Peregrin Took pisze:
pewnie za jakiś czas będzie jeszcze bliższy, ale o tym w swoim czasie.
Oohoho, czy to to, co myślę?
A tymczasem mojej relacji ciąg dalszy:
Dzień szósty. Całą noc lało, ranek wstał szary i mglisty i groził, że w każdej chwili znów może zacząć padać. Pomyślałam więc sobie, że nie ma co porywać się na żadną ambitną trasę, w takim razie może sobie pójdziemy na tą górę, co ją było widać za Górką Hutniczą... Wyglądała na niezbyt dużą, może się nawet okaże, że szczyt ma poniżej poziomu mgieł i coś tam będzie z niej widać... a jak nie, to nie będzie też jakiejś wielkiej straty... Po prawdzie, to przejście przez tą górę miałam w planach jako część większej trasy, ale z braku lepszego pomysłu na ten dzień postanowiłam rozbić swój plan na dwa razy. I ta część historii nie bardzo nadaje się do niniejszego wątku, ale przecież nie będę się rozbijać po dwóch różnych.
A to dlatego, że tym razem mowa jest o Górach Izerskich, a konkretnie o Wysokim Kamieniu. Góra ta zaskoczyła mnie bardzo. Pogoda na szczęście też.
Jeszcze jak tam szłśmy, wciąż pełno było mgieł, ale też wciąż utrzymywały się nad naszymi głowami i cały czas coś było widać. Jednak groźba, że za chwilę już nie będzie, cały czas wisiała w powietrzu. Z tego wiszenia nic jej nie wyszło, kiedy dotarłyśmy na szczyt (czerwonym szlakiem, ale z ominięciem Górki Hutniczej - bo i po co leźć na nią drugi raz
), zaczęło się wyraźnie rozjaśniać. A szczyt zaskoczył - swoją wysokością, nagłym wystrzeleniem w górę, skalistością i fajną budowlą na czubku, która może i nie była pełnoprawnym schroniskiem, ale jednak czymś około tego, a tymczasem mapa milczała na temat jej istnienia.
No i widoki stąd były imponujące - oj, byłoby jednak czego żałować, gdyby ta mgła sobie nie poszła! Z jednej strony rozległa panorama Karkonoszy, z pozostałych stron Izery. Piękna sprawa!
Potem poszłyśmy jeszcze dalej czerwonym szlakiem, szeroką i urodziwą, choć przeważnie niezbyt widokową drogą do Rozdroża Pod Zwaliskiem, a potem zawróciłyśmy.
Ciąg dalszy pozostał w planach na inny raz. Kiedy ponownie doszłyśmy do Wysokiego Kamienia, było już całkiem jasno i przejrzyście, tym razem wdrapuję się na skały pod szczytem i cieszę tym co się roztacza dookoła z jeszcze większym zachwytem.
A potem schodzimy w dół żółtym szlakiem do Zakrętu Śmierci. Urzeka mnie wąska ścieżka w modrzewiowym lesie. Znad Zakrętu widoki też są niczego sobie, szkoda, że sam zakręt nie daje się jakoś sensownie objąć wzrokiem w całości i na raz.
A potem idziemy już szosą do Szklarskiej i droga ta okazuje się niespodziewanie krótka, o wiele krótsza niż by to wynikało z mapy. I bardzo dobrze, bo jestem już zmęczona i nie znoszę wędrować po asfalcie!
Dzień siódmy. Któregoś tu razu mama przyuważyła na mapie Łysą Górę i stwierdziła, że taka czarownica jak ona na Łysą Górę pójść musi. Jak dla mnie nie wyglądało to zachęcająco, ale co tam, skoro mama się upiera, to niech jej będzie. Ostatecznie ostatnie dni nie były wcale takie lajtowe, jak miały być z założenia, więc nic się nie stanie, jak raz odpoczniemy. Droga (bezszlakowa) wszakże okazała się być znacznie przyjemniejsza, niż się na to zanosiło i nawet czasem pojawiał się jakiś pejzażyk. Sama góra, tak jak myślałam, nic szczególnego, ot, wzniesienie w lesie ze skałami na czubku, do których dało się dojść tylko jakimiś dzikimi ścieżkami.
Na powrót wybieram szlak niebieski i dochodzimy do miejsca, w którym już byłyśmy przy okazji wyprawy do Wodospadu Szklarki. Bardzo przyjemny to fragment drogi, przestronny i jakiś taki... przyjazny. Dalej mam zamiar iść czarnym, ale z racji braku oznakowań gubię go i dzięki temu trafiamy na świetną drogę, taką wręcz archetypicznie górsko-wiejską, jasną i urzekającą.
I spotykamy konia, który się skąś urwał i plątał od zagrody do zagrody.
Dzień ósmy. No to trzeba by wreszcie zrealizować tą planowaną trasę przez Izery, cośmy ją już nadgryzły przedwczoraj. Jedziemy do Jakuszyc i stamtąd ruszamy zielonym szlakiem na Zwalisko. Początkowo mamy lekki problem ze znalezieniem szlaku po wysiąściu z PKSu, ale jakoś tam na przełaj przez łąkę trafiamy nań i przy okazji natykamy się na bardzo oryginalną kapliczkę.
Dalej droga wiedzie szeroka, jasna, radosna, beztroska i sielska i znów pełno modrzewi dookoła. Łagodne góry widać tu i ówdzie w oddali.
Zaprzyjaźniam się z motylkiem Filemonem.
Potem, za Rozdrożem Pod Cichą Równią klimat się zmienia, robi się ciemno i nieco groźno od wielkich świerków dookoła. Zza drzew prześwituje jezioro, schodzimy je obejrzeć, ale z bliska nie jest już takie efektowne.
Wracamy na główną drogę, która po jakimś czasie powraca do swej sielankowej normy. I trafiamy na kopalnię kwarcu. Piszą, żeby nie wchodzić, ale wyraźnie nikt się tym nie przejmuje. My też nie. Teren robi niesamowite wrażenie, szczęka mi opada. Jest w tej białej, kamiennej pustyni coś apokaliptycznego wręcz. Żelazne przerdzewiałe konstrukcje podkreślają to wrażenie. Nieco dalej pojawia się już całkiem wyraźny zakaz wstępu, a ja całkiem wyraźnie przekonuję się, że zakazy są po to, żeby je łamać. Bo dalej są zapierające dech w piersiach widoki. Martwa biel kwarcu niesamowicie kontrastuje z przyjaznym błękitem gór w oddali.
Kopalnię opuszczamy w stanie sporego oszołomienia. Tymczasem już niedużo dalej droga niemal płasko prowadzi przez grzbiet Zwaliska, mijamy różne skalne skupiska i przy każdym kolejnym nie mamy pojęcia, czy to tutaj to już szczyt, czy jeszcze nie.
Dopiero, kiedy przed nami otwiera się widok na Wyski Kamień i ścieżka wyraźnie opadająca w dół, wiemy, że szczyt mamy już za sobą.
Docieramy do drogowskazu mówiącego, że oto tu rozchodzą się szlaki - zielony w jedną, niebieski w drugą stronę. Zamierzamy iść niebieskim i cieszy mnie to, bo ścieżkę w tę stronę widzę, za to nie widzę żadnej w drugą i współczuję wszystkim, którzy potrzebują do zejścia zielonego. Zapuszczamy się w tą jedyną ścieżynę, po jakimś czasie zastanawia mnie brak jakichkolwiek oznaczeń szlaku na niej i coraz bardziej dziki jej wygląd. Niespecjalnie mnie to martwi, wiem, że ostatecznie i tak dotrzemy do właściwej drogi i tak też się dzieje. A niebieski szlak odnajduje się dalej w zaskakująco sporej odległości. Prowadzi jakiś czas przez gościnne i przyjazne świerki,
a potem w swoim dolnym odcinku robi się niespodziewanie widokowy.
Dzień dziewiąty. Kolejna niedziela, więc trzeba wymyślić jakąś niezbyt długą trasę po kościele. Nie mam jakichś rewelacyjnych pomysłów na bliskie trasy, patrzę trochę bezmyślnie na mapę i ostatecznie decyduję się na pierwszy szlak, jaki mi się przyplątuje przed oczy. Krótko mówiąc, idziemy niebieskim do Chybotka. Normalnie, kiedy człowiek jest w górach, jego dzień wygląda mniej więcej tak: wychodzi z kwatery, pnie się pod jakąś górę, zdobywa jakiś szczyt, albo kilka szczytów, po czym schodzi w dół z powrotem do kwatery. Tym razem, ku memu zdziwieniu (po zastanowieniu się oczywiście dochodzę do wniosku, że to wcale w gruncie rzeczy nie było dziwne), było dokładnie na odwrót. No, może na samym początku faktycznie droga wiodła trochę pod górę, dopóki nie dotarłyśmy do samego szlaku. Tak przy okazji, właśnie wtedy zobaczyłyśmy ten drugi kościół. A potem już droga niemal cały czas szła w dół. Najpierw trafiamy na bardzo fajne, duże Sowie Skały.
Nie udaje mi się jednak na nie wdrapać tak wysoko, jak chciałam (jak te laski w mini to zrobiły???). Idziemy dalej, szlak na tym odcinku jest cokolwiek klaustrofobiczny, dobija mnie i mam go dość. Na szczęście potem robi się normalnie i całkiem przyjemnie. Mijamy Grób Karkonosza i zastanawiam się, czy jest nim grupa skał, czy też kamienny cokół, który istotnie wygląda trochę jak nagrobek, ale nie ma na nim nic z wyjątkiem wymalowanego oznaczenia szlaku. Docieramy wreszcie do samego Chybotka.
Zastanawiam się, która z jego skał to ta, co się buja. Wkrótce przekonuję się o tym dzięki gromadce dzieci, które doskonale wiedzą, gdzie trzeba wleźć i co zrobić. Kiedy sobie idą, i ja tam włażę i udaje mi się zachybotać Chybotkiem (co bardzo potem przeżywam, jakbym sama była dzieckiem). Mama to filmuje, niestety w taki sposób, że nic na tym filmie nie widać.
Następnie ja bez większego przekonania sugeruję, żeby może pójść jeszcze dalej i wracać inną trasą, mama już nie chce i ostatecznie wracamy tą samą. Zahaczamy jeszcze o Złoty Widok i młodzież sugerującą, że widok byłby jeszcze złotszy, gdyby wyciąć kilka drzew... Ja tam nie narzekam.
Droga powrotna, choć ta sama, wydaje mi się znacznie piękniejsza, niż w tamtą stronę i zachwycam się trawami falującymi na wietrze i w słońcu.
A tuż przed kwaterą wychodzi nam na spotkanie zaprzyjaźniony okoliczny kotek, który dostaje wówczas ode mnie imię Chybotek, bo aż samo się tak prosiło do rymu.
c.d.n.