Cały czas nie mam zdjęć, ale jak będę dłużej czekał, to w ogóle zapomnę, gdzie byliśmy...
We czwartek w godzinie wczesnoobiadowej Kacper i Crazy spotkali się w schronisku w Chochołowskiej. Kacper przyszedł prosto z pociągu, drogą tradycyjną, za to w jakimś straszliwym tempie, Crazy szedł znacznie wolniej, ale się zziajał, bo z Kir przez Lejową i Ścieżkę nad Reglami, która na tym odcinku podnosiła się i podnosiła, aż w pewnym momencie zniechęcony rzuciłem plecak na ścieżkę, usiadłem na glebie i zakląłem szpetnie... ruszywszy w dalszą drogę przekonałem się, że do najwyższego punktu zostało mi może kilkanaście metrów...
Całe
przejście grani polskich Tatr Zachodnich stało pod znakiem kiepskawej pogody. Wyjście z Chochołowskiej opóźnił deszcz, zjedliśmy więc na spokojnie spory obiad, zatankowaliśmy wodę (po ok. 4 litry na łebka - jak się okazało takie ilości nie były potrzebne właśnie z powodu pogody, która bynajmniej nie wyciskała z nas siódmych potów) i
nieco
po trzeciej ruszyliśmy na Grzesia, rozmawiając przy tej okazji głównie o swoich żonach
Zamierzaliśmy tego dnia dojść na biwak za Kończysty Wierch, gdzie z dawniejszego wyjazdu znaliśmy tzw. "rowy tektoniczne" jako świetne miejsce na postawienie namiotu.
Tempa nie piłowaliśmy, ale szło się nieźle i aż do Wołowca spokojnie mieściliśmy się w założonych przeze mnie czasach. Całą drogę nieco przed nami szła trójka turystów i zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby nie planują tego samego co my, no bo... właśnie, zaczęło się robić późno, a tu naszły na nas chmury, wprawdzie nie deszczowe, ani nawet niespecjalnie zimne, ale skutecznie odcinające wszelką widoczność. Niestety, o ile na Wołowiec w ostatnich latach zdarzało mi się chadzać, o tyle na stokach Łopaty i pod Jarząbczym ostatnio byłem w 1997 i moje założenia czasowe (robione, ekhm, na pamięć) okazały się ciut na wyrost.
Nie dość, że byliśmy zdezorientowani i trochę podjarani totalną pustką wokół nas, nagle wśród mgły (przełączka między Wołowcem a Łopatą?) wyłoniły się dwie zielono odziane, tajemnicze postaci kucające w trawie; robiły one... zdjęcia he he. Na skutek lekkiego stresu nie zamieniliśmy z nimi jednak ani słowa, więc nie wiadomo, czy Polacy czy inni Słowacy - oby szybciej do Niskiej Przełęczy, bo zmrok atakuje!
Wieść niesie, że elsea stanąwszy w ubiegłym roku po raz pierwszy pod Jarząbczym popatrzyła na tę mordorowatą ścieżkę i powiedziała lekko, że "teraz to już z górki". My nie mogliśmy tego powiedzieć, być może dlatego, że nic nie widzieliśmy. Czasem mgły rozwiewały się za to na drugą stronę i niesamowite były wieczorne widoki na Rohacze wyłaniające się jak dwa groźne rogi!
Opis wejścia na Jarząbczy a la Formuła 1, cyt. za SMSem z tamtego wieczora:
Cytat:
Niska-Jarząbczy KAC na pole position, ostry start, prowadzenie, zjazd do boksu (=postój z siadaniem), CRA liderem, KAC na miękkich oponach szybciej, skraca dystans, ale wskutek zmęczenia często łapie pobocze, CRA na resztkach paliwa dociera na szczyt, KAC minutę za nim
Ostatni odcinek pokonaliśmy już mocno zmęczeni, chciałem ja jeszcze skrócić drogę, trawersując szczyt Kończystego, ale jedynym efektem było zmoczenie suchych dotąd butów na mokrych od wieczornej rosy trawkach, a wcale Kacpra nie wyprzedziłem.
Dotarliśmy na zaplanowane miejsce, choć nieco później niż by należało - rozpakowywać i rozbijać się musieliśmy już przy delikatnej pomocy latarki.
Miejsce było za to naprawdę rewelacyjne i polecam wszystkim, którzy by chcieli kimnąć się gdzieś wysoko w Zachodnich właśnie te rowy w okolicach przełęczy między Kończystym a Starorobociańskim
Kiedy posłania były gotowe, wykorzystaliśmy część zapasu wody na herbatę i szybką zupkę, i szybko wpełźliśmy do ciepłych śpiworów.
Spałem tu już 11 lat wcześniej, wtedy pod gołym niebem. Teraz niby w namiocie, ale... też pod niebem, bo psia budka była tak naprawdę na jedną osobę z plecakiem, więc we dwóch (nawet bez plecaków, które sobie leżały na zewnątrz) było ciasno, a zwłaszcza duszno - dlatego zostawiliśmy otwartą "klapę" i można było się gapić na gwiazdy. A było się na co pogapić!! Dobrą pogodę mieliśmy tak naprawdę tylko w nocy.
Niestety nie spało mi się dobrze, bolały mnie nogi i często się budziłem. Otwieram więc w pewnym momencie oczy, patrzę w górę, czy jakie chmury nie nachodzą (było idealnie) i nagle ... tu-tuk, tu-tuk jakby coś... truchtało? Przekręcam głowę i na tle nieba, na skraju zbocza, wyraźnie widzę kozicę! Zamarła w bezruchu, chyba patrzyła w naszym kierunku, ja się poruszyłem i kozica wydała z siebie cakiem zaskakujący SSSSSYK a może PRYCHCHCHCHCHCH - i uciekła. Zdrzemnąłem się potem chwilkę albo i nie, i niebawem przybiegło ich kilka. Zacząłem już wpadać w fobię, że zaraz która zajdzie nasz namiocik od drugiej strony i prychnie mi tak straszliwie prosto w twarz, ale na szczęście wkrótce wszystkie odbiegły, donośnie
tętencząc. Kacper spał.
a drugi dzień, droga do Tomanowej, musi poczekać, bo się za bardzo rozpisałem