
Dzień 5
Wracamy do domu. Miałyśmy w planach jechać do Zamościa, a nawet po drodze wpadnięcie do jeszcze innych miast i zwiedzanie tychże. Jednak z powodów komunikacyjno-noclegowych plany te biorą w łeb. Obiecujemy sobie odwiedzić Zamość innym razem.
Rano mamy bezpośredni autobus do Krakowa. A miałam nadzieję, że już tego lata nie będę musiała przedzierać się przez Galerię Krakowską, ech... Ela pierwszy raz widzi to 'cudo' i jest załamana, ja już widziałam to wiele razy, ale wciąż błądzę. Zamiast do pociągu trafiamy do czegoś dziwnego, jakiegoś podziemnego tramwaju. 'Co to u licha jest? Metro krakowskie?!!'- głupia uwaga wyrwała mi się trochę zbyt głośno.
Jakiś pan na to litościwie wskazał nam właściwą drogę...
Ponieważ nasz autobus miał opóźnienie, możemy zapomnieć o zwiedzaniu starówki, a nawet zjedzeniu ciepłego obiadu. Kupujemy sobie po dużej kanapce, która okazała się być pyszna i żałujemy, że wzięłyśmy tylko po jednej.
Wracamy pociągiem InterRegio, który, ku wielkiej uciesze Eli, wygląda jak przedpotopowa kolejka podmiejska.
I w końcu, niestety, dojeżdżamy do Warszawy.