Fengari pisze:
Póki co mam jeszcze chrapkę na spływ Świdrem, ale nie wiem, czy mi się uda.
No to się udało i zamiar swój spełniłam.
Porwałam się na odcinek 4- godzinny i tym razem już niestety nie udało mi się zmieścić w estymacji, płynęłam prawie 5. Trasa: Wola Karczewska - Emów. Od razu powiem, że Świder, choć mniej więcej podobnej szerokości co Wkra, i również leśny, ma jednak zupełnie inny charakter. Jest bardziej zróżnicowany, wyjątkowo atrakcyjny, mocno kręty i zdecydowane trudniejszy. Pani z wypożyczalni, z którą wcześniej umawiałam się przez telefon, powiedziała mi, że ten odcinek jest odpowiedni dla początkujących i rodzin z dziećmi... hmmm... jeśli tak, to ja nie chcę wiedzieć, jak wygląda odcinek dla zaawansowanych.
Chociaż trochę wiem, miejsce startu znajdowało się już za tą atrakcją, a ci co płynęli dłuższą trasą, musieli się z tym 'wodospadem' zmierzyć:
Natomiast pan w recepcji, kiedy już uiściłam opłatę za kajak, uprzedził już calkiem lojalnie, że to rezerwat i nikt tej rzeki nie porządkuje - jak się drzewo zwali, to jest zwalone i są po drodze i kłody i kamienie. Mimo to wciąż pozostałam ufna w obiecaną łatwość tej trasy. Przecież na Wkrze też czasem zdarzały się jakieś kłody i kamienie, a mimo to nie było z nimi żadnego problemu... Wspomniał też coś o jakiejś rurze pod koniec trasy, której nie da się przepłynąć i trzeba wysiąsć z kajaczka... hmm, no, dojdziemy i do tego.
Wraz ze mną bus zabrał na miejsce startu jeszcze kilka osób, w sumie oprócz mnie ruszyły jeszcze trzy kajaki. Trochę się martwiłam koniecznością płynięcia w takiej kupie, ale na szczęście pozostali szybko zniknęli mi z oczu i niemal całą trasę płynęłam całkiem sama na rzece, jeśli nie liczyć ludzi mijanych czasem na brzegach.
Napomknę jeszcze kilka słów o pogodzie. Tego dnia od rana było pochmurno, a czasem nawet coś tam z nieba nieznacznie pokapywało, niemniej jednak zupełnie niegroźnie i miałam nadzieję, że na tym poprzestanie. Taka aura utrzymywała się na początku spływu, ale potem deszcz momentami robił się nieco intensywniejszy - mimo to wciąż zbytnio mi nie przeszkadzał. Aż do momentu, kiedy postanowił rozpadać się konkretnie i zamienił w całkiem intensywną ulewę.
Zastanawiałam się, co powinnam zrobić z tym fantem, czy może należałoby przeczekać to gdzieś na brzegu? Ale nie chciało mi się wysiadać i tracić czasu na czekanie - a bo to wiadomo, ile takie coś potrwa?
Wyciągnęłam więc swój płaszcz przeciwdeszczowy, który przezornie ze sobą wzięłam i okazało się, że jego szerokie poły są w stanie zakryć też większość otworu w kajaku, tak więc nie nalało mi się tam zbyt wiele wody.
Ulewa na szczęście nie trwała długo, a potem przestało padać na dobre i w końcu nawet wyszło słońce.
No dobrze, ale wróćmy do samej rzeki. Jak już wspomniałam, na tym odcinku płynie niemal cały czas przez las. Sporą część trasy pokonuje się w tunelu pod przepięknym zielonym baldachimem z gałęzi, raczej jasno-sielsko-zielonym, chociaż nie tylko. Zdarzają się i prześwity, krótkie fragmenty o wybrzeżach trzcinowo-kwiecistych, zdarzają się ciemnozielone drzewa, dumnie i pionowo prężące się wzdłuż brzegów, pozostawiając nad wodą otwarte niebo. Zdarzają się też po bokach wysokie, piaszczyste skarpy. Zdarzają się wyspy, które trudno zgadnąć, z której strony lepiej ominąć. Krajobraz jest zróżnicowany i niezwykle malowniczy. Ważek lata mnóstwo, potrafią tańczyć człowiekowi przed nosem, albo siadać na dziobie kajaka niczym przewodnicy. Za to ptactwa widziałam znacznie mniej, niż na Wkrze, zwłaszcza brak czapli zasmucił. Za to znowu widziałam niebieskiego ptaszka, leciał przez jakiś czas daleko z przodu, nie miałam szans mu się przyjrzeć - może to i faktycznie zimorodek, kto wie?
Świder przepływa pod niejednym mostem, wszystkie na szczęście wysokie i nijak dla kajakowiczów niegroźne. Z czego jeden wyjątkowo fajny - wiszący, bujający się, z drewnianymi kładkami i odstępami między nimi. Chciałabym wiedzieć, gdzie to dokładnie było i koniecznie kiedyś nim się przejść!
Mniej fajnie, że gdzieś w połowie trasy przepłynąć trzeba pod szeroką dwupasmową autostradą, w dodatku właśnie tam wpakowałam się na wyjątkowo paskudną mieliznę, aż musiałam wysiąść. z kajaka i go poprowadzić dalej za rączkę, bo inaczej się nie dało. A potem przez jakiś czas niestety rzeka płynie wzdłuż tej autostrady - nie widać jej, ale słychać aż za dobrze, co nieźle działało mi na nerwy. No ale na szczęście się skończyło i spokój powrócił.
Świder istotnie obfitował w kłody i zwalone drzewa. I to nie tylko takie leżące gdzieś po bokach i łatwe do ominięcia, ale nierzadko takie, które leżały w poprzek całego koryta - i nie było rady, trzeba było przepływać pod nimi. Czasem nawet musiałam się kłaść w kajaku, żeby się pod nimi zmieścić. Całe szczęście, że ta trasa była przetarta przez innych i nie musiałam się specjalnie obawiać pajęczyn i pająków, choć dreszczyk emocji był.
Ze trzy razy jednak się zdarzyło, że musiałam przepłynąć pod pająkiem - i kończyło się to wrzaskiem. Dobrze, że nie miałam na to świadków.
Na szczęście wszystkie te potwory pozostały jednak gdzieś w górze, na swoich miejscach, a nie na mnie.
W jednym miejscu widziałam tez uroczą rzecz - leżącą w wodzie gałąź porośniętą grzybami. Nie hubami, tylko normalnymi grzybkami z nóżkami i kapeluszami - niestety zbyt szybko ją minęłam, żeby zrobić zdjecie.
Zdarzyła się też kłoda, która - mimo, że dość krótka i teoretycznie powinna być łatwa do ominięcia - nie chciała mnie przepuścić.
Rzeka cały czas uparcie mnie na nią znosila i chociaż o dziwo pozwalała mi odpłynąć od niej wstecz - to ilekroć chciałam ruszyć do przodu, przekręcało mnie i znosiło wciąż w to samo miejsce. W końcu darowałam sobie wiosłowanie i odpychając się rękami od tej gałęzi, jakoś ją w końcu zdołałam wyminąć.
Kolejna trudność to dno Świdra, które w przeciwieństwie do głównie piaszczystej Wkry, jest przeważnie kamieniste. Stwarzało to problem na mieliznach, na szczęście niezbyt licznych, wbrew temu, czym straszyli w wypożyczalni. Czasami dawałam radę wydostać się z mielizny, odpychając się od dna rękami - i przy okazji zdzierając sobie skórę o kamyki - ale bywało i tak, że musiałam wysiadać z kajaka, bo bałam się, że szorując po takim dnie go uszkodzę. No, ale najwięcej trudności stwarzały nie mielizny, ale dość częste progi oraz duże głazy wystające z wody albo i nie... Wielokrotnie uderzałam o kamienie, bo nie było szans ich ominąć - było ich zbyt wiele po prostu. Próbując wyminąć jeden wpadałam na drugi... A progi często nie mialy nawet porządnych przesmyków, co najwyżej jakieś jedno wąskie miejsce, gdzie bambulce były mniejsze od pozostałych, więc dawało się tamtędy przepłynąć - główny nurt sam się kierował w taki punkt - ale po to tylko, żeby za progiem rąbnąć mną o głazy leżące kawałek dalej.
Prąd w takich miejscach był dość silny. Kilka razy zdarzyło mi się, że kajak przestał mnie słuchać i twardo znosił na jedną stronę, mimo, że usilnie próbowałam skręcać w drugą. Ze dwa razy obróciło mnie dookoła własnej osi, a raz przekręciło do tyłu i kilka metrów tak przepłynęłam, nie mogąc obrócić się z powrotem do przodu - ale to dlatego, że akurat wtedy zrobiło się bardzo płytko i co wyższe kamienie blokowały próby przekręcenia kajaka.
No ale nie wszędzie tak było. Zdarzały się też odcinki zupełnie spokojne, którymi płynęło się gładko i wygodnie - i takie właśnie widać na moich zdjęciach. Tam, gdzie pojawiały się progi czy zbyt liczne kamienie, czy zbyt szybki prąd - niestety musiałam trzymać wiosło i pilnować nurtu, na pstykanie fotek nie było szans, a szkoda, bo niektóre z tych miejsc były wyjątkowo efektowne i urodziwe. Musicie mi na słowo uwierzyć, że ta rzeka jest jeszcze piękniejsza i ciekawsza niż to widać na zdjęciach!
Pomimo nadzwyczajnej urody, Świder dał mi, żółtodziobowi, popalić i w pewnym momencie już tylko wyglądałam końca. Tęskniłam za relaksującym charakterem Wkry...
Obiecana rura zwiastująca ostatni odcinek wreszcie zamajaczyła na horyzoncie, ale... nikt nie uprzedził, że kilka ładnych metrów wcześniej trasę przetnie zwalone drzewo równie nieomijalne jak ta rura. Nie było wyjścia, musiałam opuścić kajak i wleźć do wody. A rzeka, zazwyczaj płytka, akurat w tym miejscu złośliwie postanowiła być dość głęboka i woda sięgała mi aż po tyłek i nie wiedziałam, czego się spodziewać dalej... Przeciągnęłam jakoś kajak na drugą stronę kłody i nie widząc sensu we włażeniu do niego przed rurą - postanowiłam te parę metrów przejść wpław. Na szczęście dno nie pogłębiało się już, a nawet spłyciło - więc bez większego problemu dałam sobie radę. Przerzucenie kajaka na dugą stronę rury okazało się dość ciężkie, ale też jakoś podołałam. Potem jakoś udało mi się do niego wsiąść, nie wiem jak, bo woda wciąż jakiś tam poziom miała.
Myślałam, że teraz to już tylko na luzie dopłynę sobie do końca - ale zaledwie kawałek dalej wpakowałam się na mieliznę, taką skuteczną - i znów musiałam wysiadać. A potem wsiadać.
Za to później faktycznie było już z górki. Wkrótce dobiłam do przystani. Kiedy jeszcze płynęłam, myślałam, że jestem zmęczona głównie psychicznie, ale po wyjściu na ląd poczułam, że również fizycznie, i to mocno. Całą drogę powrotną mięśnia bolały mnie całkiem konkretnie i marzyłam już tylko o tym, żeby się znaleźć w domu, co nie przeszkodziło mi jednak w Józefowie wstąpić jeszcze na pizzę.
Na następny dzień już jednak miałam w pamięci głównie baśniowe piękno tej rzeki, a nie jakieś tam zmęczenie.
Tu też się płynęło pod tym, gdyby to było niejasne:
O, ta gałąź nie chciała mnie przepuścić dalej:
A to jest rura końcowa widziana z miejsca przy kłodzie, w którym musiałam wleźć do wody: