Nikt nie pisze, to może ja krótko.
Całą sprawę wywołała z lasu Olaka - żeby spotkać się w górach. Stanęło na Babiej, nieśpiesznie ustaliły się szczegóły i w sobotę wczesnym rankiem wyruszyłem z domu. Do Zawoi dojechałem bardzo sprawnie, o 13tej już byłem na Markowych. Zamówiłem kawkę i szarlotkę, ulokowałem się w pokoju, a że już wiedziałem, że na razie na pewno nikt nie dojdzie, to postanowiłem sobie wyjść na górę.
To był mój czwarty raz w masywie Babiej Góry, nigdy wcześniej nie właziłem Percią Akademyków, więc wybór trasy był oczywisty. Zanim zaczęło się strome zadzwonił MAQ i poopowiadał mi o Dark Side Floydów w wersji lajw. A potem już pod górkę. Bardzo fajna trasa! Trochę lasem, potem takim żlebem, gdzie już mało drzew, jarzębiny, i wreszcie piętro alpejskie, kilka łańcuchów, jakieś klamry - ale wszystko takie raczej dla tych co mają ślisko. Ja nie miałem.
Było trochę pochmurno, a wierzchołek już całkiem tonął w mgle, nic nie było widać. Zasiadłem za tym murkiem z kamieni co tam jest, żeby osłaniał od wiatru, ubrałem wszystko co miałem, ale i tak było zimno. Zjadłem z przyjemnością moje urodzinowe gołąbki, które wziąłem z domu (no, ze trzy ziarenka ryżu rzuciłem na ziemię z myślą o myszce, co się tam kręciła wśród kamieni szczytu), wypiłem całą herbatę z termosu i jąłem zbiegać w kierunku Przełęczy Brona. Moment się rozgrzałem, poza tym okazało się, że Mała Babia jest całkiem wolna od chmur, a ma taki piękny grzbiet. No to jeszcze tam poszedłem, widoki z Małej Babiej ku zachodowi zawsze mnie zachwycają. W drodze powrotnej, już poniżej Brony, skonstatowałem ciszę panującą w tym wielkim lesie, aż się zatrzymałem by jej chwilę posłuchać, i popiskiwania jakichś ptaszków w niej.
W schronisku zapakowałem się na swoje piętrowe łóżko i, czekając na ziomali z Warszawy, zagłębiłem się w lekturę "Szatańskiego tanga". Wreszcie dotarli!!
Elsea, Crazy, Ola, Asia (jaka wysoka!) i Monika (ale nie ta znana z UT). Powitanie było szczególne, po po chyba najdłuższej przerwie w widzeniach od 2005! Wieczór zszedł na jedzeniu i rozmowach, dość wcześnie też posnęliśmy, a noc, wiadomo, miała trwać godzinę dłużej.
Następnego dnia podzieliliśmy się na dwa zespoły, z których jeden (Monika i Ola) wyruszył ku szczytowi Percią, a drugi (reszta) przez Bronę. Bardzo przyjemnie się podchodziło, super są te widoki w dolinki po lewej stronie szlaku. Na szczycie się spotkaliśmy. Okazało się, że widoczność jest super, ale nic nie widać. Znaczy widać było, że przejrzystość powietrza jest duża, ale stale przetaczały się jakieś chmurki. Zero Tatr. Ale za to odkryliśmy, że cienie nasze na chmurze otoczone są tęczą! Prawdziwe widmo Brockenu! Dużo radości tam było
.
W planie mieliśmy pętelkę, dlatego zaczęliśmy wolno schodzić w kierunku wschodnim. Po chwili nowa niespodzianka, z morza białych chmur po prawej co i rusz wyłaniały się bardzo dobrze widoczne tatrzańskie wierzchołki! Po chwili nawet obraz się ustabilizował. Rozeszliśmy się jakoś po tej połonince i każdy chłonął po swojemu ten widok osłaniając ręką oczy od słońca. Pięknie było.
Po jakimś czasie zebraliśmy się za dalsze schodzenie, ale wkrótce okazało się, że potrzeba coś zjeść. Zeszliśmy w prawo ze szlaku i ulokowaliśmy się w miękkich zagłębieniach górskich traw ogrzewanych słońcem. Posiłek, rozmowa (niemieckie seriale
), niemal drzemka... Do tej ostatniej nie doszło, gdyż strażnicy parku poprosili byśmy wrócili na szlak i więcej z niego nie schodzili.
Potem już bez przystanków zaszliśmy do Sokolicy, Percią Przyrodników do Dolnego Płaja i dalej leśną drogą spowrotem na Markowe. Dość zmęczeni wróciliśmy, przynajmniej ja.
Popołudnie zleciało na jedzeniu, wypoczywaniu a także rozwiązywaniu kłizów z Omnibusa. Już wieczorem i po ciemku dotarła pomysłodawczyni Olaka z Dodosem
. Tym sposobem zaludniliśmy wreszcie cały ośmioosobowy pokój. Kolacja, gadanie, spanie, śniadanie... i trzeba się było rozstać. Większość miała wracać już do Warszawy, ale Ola z Dodosem i ja zamierzaliśmy wejść na szczyt, oczywiście Percią Akademików.
Tego dnia była chyba najlepsza pogoda. Całkiem ciepło, a na szczycie okazało się, że wszystko widać. Było też dość dużo osób, ale nic to nie przeszkadzało. Trochę na takiej zasadzie jak przy, powiedzmy, wyjątkowym deszczu meteorytów: wszyscy wychodzą z domów, patrzą, są podekscytowani, ale nie ma w tym uciążliwości tłumu. Tu też, na tym dachu, wszyscy byli uśmiechnięci, zadowoleni rozglądali się po wyjątkowo rozległej okolicy
. Czekała nas jeszcze fajna trasa ku Bronie i schronisku (wzbogacona australijskimi opowieściami), ale okazało się, że zejście czarnym szlakiem do Zawoi to też jest coś! Wspaniale wyglądał bukowy las w jesiennej szacie, zjedliśmy sporo buczynowych orzeszków, a jeszcze niżej zrobiło się jeszcze ładniej (poprzymrozkowe owocki dzikiej róży pyszne!). Wiecie, te kolory, ta mgiełka jesieni, ten klimat. Rewelacja
.
No ale wreszcie dotarliśmy do przystanku, doczekaliśmy na krakowskiego busa i odjechaliśmy. Ja niedaleko bo tylko do Makowa. Zamierzałem w Makowie złapać coś do Jordanowa, w Jordanowie coś do Rabki, w Rabce coś do Mszany, w Mszanie coś do Limanowej, a w Limanowej coś do siebie
. No ale chuja, że tak powiem, nawet do Jordanowa nie dojechałem. Ciemno było już całkiem więc zweryfikowałem plan, zadzwoniłem do mojej kochanej siostry czy przyjmie mnie, zaczekałem na następny bus do Krakowa i jazda
.
Po drodze nabierałem pewności, że Olkę i Dodosa jeszcze spotkam jeśli tylko zajrzę do baru na RDA Kraków. Heh, i okazało się, że rzeczywiście - dla mnie był to bardzo fajny epilog całej wyprawy
.
Aaa! Zaraz wychodzę i szybko pisałem, mam nadzieję że nie porobiłem jakichś karygodnych błędów! Wyprawa yeah!