Na początku kwietnia miałem pewne warsztaty w Dubrowniku. Warsztaty były w centrum konferencyjnym hotelu, który był nie tak daleko od tego, w którym zamieszkałem, więc postanowiłem przejść się piechotą. Mapy gógla wskazywały, że można przejść przez park miejski, map turystycznych na wyjazd krotki do miasta nie kupowałem, bo przecież nie planowałem żadnych eskapad (wyjazd służbowy, nie ma czasu na prawie nic poza spotkaniami). Wziąłem dość dużo zapasu, bo jednak zorientowałem się, że to dość nierówny teren będzie, a alejka parkowa w nazwie ma put na
vrh. I rzeczywiście, park co prawda na początku wyglądał na miejsce wyprowadzania psów z asfaltową aleją, ale jednocześnie okazał się parkiem leśnym, nawet z jakąś formą ochrony. Na mapie góglowej ulica, którą poszedłem była ślepa, kończąc się zgodnie z nazwą na vrhu, ale miała też ślepą odnogę w las i jakieś zaznaczone ścieżki w dół ku zwykłej ulicy. Więc uznałem, że nią pójdę, a potem jakoś się da zejść boczną ścieżką, a w najgorszym razie zawrócę. W pewnym momencie jednak okazało się, że ścieżki ku ulicy w zasadzie nie istnieją, na zawracanie już jakoś nie ma czasu, a mimo braku istnienia na mapie góglowej alejka jakaś idzie dalej. Już nie asfaltowa, tylko szutrowo-kamienista, ale zawsze to coś. No i poszedłem dalej, widząc odchodzące w górę ścieżki, i zgodnie z intuicją doszedłem do hotelu. Po drodze zaś już blisko niego były takie punkty widokowe.
Po warsztatach było jeszcze trochę czasu do wieczora, więc uznałem, że wrócę podobną drogą, ale zajdę na vrh. Z dróżki odbiłem w górę jakąś ścieżynką wśród sosen itp. i sobie szedłem. Była dość gęsto oznakowana, więc nie było strachu, że zabłądzę, a za to przypuszczenia, że trafię gdzieś, gdzie to ma sens. Zresztą tym razem wziąłem z hotelu jakąś udawaną mapę taką z serii "folder reklamowy z dodatkiem mapowym", na której były jakieś linie sugerujące ścieżkę o standardzie turystycznym podobną do tego:
Miejscami ścieżka miała miejsca widokowe:
A miejscami te widoki były dosłownie takie:
Innymi słowy, gdyby było po deszczu, wietrznie, po nieprzespanej nocy albo po paru kieliszkach chorwackiego wina, bez większego trudu można było zaliczyć stukilkudziesięciometrowy lot.
Po drodze były od czasu do czasu jakieś betonowe budowle, będące chyba jakimiś pozostałościami bunkrów jeszcze z II WŚ, choć może używanymi i w ostatniej wojnie (nie, w mieście nie widać już śladów niedawnego w sumie oblężenia). Z niektórych dochodziły odgłosy, jakby to był jakiś system wodociągowy albie wentylacyjny. Po nieprzesadnie długim czasie doszedłem do jakiejś betonowej struktury, która wyglądała, jakby mogła wieńczyć wierzchołek i uznałem, że pewnie coś zaliczyłem. Ciężko było stwierdzić, co, bo telefonowa nawigacja była wysoce nieprecyzyjna i jeśli coś bardziej chciała pokazywać, to to, że jestem kilkaset metrów, jak nie parę kilometrów od rzeczywistego miejsca. Z późniejszych analiz nibymap wynika, że raczej nie była to sama Mala Petka. Główna oznakowana ścieżka zaczęła schodzić w dół i nią poszedłem, dochodząc wreszcie do głównej szutrowej alejki. Faktem jest, że poszedłem sobie luzikowo prosto z konferencji, w marynarce, z torbą z papierami - tyle, że akurat tym razem nie zabrałem laptopa, tymczasem po drodze parę razy trzeba było użyć trzech kończyn, a i cztery się przydawały.
Doszedłszy do asfaltu, postanowiłem pójść za ciosem i wejść na Veliką Petkę, do której miała prowadzić droga nieco kręta, ale pewna. I tak właśnie było - asfaltem dochodzi się praktycznie na sam szczyt (197 m n.p.m., przy czym to morze było zaraz obok). Na szczycie jest wielki nadajnik GPS (może to jego bliskość myliła lokalizację, bo wbrew pozorom, przy nadajnikach sygnał wcale nie musi być najsilniejszy) i wygląda to wszystko nieprzesadnie atrakcyjnie. To już po drodze bywało lepiej, gdzieniegdzie nawet były ławeczki:
Jedna z nich stała też praktycznie nad stumetrowym urwiskiem. Widocznie Chorwaci uważają, że samobójcy powinni mieć komfortowe warunki.
Patrząc na mapę z hotelu, uznałem, że na miasto nie wrócę asfaltem, tylko pójdę kolejną ścieżką. Mapa gógla kompletnie jej nie widziała, także ta satelitarna, ale skoro na folderze z hotelu nastawionym na konferencje i niemieckich emerytów, w którym nocleg kosztuje ponad sto euro, jest ścieżka, to przecież nie może być tylko dla taterników. Dość szybko okazało się, że jest to ścieżka górsko-leśna, ale bez jakichś ekscesów, aż do momentu, gdy doszła do jakiejś kolejnej budowli być może wodociągowej nad szpitalem. To, co na mapie było taką samą linią, co brukowana ścieżka z hotelu na punkt widokowy, tu było piargową przerwą między sosnami celującą w dziurę w metalowej siatce. Uznałem jednak, że teraz wracać już nie będę i w najgorszym razie wpakuję się na zamknięty teren szpitala czy coś. Zatem dalej w swoim konferencyjnym anturażu spuściłem się po piargu i wyszedłem na tyły szpitala, gdzie nikt nie pilnował dziury w siatce. W całym mieście jest strasznie dużo jaskółek. Niby oknówki, ale jakieś sprawiają wrażenie większych. I np. całkiem duże stado miało swoje gniazda pod dachem szpitalnym. To z jednej strony brzmi strasznie fajnie, ale z drugiej, tak naprawdę to oznacza straszny harmider od bladego świtu...
Ostatecznie wyszedłem na cywilizację i do mojego hotelu już miałem blisko.
Poszedłem jeszcze chwilę zobaczyć starówkę. Robi wrażenie. Nic dziwnego, że jest to jedno z najbardziej turystycznych miejsc świata i lokalizacja wielu scen z Gry o tron. Jednocześnie, gdy się zbaczyło jedną ulicę i jedną kamienicę, w zasadzie widziało się już wszystkie.
I to w zasadzie koniec reli. Może kiedyś wrzucę swoje zdjęcia na jakiegoś fejsbuka czy coś, to tu dodam.