Jak już wspomniałam w wątku pogodowym, wypadłam sobie na chwilę do Mszany Dolnej, w której nigdy wcześniej nie byłam, i bardzo jestem z tego powodu zadowolona.
Odczuwałam głęboką potrzebę wypuszczenia się choć na chwilę w góry i samotnej wędrówki i szczęśliwie udało mi się dostać nagły urlop bez problemu, więc pojechałam tam, gdzie na szybko udało mi się znaleźć i nocleg i dojazd. Mszana, położona w kotlinie otoczonej ze wszystkich stron górami, zauroczyła mnie od pierwszego wejrzenia.
Nie miałam natomiast właściwej mapy, ta którą kupiłam nie obejmowała tej części gór, w którą chciałam pójść. Trzeba było iść na ślepo, dziwne i niepokojące uczucie, ale nie było rady.
Planowałam iść inną drogą, ale inna sama mnie przechwyciła, prowadząc pod górkę w tą stronę, w którą i ja chciałam. Minęłam kościół (jaki on piękny w środku! fantastyczne połączenie motywów ludowych z gotykiem), rynek śpiący i opustoszały (jakie to dziwne, że zycie miasteczka toczy się gdzie indziej...). Droga pnie się wzwyż, krajobraz z każdej strony jest piękny, wszędzie dookoła góry, przede mną trzy wzniesienia i między nimi dolina we mgle, wygląda to mega baśniowo i bardzo tam chcę...
ale droga skręca, więc idę posłusznie za jej głosem. Po jakimś czasie orientuję się, że zgubiłam szlak nie wiadomo kiedy, no cóż, szlaki już tak mają, że się czasem gubią, trudno, kto by się przejmował.. zwłaszcza że droga przede mną coraz piękniejsza.
Idę sobie dalej i dalej, dochodzę do lasu i tu zastanawiam się, co robić. Scieżki co prawda prowadzą pod górę, a ja bardzo chcę wleźć na jakiś szczyt, ale przecież nie mam żadnej gwarancji, że zaprowadzą w jakiekolwiek sensowne miejsce. Wchodzę jeszcze trochę wgłąb, docieram do ściętych pni i zółtej rzeki w dole, robię sobie piknik, korzystając z wątpliwej ochrony przed deszczem, jaką dają drzewa, i postanawiam jednak zawrócić.
W międzyczasie robi się coraz zimniej, jestem przemoknięta do suchej nitki, lodowaty wiatr mrozi, marzę tylko o ciepłym pokoju, pierzynce i zażyciu czegoś rozgrzewającego, rozsądek też krzyczy, że tak właśnie powinnam zrobić, jeśli nie chcę się rozłożyć. Ale jest jeszcze cholernie wcześnie, nie po to tu przyjechałam, żeby większość dnia siedzieć w pokoju... Postanawiam odnaleźć zaginiony szlak i pójść nim chociaż kawałek, przekonać się dokąd prowadzi. Okazuje się, że zgubiłam go znacznie wcześniej, niż myślałam, w dodatku wiedzie on prosto w te baśniowe wzgórza do których ciągnęło mnie od początku.
Takiej propozycji nie mogłam się oprzeć, poszłam w tamtą stronę. I tak lazłam pod górę, na każdym bardziej stromym (jak na beskidzkie standardy
) odcinku oczuwając poważny kryzys pt. 'nie mam już siły dalej iść, nie mam ani krztyny pojęcia dokąd ten szlak prowadzi i ile jeszcze drogi do jakiegoś szczytu, najwyższa pora zawracać', i za każdym razem mówiąc sobie - jeszcze tylko kawałek dalej, jeszcze zobaczę, co jest za tamtym zakrętem, nie no, a jeśli teraz się poddam, a potem się okaże, że szczyt był już blisko, to co? W końcu narobiło mi się coś takiego, jakby nieomal życie moje zależało od tego, czy wlezę na tą górę, czy nie.
I dolazłam, na coś co wyglądało jak szczyt, choć dziś nie mam już pewności, czy faktycznie ostatecznym szczytem było, ale mnie w każdym razie usatysfakcjonowało. Niestety, liczyłam na jakąś tabliczkę z informacją, co to, ale żadnej takiej tam nie uświadczyłam. Trudno. Wlazłam szlakiem prowadzącym niewiadomo dokąd na górę nie wiadomo jaką. To też fajne uczucie i ciekawe doświadczenie, i niech tajemnica pozostanie tajemnicą, równie bajecznie mglistą, jak tamtejszy krajobraz.
I dopiero, kiedy schodziłam w dół, ze zdziwieniem uświadomiłam sobie, że jak na moje wątłe możliwości, zrobiłam tego dnia całkiem spory kawałek drogi... Czy to jesienią chodzi się lżej, ze względu na temperaturę, czy to moje nogi po wakacjach w Tatrach nie zdążyły jeszcze całkiem zapomnieć, do czego służą? Kto wie... A kiedy zeszłam poniżej linii lasu, wyłaniając się na jako-tako cywilizowaną drogę, pomyślałam sobie, że nie wyglądam całkiem normalnie, taka przemoknięta i okutana w 100 ciuchów, i w ogóle jestem chyba jedyną turystką w okolicy, no i samo tak jakoś przyszło do głowy, nie pozostawiło wyboru i zaczęło się nucić: 'dziwadełko zeszło z góór'...
A następnego dnia trzeba było już wracać, więc czasu starczyło tylko na krótki spacer. Zobaczyłam rzekę i czaplę (chyba pierwszy raz w życiu w naturze, nie w zoo!) i kolejne malownicze wzgórza w okolicy.
Żal było opuszczać te strony, ale więcej mój słaniający się ze zmęczenia organizm i tak by nie zniósł. Choć ostatecznie jakimś cudem się nie rozchorowałam!
PS. Aaach, tam były też salamandry!
A podczas jazdy powrotnej do domu, dokąd zmrok nie zapadł, chłonęłam łakomie przemalownicze jesienne pejzarze i nie mogłam wyjść ze zdumienia nad kolorystyką pól o tej porze roku!