Miałem właśnie wrócić znad Bajkału po przeszło pięciodniowej podróży koleją transsyberyjskiej.
Gdzieś w czerwcu okazało się jednak, że organizacja tego wyjazdu w tym roku przerosła mnie. Plany zmieniły się na Rumunię i to stamtąd właśnie wróciłem (o Rumunii jest odrębny wątek i tam będę pisał). Jednak tuż po powrocie z Rumunii pierwszym artykułem, na który trafiłem na onecie był ten oto tekst
o polskiej wiosce na Syberii. Długi jest i całego nie przekleję, może tylko fragmenty... Ale o dziwo ma on jedną rzecz ściśle związaną z naszym wyjazdem do Rumunii, powiedziałbym nawet - jedno przekłamanie tekstu.
Mianowicie tekst stwierdza, że opisywana wioska -
Wierszyna - "to ewenement na skalę światową, coś w rodzaju kolonii, bowiem w chwili obecnej jest jedyną miejscowością poza granicami Polski, gdzie wszyscy mieszkańcy do dziś mówią po polsku". Ja tam nie wiem, ale zaledwie kilka dni temu przechodziliśmy na rumuńskiej Bukowinie przez wieś Plesza, o której w przewodniku napisano: "Plesza to jedna z niewielu wsi leżących poza Polską zamieszkałych w 100% przez Polaków" - a więc stwierdzenie, że Wierszyna jest jedyna być może należy uznać za reporterski trik (najlepiej, jak coś jest "jedyne", "naj" itp.). Tym niemniej tekst jest bardzo interesujący i zachęcam do przeczytania.
A wątek może kiedyś mi się przydać, kiedy w końcu spełnię swoje wielkie marzenie
(poniżej wybrane fragmenty tekstu)
Cytat:
(...)
Każdy kilometr oddala mnie od Irkucka, a zbliża do ostatniej polskiej enklawy na Syberii - wsi Wierszyny, gdzie do dziś mieszka około pięciuset naszych rodaków.
Zauważam człowieka idącego wzdłuż drogi. Zatrzymujemy się. Pytam, ile do Wierszyny.
- Ot tam niedaleko - wskazuje ręką, skąd przyszedł.
- Wy z Wierszyny? - pytam.
- Nie tylko w gościach był... - odpowiada człowiek, wnikliwie mi się przypatrując. Po chwili dostrzega mój aparat fotograficzny, twarz mu jaśnieje - już wie, że rozmawia z jakimś korespondentem...
- Możecie wiele nie zrozumieć z tego, jak mówią tam ludzie - uśmiecha się chytrze. - W tych stronach mówi się trochę innym językiem. To taka mieszanina rosyjskiego, polskiego i jeszcze jakiegoś innego polskiego, który tylko oni znają, trudno będzie się wam z nimi dogadać...
Oni zresztą sami też różnie mówią. Czasami na złość zwracają się do obcych po polsku, a czasami mówią po polsku do tych, których lubią... Na przykład kawaler wybierający się w niedzielę do dziewczyny będzie mówił po polsku, chcąc wydać się jak najbardziej eleganckim i bywałym. Tak też z jego polskim go przyjmą. Zresztą oni tak tu od zawsze mówią - skwitował, po czym uniósł rękę w pożegnalnym geście i ruszył w swoją stronę.
(...)
W centralnym miejscu wsi stoi drewniany kościółek, postawiony gdzieś na początku stulecia. Kiedyś codziennie odprawiano tu msze, teraz tylko raz na dwa tygodnie, przyjeżdża tu z Irkucka ojciec Ignacy Pawlus, salwatorianin.
Wszystko ma tu niewielkie rozmiary, nieproporcjonalnie do ludzkich tęsknot i pragnień. Małe konflikty rozdmuchane do wydarzeń, małe problemy będące tylko echem spraw dalekiego Irkucka czy nawet Czeremchowa.
Puste są kolorowe ławeczki przed domami, młodzież włóczy się w pojedynkę lub przystaje przed sklepem. Co można tutaj robić? Młodzi uciekają ze wsi, w której nie widzą perspektyw. Zostali tylko najbardziej wytrwali.
Kiedyś dojeżdżali do pracy do innych miejscowości, niektórzy pracowali nawet w odległym Irkucku - ale już od dawna ta droga uzyskania pracy została dla nich zamknięta, bowiem zarówno w Irkucku, jak w innych miejscowościach borykają się ze swoim bezrobociem. Nawet autobus, który kiedyś przyjeżdżał tu codziennie, teraz dojeżdża tylko w sobotę.
(...)
Na początku XX wieku rozpoczyna się dobrowolna emigracja ludności polskiej [na Syberię] z rejonów Małopolski i Zagłębia Dąbrowskiego. To typowi osadnicy, głównie ludność chłopska.
Warunki na pierwszy rzut oka przedstawiały się nie najgorzej. Można było otrzymać 15 dziesięcin ziemi, kwotę 100 rubli bezzwrotnej zapomogi. Fakt, że mało kto otrzymywał ziemię nadającą się natychmiast do uprawy, gdyż przeważnie był to przydział ziemi zalesionej, którą trzeba było najpierw wykarczować.
Polacy z Wierszyny przyznają, że tak właściwie nie są typowymi zesłańcami - część owszem, za jakieś drobne przewinienia została tu przesiedlona, reszta natomiast, zamiast szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych, poszukała go na Syberii.
Przyjechali tu latem 1910 r. - daleka była to droga prowadząca tu z Krakowa, Czubrowic, Błędowa, słowem z Małopolski. Swoją nową ojczyznę początkowo nazwali Trubaczejewskij Uczastek, dopiero później przemianowano ją na Wierszyno, aż wreszcie na Wierszynę.
Wiejska szkoła jest jak główny dworzec wielkiego miasta; wszyscy mieszkańcy albo przez niego przeszli, albo przejdą. To skarbnica wiedzy o historii, ludziach i zdarzeniach. Pytam więc o szkołę, a gdy uświadamiają mi, że są przecież wakacje, pytam o nauczyciela. W chwilę później goszczę już w najprawdziwszym polskim domu, domu, w którym mówi się najczystszą polszczyzną.
Ludmiła Wieżentas, z domu Figura, jest miejscową nauczycielką. Szkoła, w której uczy, jest jedyną szkołą na Syberii, gdzie uczniowie uczą się wszystkich przedmiotów w języku polskim. Rosyjski traktowany jest tu jako język dodatkowy.
Ludmiła jest wnuczką polskich osiedleńców, którzy przybyli tu z Czubrowic koło Olkusza. Urodziła się i wychowała w Wierszynie, dlatego uważa się za Sybiraczkę.
W 1990 roku, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, wyjechała na studia do Gdańska.
- Nikt nie wierzył we wsi, że po studiach wrócę do Wierszyny - zwierza się Luda. - Wierzyłam tylko ja sama. Bardzo tęskniłam za domem. Śmieszne to, ale po nocach śniłam o domu, a patrząc na las koło akademika przy ulicy Polanki, roniłam łzy, wspominając swoją ukochaną tajgę.
- Tak naprawdę ani przez chwilę nie myślałam, że wytrzymam do końca. Liczyłam się z tym, że w każdej chwili przerwę studia i choćby na piechotę, ale wrócę do Wierszyny. Teraz jestem już mężatką, mam trojkę, ale wtedy byłam panną i jeszcze nawet nie znałam obecnego męża, nie wiem więc, skąd się wzięła u mnie ta wielka tęsknota za domem.
- To, że wytrwałam do końca, zawdzięczam tylko jednej osobie - mojemu promotorowi, który naprawdę otoczył mnie iście ojcowską opieką. Bez jego pomocy i dobrego słowa nie wytrzymałabym w kraju dziadków ani jednego roku. To prof. Józef Bachórz z Uniwersytetu Gdańskiego sprawił, że teraz jestem magistrem i mogę uczyć w tutejszej szkole. Będę mu za to wdzięczna do ostatnich swoich dni.
Studia skończyła, ale pracę magisterską pisała w Wierszynie. Często przy świeczce, gdyż nie zawsze we wsi było światło.
(...)
Ludmiła mówi, że ostatnimi czasy zaraz po jeziorze Bajkał Wierszyna stała się nie lada atrakcją turystyczną. Coś w rodzaju ogrodu zoologicznego połączonego ze skansenem... Z roku na rok coraz więcej osób z Polski tu dociera.
- Oczywiście nie mamy nic przeciwko odwiedzinom, ale mamy prośbę do przyjeżdżających, aby wreszcie zaczęli traktować nas normalnie, a nie jak jakieś więzione, nieszczęśliwe istoty - apeluje nauczycielka.
Dochodzi do tego, że ludzie przyjeżdżają tu po to, aby nam współczuć. Wyobrażają sobie, że my straszliwie tu cierpimy, a ich przyjazd jest dla nas wielkim świętem, które zostanie nam w pamięci do końca życia.
Każdy przybysz znad Wisły obiecuje góry złota, namawia do powrotu do kraju, stara się nas pouczać, chce na siłę zmienić nasze życie. Ludzie nie rozumieją jednego, że Syberia dla Polaków tu mieszkających to nasza mać... Po prostu nasza ziemia, z którą jesteśmy zrośnięci na dobre i złe, połączeni od kołyski aż po grób.
Polacy z kraju myślą, że skoro w Rosji nie ma pracy, a w sklepach jest drożyzna, to nasi rodacy na Syberii umierają tu z głodu. Tak nie jest i nigdy nie było, gdyż człowiek obyty z tajgą nie zginie z głodu, nawet gdy zdechnie mu ostatnia krowa, a całe domostwo spłonie wraz z zapasami...
Tajga jest pełna zwierząt, które można położyć jednym strzałem, potem poćwiartować, upiec i jeść, aż do nasycenia się ciepłem i błogością życia, a resztę przechować na czarną godzinę. W tajdze nie tylko są zwierzęta, w niej jest wszystko, co do życia potrzebne.
Rosną w niej warzywa i owoce, co prawda w stanie dzikim, różniącym się nieco od tych widywanych w sklepach, ale za to bezpłatne i w dużych ilościach. Asortyment jest duży: jagody, borówki, czarna i czerwona porzeczka, dziki czosnek, dzika cebula (ług) oraz grzyby. Mało kto wie, ale za kołem polarnym w ogóle nie występują żadne trujące grzyby!
- Dobrze, a co zrobi człowiek, gdy nieszczęście przytrafi się mu w środku zimy, kiedy skarby tajgi nie owocują? - pytam, przerywając monolog Ludmiły.
- Mateczka Syberia również i o to się zatroszczyła - odpowiada dumnie. - Rośnie bowiem w tajdze drzewo, zwane przez miejscowych kedrem, które ma wielkie szyszki pełne nasion, zwanych potocznie orzeszkami cedrowymi. Są wielkości ziarenek palonej kawy i tak też z daleka wyglądają.
W jednej szyszeczce znajduje się ok. 50-70 gramów tych pożywnych owoców, zawierających ponad 60 proc. tłuszczu oraz wiele mikroelementów. Wystarczy obłupać je z cienkiej skórki, rozgnieść i zagotować z małą ilością wody. Po wystudzeniu mikstura ma smak i konsystencję gęstej śmietany. Można spożywać je też na surowo. W smaku przypominają nasiona słonecznika.
W pobliże miejsca, gdzie występują kedry, zlatują się wszystkie zimujące w tajdze ptaki, a gdzie ptaki, tam inne zwierzęta. Więc nawet prymitywnymi sposobami można ułatwić sobie pozyskanie żywności.
- Sybiracy w tajdze znajdą każdy zamiennik. Na przykład w razie braku herbaty pije się cziagę. Cziaga to taka czarna narośl w kształcie kuli, rosnąca na brzozie. W Polsce mówią na to czeczot - tłumaczy Luda.
Cziagę należy odrąbać od drzewa, umyć i po prostu wrzucić do wrzątku. Po dziesięciu minutach mamy kolor i smak prawdziwej herbaty! W medycynie ludowej herbata ta używana jest jako środek zapobiegający i leczący raka w początkowym jego stadium.
Naturalnie nie zawsze w Wierszynie było kolorowo. Choć Polacy na tych ziemiach od początku lepiej gospodarowali, były czasy, może nie głodu, ale totalnej biedy. Wczesny stalinizm, początek lat 30. Wszystko trzeba było państwu oddawać.
Starsi opowiadali, że raz na tydzień piekło się w domu czarny chleb, a raz w miesiącu kołchoz dawał z przydziału biały. Później tym białym zakąszano czarny, jak kiełbasą...
Niektórzy umierali od ostrego klimatu, innym udawało się przetrzymać najcięższe lata, niektórzy prowadzili życie, ledwie wiążąc koniec z końcem, inni dorabiali się majątku. To były złe i okrutne czasy, które mam nadzieję, nigdy już tu nie powrócą.