cd.
Co dzień towarzyszy nam rzeka, wędrujemy raz lewa raz prawa jej stroną korzystając z licznych mostów wiszących. W miejscowości X proponują nam noclegi za darmo, jak nas będą już tam mieli to i tak zarobią na żarciu które zjemy, odtąd ceny już takie będą-zero lub symboliczne 100 rupii- 1$. Piwo jest stosunkowo drogie, można za nie kupić cały obiad. Przerzucamy się na lokalny napitek Chiang- jakieś takie sfermentowane jabłko na ryzu czy cos w ten deseń. W międzyczasie żegnamy kulturę hinduską na rzecz buddyjskiej. Coraz częściej mijamy różne stupy, muri i młynki modlitewne, flagi modlitewne, w miejscowości Braka zwiedzamy 500 letnia Gompę. Zatrzymujemy się tu na noc mimo, że większość ludzi gna do Manangu gdzie ruch jest zdecydowanie większy bo dla aklimatyzacji zatrzymują się tu ludzie na dwie noce. Robimy z Braki wypad na jezioro Ice Lake- na mapie funkcjonuje jako Ngawal Lake, na wysokości 4600. Po drodze paso się Jaki bydlaki, widok na cały masyw Annapurny jest. Z głównego traktu urywamy się jeszcze zobaczyć Tilicho Lake, jedno z największych, najwyżej położonych jezior na świecie. Nurkowała tu bydgoska wyprawa bijąc podobno rekord świata w wysokości nurkowania, śladem po tym jest płetwa przybita do belki w Base campie Tilicho, gdzie nad piecem w towarzystwie Izraelitów, Amerykanów, Czechów i innych nacji suszymy się po świeżym opadzie śniegu, który zastał nas na trasie w rejonie najbardziej stromych piargów po których zjazd byłby kilku minutowy… W bazie jest klawo, nie ma już wolnych miejsc do spania ale relokowani do jadalni zostają tragarze zwalniając nam pokój. Sami mogliśmy sobie spać w jadalni ale o to nas jakoś nikt nie zagaił jakoś. Warunki są tu dość syficzne ale nie po wrażenia estetyczne tu przybyliśmy. O zachwyty nad wielkością i pięknem himalajskich szczytów przychodzi nam nowy dzień.
Większość w śniegu u stóp lodowca idziemy na Tilicho w cieniu Wielkiej ściany ze szczytami Tilicho, Gangapurny itd. Ciężko się dycha ale dycha, nawet na odcinku z pozoru płaskim co niektórzy powłóczą ledwo nogami, tafla jeziora cała gładka i biała, podobno rozmarza dopiero w sierpniu. Rzeczywiście ogromne, by je obejść potrzeba całego dnia ale patrząc na jego otoczenie nie dziwie się, południowy brzeg wystawiony na częste lawiny. Po powrocie do bazy zamawiamy jedzenie i czekamy.. w międzyczasie pakujemy manele, przebieramy się, po godzinie lekko zniecierpliwieni pytamy chłopaków z obsługi o nasze dania, wyglądają na zaskoczonych
Kiedy zdesperowani rezygnujemy bo czas umyka a pora dreptać, nagle zaczyna pojawiać się jadło- żołądki uratowane. Nepalczycy nie mogą się połapać co zamawialiśmy, za co mamy płacić, wygląda to na tyle żałośnie że bierzemy sprawy w swoje ręce i uczciwie podliczamy żeby nie byli stratni. Jak co dzień rano była lampa, popołudniu się chmurzy, spada jakieś 15cm śniegu. Rano po godzinie operowania słońca wszystko znika, kierujemy się na Thorung La z pominięciem Manangu, 3 dni to zajmuje. Na jednym ,z mocniejszych podejść para Rosjan, ona z plecaczkiem mniej więcej szkolnym, on ze 100 litrowym worem wystającym wysoko ponad głowę- sprawiedliwie? Może chciał spróbować roli tragarza a może gentelman? W wieczór poprzedzający wyjście na przełęcz, ludzie w schronisku licytują się kto jak wcześnie wychodzi jakby to było wyjście na Everest co najmniej. Nam nie w głowie wychodzenie przed świtem, kulturalnie się wyśpimy i nie będziemy marznąć na podejściu. 5400 zaliczone-congratulation i takie tam. Na zejściu mało ciekawie, księżycowo, w kolejnych dniach walczymy z przeciwnym wiatrem idąc np. szerokim na kilometr suchym korytem rzeki. W Tatopani korzystamy z gorących źródeł, zwykłe betonowe baseniki ale wymoczyć się po tylu dniach trekkingu w miejscowości gdzie rosną pomarańcze, opuncje i inne egzotyczne z widokiem na strzelisty Nilgiri i napić się Ghorki- marzenie.
Etap do Ghorpani bardzo przyjemny, zielono, mocne podejście, po drodze częsty widok ręcznej obróbki tarasów rolnych. Piękne drzewa magnoliowe. Mijamy dzieciaki wracające ze szkoły, często mają przysłowiowe „pod górkę”. Bieda aż piszczy ale do szkoły elegancko w jednakowych koszulach od najmłodszych lat. Nad Ghorepani góruje Pun Hill, górka niewiele ponad 3 tyś npm ale słynie z widoków o wschodzie słońca. I tak przed piatą rano rusza całe miasteczko turystów by stawić się na górze przed świtem i podziwiać wyłaniające się masywy Dhaulagiri, Nilgiri, Annapurny czy Machapuchare. Imponujące. Po zejściu śniadanie i powoli żegnamy się z trekkingiem, zostaje nam ostatni długi etap zejścia z gór, któś naliczył kilka tysięcy schodów. Nasz kompan marszu Tomek decyduje się mimo małej ilości czasu gnać do południowej bazy pod Annapurną czyli tzw ABC. Udaje mu się to robiąc po dwa etapy na dzień w iście ekspresowym tempie. My po dotarciu do Pokhary znajdujemy szybko agencję Nepal Padle z którą wybieramy się na rafting, co prawda nie na ten co chcieliśmy …tylko na Lower Seti. Poznanie Nepalu od strony rzeki wygląda równie ciekawie co z buta, np. łowienie ryb na akumulator, oderwane od świata niczym w dżungli wioski robią wrażenie. Po dwóch dniach takiego spływania i moczenia nóg co jak wiadomo jest najlepszym relaksem po trekkingu, jedziemy do Khatmandu. Przypada mi siedzieć obok najemnego żołnierza Nepalczyka, który jedzie do swojej dziewczyny i w głowie mu tylko „diga diga”.
W Khatmandu czas schodzi na zwiedzaniu niezliczonych zabytków kultury hinduskiej i buddyjskiej, mamy okazję oglądać rytuał palenia zwłok, samo chodzenie po uliczkach jest nie lada atrakcją, tam dzieje się coś cały czas. Wrażenia z całego wyjazdu niepowtarzalne, a możliwości poznawania uroków tego kraju na dziesiątki takich wypraw czego sobie i innym życzę