Góry często maja to do siebie, że się człowiek do nich podświadomie i prędko przyzwyczaja – do lasu, grzbietów, drzew, listków, traw, szumu, szmeru, świergotu, światła – a potem w drodze powrotnej zwykły kiosk atakuje swoją brzydotą.
To się tak dzieje mimochodem. Ot, przyjeżdża się do takich Ustrzyk Górnych – po drodze jakaś muzyka, widoki i letkie interakcje – na miejscu spotyka się bliskich-umówionych i o, już jak dobrze.
Nazajutrz może być nawet niespecjalna pogoda i zimno, ale zawsze się gdzieś pójdzie – choć na połoniny trochę bez sensu ze względu na niski pułap chmur. Ale drogą asfaltową potem leśną (buki, modrzewie, acer pseudoplatanus
) na miejsce gdzie kiedyś była wieś Caryńskie? O – to są Bieszczady, które znam (i Niski): kilka starych nagrobków na cmentarzu, ruiny murowanej z kamienia kapliczki po drewnianej cerkwi, dalej głęboki jar, gdzie w dole potok, może wyjdzie słońce na łąkę z krzaczkami jałowca, a gdy deszcz można się schować pod świerkiem. Na pewno ktoś ma czekoladę i tę chwilkę się przeczeka.
A po powrocie kto chce może wyskoczyć o zmierzchaniu gdzieś w las przypadkiem płoszyć jelenie w potoku lub odkryć ławeczkę pod brzozą na polanie.
Kolejny dzień – czemu nie? – okaże się w miarę słoneczny, choć z chmurami i zimnym wiatrem. Ale jak dobrze się podchodzi w takich warunkach na, załóżmy, Połoninę Caryńską. Jasny – jeszcze wczesnowiosenny bukowy las, potężne drzewa, wspaniała partia basu – o, przepraszam!, pnie, plantacja
chrzanu u góry i już otwarta przestrzeń. Morze gór – jak to w Bieszczadach: nie widać że to po polskiej, ukraińskiej i słowackiej stronie granicy. A może nawet i nepalskiej? – te ośnieżone szczyty w dali…?
Wiatr lodowaty, ale nie zawsze wszędzie przenika, za kamienną granią w słońcu, haha. Stamtąd na Mała i Wielką Rawkę nie jest daleko. Co prawda można wpaść w wycieczkowy tłum, ale równie łatwo od niego uciec.
Wczesnowiosenność powoduje kolorystyczne urozmaicenie krajobrazu – choć w Bieszczadach chyba zawsze wśród buków wciśnięte odznaczają się ciemne świerki – pośród może nawet fioletowawych pni wesoła zieleń brzóz czy czegoś. Nawet jakieś kształty się jawią – nie tyle z obłoków co właśnie na zalesionych zboczach.
A do tego z topiącego się u góry śniegu wielki wodospadający potok wśród – sam blask sreberka słonecznego i biel wzburzenia wody – zdrowie i spokój.
A jeszcze wyżej błotko jak do okładów. I połonina, gdzie znów, otuliwszy się w co kto ma, można odpocząć śmiejąc się, rozmawiając, rozglądając. Promiennie.
I już się jest przyzwyczajonym. I wydaje się, że to trwa i będzie trwać – myśli przyszłość raczej nie zaprząta. No może przez chwilkę. Bo potem już jest zmęczenie, kolejka w lokalu, niedźwiedzie z drewna i ozdoby wnętrza, zakupy, leżenie (bed in poczywanie), kolacja i sen.
A następnego dnia okazuje się, że podejście z Widełek na Bukowe Berdo to hoho! Różny las, cisza, pusto – Bukowe Berdo spełnia przeczucia sugerowane nazwą czy utworem ze starej płyty Kwartetu Jorgi. A sama jego połonina z szorstkimi skałkami, swoistym kolorem wszystkiego, karłowatą buczynką, co jak sad śliwkowy przy domu, dużym lasem wpełzającym z dołu, cieniami chmur po nim i błękitem, który zapada się w siebie ciemniejąc lecz nie tracąc słoneczności ponad. Olśniewa.
Przełęcz, Tarnica – szybko bo dość tłoczno, ale wyłączyć się za pomocą zapatrzenia nie jest wcale trudno. Przy zejściu można pomyśleć nad metodami walki z zanieczyszczaniem gór, spróbować rozwiązać kolejne zagadki natury, zjeść też loda na lodowatym wietrze w Wołosatem.
I niby kolejnego dnia się nie wstaje raniutko, się jest zmęczonym, leniwym – wszyscy poszli w góry tylko my nie – ale to i tak nic nie zmienia. Krótki samotny spacer i co: po ciepłych, zeszłorocznych trawach baraszkują jakieś jaszczurki, kilkadziesiąt kroków dalej i pod gołym krzakiem z lewej strony tańczą ze sobą dwie żmije, zawijają się: jedna ciemna, druga zygzakowata, hoho, jakie zajęte sobą – raz bliżej raz dalej, w innym miejscu stawek a jeśli chwilę popatrzyć pod powierzchnię wody, między trawy i rośliny, poruszy się nietypowo bo grubo okutany w niewiadomoco chruślik, wypłynie taki czy inny chrząszcz wodny z wiosłami, podpełznie rosła pijawka, zgrabnie pojawi się i zniknie ulubiona traszka. Gdzie indziej jakiś mchowaty gałązkami płoży dziwnie po innym ciemniejszym. A co by było gdyby zdążyc dojść do samego sławnego torfowiska?
Z tego wszystkiego okazać się może, że wyjście na połoninę Szerokiego celem obejrzenia zachodu – przyjemność poruszania się w kierunku przeciwnym do wszystkich, jakie tempo! – może zakończyć się niespodziewanie właśnie o słońca zachodzie na samej Tarnicy. A słońce jakby przyspieszając na koniec dnia wygląda jak na chwilę otwarte przejście..!
Wpatrywanie się, podskoki, okrzyki, kruki. I obserwacja wschodu księżyca nad Tarnicą już ponownie z Szerokiego – luna ewidentnie plena. Las, mimo że księżyc od schodzenia w dół zachodzi, wcale nie taki ciemny – ponad głowami, między drzewami świecą gwiazdy a wystarczy kierować się na Wenus by trafić z powrotem do odpowiednich Ustrzyk.
I choć rano trzeba się pożegnać to jeszcze, jeszcze – przy wsiadaniu do autobusu wzejdzie słońce, przed Sanokiem jeszcze w polu mignie czajka, ale już dworzec PKS w Sanoku, hmm… to nie jest do końca to…
Ej – strasznie się cieszę z tych dni, co to je trudno dobrze opisac: Elsi, Oli, Bogiemu wielkie dzięki i
LOVE!!! – bez Was bym nie pojechał! I byłoby słabo ogólnie…