Zanim rozpocznie się Podbój Ukrainy 2.0 - kilka wspomnień z podejścia numer 1.
Czas - druga połowa lipca albo przełom lipca i sierpnia 2002.
Osoby - Kolega Damian I. oraz niżej podpisany.
Budżet - dojazd do Przemyśla, a do tego 100 USD na głowę, połowa przywieziona z powrotem!
To było po zakończeniu studiów, a nawet pamiętam dokładnie iż wyjazd miał miejsce dzień po oblanym przeze mnie egzaminie na prawo jazdy. Ruszyłem dłuuugo jadącym pociągiem wczesnym wieczorem z Poznania, Damian (przebywający u Rodziców w Nowym Sączu) dosiadł się w Tarnowie. Pamiętam że lał deszcz....
Rano byliśmy w Przemyślu. Ledwośmy wysiedli z pociągu, podeszła do nas starsza pani z hasłem: "Panowie z plecakami - potrzebny transport do Lwowa? 15 złotych." Poszliśmy więc za nią.
Czekaliśmy na autobus mniej więcej godzinę. Trochę nosiły nas nerwy, a pani na każde nasze pytanie odpowiadała "Tak tak, już jedzie" albo "Zaraz będzie". Ale czekało się dość fajnie - przy skarpie nad Sanem, z pięknym widokiem na położone na wzgórzu przemyskie stare miasto, z wystrzeliwującymi tu i tam wieżami.
Przeprawa przez granicę nie była szczególnie bolesna. We Lwowie wymieniliśmy walutę, znaleźliśmy pociąg jadący w góry. Pierwszą przygodą było kupienie biletu na pociąg - pani poprosiła nas o paszporty i nazwiska. Okazało się że musiała wstukać na bilety nasze nazwiska, ale - alfabetem ukraińskim! Wyglądało to niesamowicie. Pociąg przyjechał, każdy wagon miał swojego opiekuna, który przy wejściu sprawdzał i zabierał(!) bilet. Wysiadając na naszej stacji docelowej zapomnieliśmy grzecznie poprosić o zwrot biletu i w ten sposob potencjalna piękna pamiątka przepadła.
Pociąg to osobna opowieść... Osiem godzin (planowo sześć i pół) w pełnym słońcu, w wagonie w którym nie otwierało się żadne okno. Wagon tzw.
płackartnyj składał się z rzędu prycz, nieoddzielonych od siebie żadnymi drzwiczkami ani ścianami. Upał i zaduch był nieznośny, już po godzinie 90% składu podróżnych (sami mężczyźni chyba) pozbyło się koszul i jechali(śmy) tak dalej półnadzy. O stanie technicznym toalety lepiej nic nie mówić.
W Worochcie byliśmy jakoś przed 23, zaszliśmy do jakiegoś schroniska, lecz zapach i roje much milcząco namówiły nas, by iść gdzie indziej. Ruszyliśmy więc drogą (dochodzi północ!) w stronę Wierchowiny (przed wojną nazywającej się Żabie, jedno z centrum kultury huculskiej), ufni że gdzieś znajdziemy miejsce na rozbicie namiotu. Miejsca nie znaleźliśmy, za to znaleźliśmy sympatyczną panią, która po krótkiej pogawędce poprowadziła nas w głąb lasu, do swojego domku, dała nam łóżka, a rano obudziła o takiej porze, byśmy zdążyli na autobus, a także zrobiła śniadanie.
Z autobusu wysiedliśmy w Ilci, by następnie pokonać rozsypującym się asfaltem około 9 kilometrów i stanęliśmy w Dzembroni. Tu zaczęła się mozolna wspinaczka, mająca doprowadzić nas na Popa Iwana. Torpedowani przez wiatr, deszcz i kłamliwe mapy spędziliśmy błąkając się jakieś 3 dni, Popa Iwana nie znalazłszy, znalazłszy za to między innimi miły wodospad i tajemnicze obozowisko, zamieszkałe przez kilkadziesiąt osób płci obojga, którzy... chodzili kompletnie nago.
Nie widząc szans na poprawę pogody, poddaliśmy się i zeszliśmy do Dzembroni. Następnie trafiliśmy do Ilci, gdzie chcieliśmy rozbić namiot, a rano złapać autobus w stronę Worochty. Dobrym miejscem na rozbicie namiotu wydało się nam boisko piłkarskie - bo skoro ochoczo łaziły po nim krowy, to chyba mały namiocik przez jedną noc murawie nie zaszkodzi? Ale najpierw do sklepu/baru Mrija (po ukraińsku
marzenie; jak skomentował Damian - pewnie o jakimś transporcie stąd), żeby coś zjeść i wypić...
Około trzeciego-czwartego piwa zrobiło się ciemno i zaczął lać deszcz. Nie uśmiechało się nam rozbijanie namiotu w takich warunkach i podjęliśmy twarde negocjacje z barmanem w kwestii przenocowania w barze. Udało się, otworzył nam jakiś tajemniczy pokoik na zapleczu, z wystrojem w którego skład wchodziły: potężny stół, dwie ławy oraz grube czerwone sukno w ramach zasłon okiennych.
Rano złapaliśmy autobus do Worochty, stamtąd pociąg do Iwano-Frankowska (przedwojenna polska nazwa Stanisławów; to w tym mieście w katedrze ma miejsce pamiętna scena mszy pogrzebowej za Wołodyjowskiego!!!), stamtąd znów autobus do Lwowa. Znalazłszy się w mieście tym, najpierw poszliśmy się z przeproszeniem nażreć, potem dopiero zajęliśmy się kwestią noclegu. Szczęście nam sprzyjało - pod pomnikiem Mickiewicza spotkaliśmy Polaków, którzy, jak się po chwili okazało, właśnie zwolnili bardzo przyjazną kwaterę i zaprowadzili nas tam.
Trafiliśmy do kamienicy w samym centrum Lwowa, przy Placu Katedralnym, do mieszkania przemiłej starszej Polki. Dwa dni zajęło nam zwiedzanie tego jedynego w swoim rodzaju miasta (Stare Miasto, Wysoki Zamek, Cmentarz Łyczakowski). Ciekawsze przygody: gdy wychodziliśmy z jakiegoś kościoła po zwiedzeniu go, zagadnęła nas po polsku jakaś staruszka. Powiedziała że od razu po nas widać żeśmy Polacy, że Ukraińcy nie weszliby sobie ot tak, zwiedzić kościoła. Napój który stał koło Coca-Coli i wyglądał jak tamtejsza odmiana Fanty okazał się napojem alkoholowym o smaku pomarańczowym i zawartości alkoholu 7%. A gdy weszliśmy, celem zwiedzenia, do Katedry - właśnie rozpoczęła się tam msza święta po polsku.
Perypetie związane z pieszym przekraczaniem przejścia granicznego w Medyce w drodze powrotnej opisałem już kilka postów temu.
A już jutro o 18.30 z Poznania wyrusza nasz pociąg....