Bogus pisze:
Super! Od jakiegoś czasu rozmyślam nad jakąś łatwą górą, na którą mógłbym kiedyś na starość wejść i poprawić swój PB wysokości osiągniętej na nogach (schodów przy górnej stacji na Aiguille du Midi jednak nie biorę pod uwagę) - ta wydaje się całkiem dobra, tylko, kurde, dojazd trochę słaby...
Ty to byś tam wbiegł w podskokach jak młody kozioł

Pik Lenina ponoć rzeczywiście łatwy, ale może warto rozważyć Kilimandżaro, jak słusznie poleca Aras? Logistycznie i finansowo najłatwiej chyba z Mont Blanc, jeśli trafisz (latem) na stabilne warunki, ale tam może być niekiedy problem z szybkim i bezpiecznym wejściem (przekroczenie Kuluaru, szczeliny poniżej Vallota i ryzykowne mijanki na grani Bosses).
arasek pisze:
A jak było z oddychaniem na szczycie? Czuło się już rozrzedzenie czy nie?
To jeszcze nie jest na tyle wysoko, żeby mieć problemy - oczywiście mówię o sytuacji w której ma się trochę aklimatyzacji, bo przyjazd z nizin i wbicie się od razu wysoko może być przykre (albo można po prostu wymięknąć). Myśmy mieli o tyle dobrze, że przez półtora miesiąca życia na wysokości 1700, regularne wycieczki w okoliczne pagóry, biwaki na kempingach położonych powyżej 2500 metrów, no i (tuż przed wejściem na Elbert) wygodny i ciepły nocleg na trzech tysiącach, mieliśmy tak dobrą aklimatyzację, że mogliśmy poruszać się relatywnie szybko i nie odczuwać wysokości. Wiadomo, ze serce wali szybciej niż zwykle, ale częściowo wynikało to z tempa które sobie narzuciliśmy. W sumie nie czułem się jednak inaczej niż gdybym w podobnym czasie wszedł na Rysy z okolicy Wodogrzmotów. Zmęczony, ale przede wszystkim "biegowo".
Przy okazji uwaga/ciekawostka: jest tu mnóstwo niezwykle szczegółowych stron internetowych opisujących wszystkie możliwe szlaki + obowiązkowe w takich przypadkach sekcje komentarzy. W przypadku Mt. Elbert sporo było prawdziwie horrorystycznych opowieści przedstawiających to wejście jako jakąś ekstremalną epopeję (z rzyganiem, omdleniami), ale większość piszących w takim tonie komentatorów uczciwie przyznawała, że np. przyleciała do Denver z poziomu morza, od razu przyjechała do Leadville samochodem i następnego dnia wlazła na szczyt - wiadomo, że w takim wydaniu można się zarżnąć i jest to kompletna głupota mogąca się skończyć tragicznie. Śmieszno-straszne były też pisane całkowicie serio rady, żeby wziąć ze sobą tlen (!!!!) sprzedawany zresztą w sklepach w Leadville w takich butlach jak spray do kibla z doczepionym ustnikiem jak w lekach na astmę
Pomijając duże góry typu Elberta, to moje dotychczasowe doświadczenia z amerykańskimi stronami o szlakach i wycieczkach są takie, że należy patrzeć na to z lekkim przymrużeniem oka - czasy są *zawsze* przesadzone, a trudności *zawsze* zawyżone. Jedyny przypadek (z 'relatywnie' wielu) w którym stanowczo nie doceniłem powagi przedsięwzięcia to Mt. Katahdin kończący Appalachian Trail - wejście na górę wiązało się ze zdobyciem parkowego pozwolenia, koniecznością pojawienia się na bramce parku ciemną nocą, a następnie ostrym napieraniem - w górnej części po gigantycznych blokach z nabitymi stalowymi prętami (używanymi jako stopnie i chwyty), w temperaturze koło zera (połowa sierpnia), mżawce i mgle. Niestety zakończyło się to wycofem, czego cholernie żałuję, bo była to pewnie ostatnia okazja w życiu.
http://www.summitpost.org/katahdin/150219