Jako, że nie mam pojęcia, czy w tym roku uda mi się w ogóle jakoś porządnie gdzieś wyjechać, postanowiłam przynajmniej wypuścić się na krótko gdzieś w miarę blisko. Padło na Góry Świętokrzyskie. Trochę w myśl powiedzenia 'cudze chwalicie, swego nie znacie' - one są najbliżej Warszawy, a najsłabiej je znam - toteż przymierzałam się do bliższego poznania ich od dłuższego czasu. Znaczy się, niby byłam tam parę razy - ale zawsze jakoś krótko. Teraz też było krótko, ale z myślą o tym, że po zrobieniu rekonesansu w okolicy dotąd mi nieznanej może potem uda się pojechać na dłużej.
Do tej pory plątałam się w pobliżu Chęcin, tym razem na cel obrałam pobliże Nowej Słupii.
Pierwszego dnia przyjechałam późno - kto by pomyślał, że z Warszawy do Kielc obecnie takie słabe połączenia są. :/ Toteż jedynie zdołałam pójść na spacerek do Nowej Słupii na późny obiad i z powrotem.
Drugiego dnia polazłam na górę w tej okolicy obowiązkową - czyli Św. Krzyż. Pogoda nie nastrajała optymistycznie - na przemian mżawka/deszcz/opary mgły. Wejście czerwonym szlakiem na początku też nie zachęcające - wąska ścieżka między krzaczorami. A ja sama, z moją pajęczynofobią. Pozostało mi złapać 2 kije, machać nimi przed sobą i płakać. Ale na szczęście wkrótce droga rozszerzyła się i nie było już tak strasznie. Góra ta nie jest jakimś strasznym wyczynem nawet dla takiego flaka odartego z kondycji do zera jak ja, a wybrane przeze mnie podejście było bardzo litościwe, toteż na szczyt dotarłam stosunkowo szybko.
Klasztor niestety okazał się być w remoncie, toteż różne konstrukcje typu dźwig psuły mi obrazek. Jedynie brama wejściowa zrobiła na mnie duże wrażenie - i droga za nią - miała w sobie coś metafizycznego.
Za pierwszym razem, kiedy przeszłam wzdłuż całej długości klasztoru, nie znalazłam żadnego wejścia do środka i czułam się ogromnie zawiedziona z tego powodu. Poszłam więc dalej, do punktu widokowego. Tu czekała mnie znów niemiła niespodzianka - za wstęp na taras widokowy zdziercy życzyli sobie 6.50 zł. Ale odpuścić sobie nie byłabym w stanie, więc wchodzę. Tu mam do pokonania dużo schodów, w końcu docieram na platformę. Przed sobą mam ponoć największe obecnie gołoborze w Górach Świętokrzyskich. Na tabliczkach pisze, że one zarastają. Szkoda. To tu wcale nie jest takie duże. Ale generalnie widok jest, i cieszę się, bo przy takiej pogodzie widoczność mogłaby być znacznie gorsza.
Potem wracam do klasztoru, wychodząc z założenia, że to niemożliwe, żeby nie dało się tam wejść do środka. I okazuje się, że mam rację.
Poprzednio przegapiłam wejście, a ono jak najbardziej jest! Ucieszyłam się wielce, a jeszcze bardziej na widok jadłodajni w środku.
Najpierw postanowiłam jednak zaspokoić potrzeby ducha i oka, potem zjadłam obiad i nie pierwszy raz przekonałam się, że człowiek z pełnym brzuchem jednak zupełnie inaczej patrzy na świat.
Potem niebieskim szlakiem zeszłam do Nowej Słupii, podziwiając po drodze osobliwe - ni to poczciwe, ni to subtelnie dowcipne stacje drogi krzyżowej i zastanawiając się nad duchowością i intencjami rzeźbiarza.
Na dole nadziałam się na muzeum archeologiczne - wyglądało na zamknięte i nigdzie ani śladu informacji, kiedy jest czynne i ile kosztuje wstęp. Ale przypominało skansen i to, co zobaczyłam przez płot, wyglądało baaardzo zachęcająco - na pewno warto byłoby to zwiedzić.
I to by było na tyle.
Trzeciego dnia nie bardzo miałam pomysł na to, co robić - nie nabrałam jeszcze dość kondycji, żeby porwać się na dalszą trasę, a blisko niewiele zostało. Postanowiłam wleźć najpierw na najbliższą, małą górkę Kobylą, a potem pójść na niewiele wyższą Górę Chełmową. Tego dnia było pochmurno, ale na szczęście już nie padało. Droga początkowo mocno zarośnięta, wiodła między zielskiem wyższym ode mnie, więc mimo jej urody, byłam zrozpaczona perspektywą pajęczyn i znów machałam przed sobą kijami jak wiatrakami i modliłam się, żeby już był las. W lesie istotnie ścieżka, mimo, że wąska, to nigdy aż tak gęsto zarośnięta - początkowo dała mi poczucie ulgi. Ale nie na długo. Dzień wcześniej w lesie komarów było dużo, ale to, co działo się dziś... to już totalna mega masakra! Wystarczyło stanąć dosłownie na chwilę i już człowiek był cały, równo, od stóp do głów, pokryty chmarą setek, tysięcy krwiożerczych bestii. A ja tymi kijami na pajęczyny w lesie jednak też musiałam machać, ręce mi już mdlały ze zmęczenia i co jakiś czas przystawać musiałam. Płyn antykomarowy zużyłam do końca, a i tak obsiadały mnie. Tyle, że muszę przyznać, że ostatecznie wcale tak bardzo nie pogryzły. Jedynie kostki u nóg zjadły, bo to ich ulubione miejsce, a poza tym, to niewiele co. Ale póki co stres był i miałam dość i chciałam do domu. Górka ta na szczycie nie miała ani śladu widoku, czego zresztą po tak niskiej, lesistej górce można się było spodziewać, więc byłam zła na siebie, że w ogóle na nią lazłam. Teraz nie mogłam się doczekać, aż z niej zlezę i znów wyjdę poza las. Tym razem na szczęście droga poza lasem była szeroka, nie zarośnięta i całkiem urodziwa.
Tak doszłam do Wólki Milanowskiej, która byłaby całkiem malownicza, gdyby nie składała się (w tym miejscu przynajmniej) głównie ze skrzyżowania szos.
Tu zobaczyłam jakieś duże zwierzę skaczące przez pole szybko w stronę krzaków, które jednak rosły właśnie przy szosie, więc zastanawiałam się, gdzie ono się pcha. Myślałam, że to mała sarenka, ale kiedy obeszłam krzaki z drugiej strony i podeszłam bliżej w poszukiwaniu jej, okazało się, że to gigantyczny zając. Niestety uciekł, zanim zdążyłam zrobić mu zdjęcie. Potem znalazłam drogę do Nowej Słupii inną, niż ta, którą szłam pierwszego dnia, znacznie przyjemniejszą - nie przy autostradzie, tylko kameralnie przez wieś. W miasteczku zastanawiałam się, czy jest sens iść na tą Chełmową Górę, która zapewne jest nie lepsza od Kobylej, w dodatku czułam się już zmęczona. Ale postanowiłam jednak iść, bo szkoda mi było skończyć dzień po tak marnym kawałku trasy. I dobrze, bo szlak wiódł przez Starą Słupię, malowniczą wioskę, zrobiło się wreszcie przestrzennie i widokowo i tak naprawdę to dopiero tu zaczęło mi się podobać.
I dopiero tu minął mi kryzys samotnego wyjazdu. Taki kryzys do tej pory zawsze mijał mi pierwszego dnia, a tym razem trzymał wyjątkowo długo. Mimo, że od dawna bardzo brakowało mi samotnego wyjazdu i bardzo za takim tęskniłam, to jak w końcu się udało, było mi ciężko i źle. Aż do teraz. A to przecież już koniec właściwie! Ale tu się nacieszyłam wreszcie pagórkami i łąkami, aż doszłam do granicy kolejnego lasu. Zatrzymałam się, żeby zrobić zdjęcie i w tej chwili momentalnie obsiadła mnie chmara komarów jeszcze dziksza, niż na Górce Kobylej. Zwątpiłam w sens dalszej drogi, nie czekało mnie tu nic ciekawszego, niż tam. Ale postanowiłam pójść jeszcze kawałek w las, do pierwszej gęstwiny, której nie będzie mi się chciało pokonać. Wkrótce takową znalazłam, zobaczyłam wielką pajęczynę z pająkiem wiszącą w poprzek drogi i powiedziałam sobie - nie ma mowy, żebym szła dalej. Zawróciłam. I nie żałuję. Od komarów było gęsto w powietrzu, szczęśliwa powitałam wyjście z lasu i wróciłam do Nowej Słupii na obiad. Potem żałowałam, że poszłam szlakiem czarnym, zamiast niebieskim, który miał znacznie większy potencjał widokowy, ale nie miałam już sił zawracać. Żałowałam, że jutro wyjeżdżam, bo mogłabym nadrobić to niedopatrzenie. No trudno. Potem wróciłam do kwatery, i tu, wieczorem, czekało mnie najlepsze.
Kładłam się już spać, kiedy do pokoju wleciał mi jakiś dziwny owad. Zastanawiałam się, co to jest za cholerstwo, gryzie to, czy nie gryzie, zatłuc prewencyjnie czy nie zatłuc? Zaczęłam mu się przyglądać i w pewnym momencie dostrzegłam coś dziwnego. Czy mi się zdaje, czy widzę jakiś błysk? Nie, nie zdaje mi się, o kurde! Świetlik!!!
A dopiero co zaledwie parę dni wcześniej ubolewałam nad faktem, że nigdy w życiu nie widziałam świetlika. A tu proszę - mówisz i masz!
Pełen czad nastąpił oczywiście, kiedy już się położyłam i zgasiłam światło. A on zaczął latać i świecić - nie miałam pojęcia, że on tyle światła daje! Co za niewiarygodna, tajemnicza, baśniowa istota - istny mały elfik! Potem zaczął latać mi tuż nad głową, a ja stwierdziłam że w sumie to nie wiem, czy świetliki nie gryzą. Ale takiego cudu nie umiałabym zabić nawet w samoobronie, to byłoby coś straszliwie złego! Żal mi było zasypiać i tracić go z oczu, ale i on się rozleniwił i przeważnie siedział na firance i nie świecił, więc w końcu zasnęłam.
Czwartego dnia wyjeżdżałam już do domu, ale że pociąg z Kielc miałam dopiero popołudniu, to nie bardzo wiedziałam, co robić. Za mało czasu na jakąś wyprawę, za dużo, żeby siedzieć w chacie i czekać. Postanowiłam sprawdzić, dokąd prowadzi piękna, malownicza droga, którą widzę z okna. Droga jednak okazała się być bardzo krótka i prowadzić donikąd.
Wylazłam więc na szosę i poszłam przed siebie w przeciwną stronę, niż zwykle. Upolowałam coś, nie wiem po co, i nawet się z tego jak idiotka ucieszyłam, nie wiem po co. A potem upolowałam jeszcze pięknego motylka. Dał mi się nawet wziąć do ręki.
Znalazłam wiejską drogę prowadzącą w las i pod górę, na górze był prześwit i miałam nadzieję, że zobaczę jakiś widok. Prześwit na szczycie wzniesienia jednak okazał się być łąką otoczoną lasem tak, że widoku nie było. Było za to gospodarstwo z psami, które zaczęły szczekać i mnie gonić, więc nawiałam stamtąd pośpiesznie. Ale generalnie nie żałuję, że poszłam tą drogą - na dole było całkiem ładnie.
I dziś komary nie atakowały, i słońce nawet wychylało się wreszcie zza chmur. Ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że pogoda w poprzednich dniach, wbrew pozorom, była optymalna. Gdyby wtedy świeciło słońce, to widziałabym wszystkie pajęczyny i nigdy nie przeszłabym sama tamtymi szlakami. Gdyby pierwszego dnia nie padał deszcz, to pewnie komary byłyby tak samo agresywne, jak drugiego dnia, a na Św. Krzyż, mimo, że niewysoki, nie wlazłabym bez postojów i zżarłyby mnie równo. Więc nie ma co narzekać.
A potem trzeba już było wrócić do Warszawy.
Reasumując, nie moje to góry, nie mój duchowy krajobraz i chyba nie chce mi się tam wracać na jesieni. W każdym razie nie w ten rejon, może w jakiś inny? Ale mimo wszystko, mimo, że było mi tam przeważnie marudno i źle, to jednak człowiek otoczony przyrodą zupełnie inaczej zaczyna myśleć, niż w mieście. Nabiera jakiegoś głupiego optymizmu, zaczyna wierzyć, że ostatnie słowo nie może należeć do zła, że to co krzywe, da się wyprostować, po prostu MUSI się wyprostować i już. Oczywiście, wystarczy wrócić do Warszawy, zobaczyć znajome bloki wokoło i człowiek trzeźwieje, wraca na ziemię i wszelkie złudzenia mijają... Żeby tak chociaż mogło przetrwać odzyskane zaufanie do Pana... w końcu samotny wyjazd to dla mnie jedyna przyswajalna na dziś dzień forma rekolekcji - tego szukałam i tą rolę owa wyprawa spełniła, ino, że owoce coś szybko mi więdną...