Najpierw spróbuję samodzielnej recenzji, potem dopiero doczytam wcześniejszą dyskusję i ewentualnie będę się odnosił.
Na Dom zły szedłem z dość niechętnym nastawieniem. Nie lubię filmów koncentrujących się tylko na pokazywaniu syfiastej rzeczywistości, narzekających na ogólną beznadzieję i niemożność wyjścia z dołu. Ich realistyczność jest może prawdziwa, a może i nie, bo to raczej jak patrzenie na świat z odłamkami złego lustra w oku. Słowem, obawiałem się kolejnego Placu Zbawiciela i byłem mentalnie przygotowany na wyjścia z kina przed czasem.
Film okazał się bajką zupełnie innego rodzaju i miał w sobie więcej klasycznej tragedii niż Placu Zbawiciela.
Przede wszystkim dlatego, że w centrum uwagi znajduje się tu nie obraz degrengolady na peerelowskiej prowincji (jakkolwiek obraz jest nieprawdopodobnie sugestywny!), ale poszczególni ludzie, zwłaszcza nieszczęsny zootechnik Środoń i równie nieszczęsny pan porucznik MO. Ich dramaty są oczywiście wpisane w środowisko, w którym się rozgrywają, ale potraktowane są bardzo indywidualnie. Oni nie reprezentują szarego przeciętnego człowieka, który ma przerąbane, są bardzo swoiści, jedyni w swoim rodzaju i przez to - przejmujący.
Obaj są też dalecy od jednoznaczności. Choć stają się ofiarami chorego świata, nie są bynajmniej wybieleni; są w pełni częścią tego świata, należą do niego. Przeciw Środoniowi obrócił się właściwie ślepy los, któremu nic nie zawinił, ale stał się jego ofiarą. Jest on osobą zdecydowanie nieprzyjemną, ale nie wydawał mi się do końca zły, przy tym jest postacią tak tragiczną, że aż budzi współczucie.
Porucznikowi bliżej do "bohatera", bo próbuje się sprzeciwić przeciw złu, które widzi, i ma w sobie jakby więcej ludzkich odruchów, niż przeciętnie dokoła to widać. Ale w końcu i on okazuje się daleki od ideału, ideału który podtrzymywać trzeba było wszytym esperalem.
Tak więc pierwszą rzeczą, która rozbija bezduszny realizm "dramatu społecznego" jest indywidualizacja bohaterów i oddanie pola przypadkowi, który pogłębia tragizm, a nie pozwala sprowadzić wszystkiego do złych okoliczności zewnętrznych (nawet wszechobecną wódką nie da się tu niczego wytłumaczyć - ona raczej sprzyjała wykluwaniu się zła i odbierała siły do przeciwstawiania się mu, niż sama cokolwiek powodowała).
Ważniejsze jednak - i cenniejsze - wydają mi się rozwiązania narracyjne filmu. Akcja rozgrywa się w dwóch płaszczyznach czasowych i przez dłuższy czas trudno się połapać, co je będzie łączyć. Narracja od początku jest mocno niedookreślona, pozostawione jest dużo miejsca na tajemnicę, przeczucia, niejasny niepokój. Tytułowy zły dom nie jest "nawiedzony", jak hotel w Lśnieniu albo mieszkanie w Lokatorze, a jednak... coś w nim jest poważnie niedobrego, coś, co wydaje się tkwić w samym miejscu. Tu już zupełnie daleko od prostego realizmu, gdzie wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć. Nic nie z tego świata nie ma, ale jest taki podświadomy lęk, poczucie osaczenia przez coś wyczuwalnego jedynie intuicją. Na mnie robi to zresztą większe wrażenie, niż wprost spooky historie z obu wyżej wymienionych filmów na L.
Cóż tam po kolei... (spoilerów nie będzie). Zaczyna się trochę narracją z offu i urzekło mnie całkowicie zdanie: "Żonę Grażynę zapoznałem na weselu kolegi". Ech, "zapoznałem"! to słowo od razu nakreśla postać głównego bohatera, prostaka w gruncie rzeczy, ale jakby nieco bardziej kształcunego. Pierwsza tragedia na początek i mi się od razu zaczyna trochę robić żal głównego bohatera, bo choć niefajny, to może choć trochę dobrze chce? Tak mi się wydaje.
Potem już koncentrujemy się wokół złego domu, w którym we wcześniejszej płaszczyźnie czasowej baluje Środoń z gospodarzami, a w późniejszej milicjanci, i bardzo długo, niemal do końca, nie wiadomo właściwie co tam się stało/ stanie. Tak, ma to w sobie dużo kryminału, ale też takiego coraz bliższego zaglądania w niepokojące zakamarki człowieczeństwa. Im dalej film idzie, tym bardziej się okazuje, co się wydarzyło, ale kto co zrobił i dlaczego - to wciąż pozostaje zagadką. Zagadką nie tyle kryminalną, ile właśnie pytaniem: dlaczego? No bo co, że pochlali, że może o kobietę jakieś niesnaski, że może coś tam się pokłócili... ale nie chce to pasować, brakuje jakiegoś ogniwa, czy coś jest tu nie tym, czym się wydaje?
Ale na końcu jakoś wszystko pasuje, mimo że żadna wielka tajemnica na jaw nie wychodzi. Na końcu logika wydarzeń, logika tragedii układa się w całość i wydaje się, że już wszystko wiemy. Ale wtedy jednocześnie zacieśniają się połączenia między dwoma płaszczyznami czasowymi filmu i nagle na (nomen omen) ostrzu noża staje sprawa pana porucznika. Dość wstrząsające jest to, co się dzieje na końcu, choć znowu zgadza się z tą nieubłaganą logiką tragedii.
No i ostatnia scena, właściwie ostatnie ujęcie - jakie odważne zakończenie filmu, gdzie właściwie nie widać, co się stało, biegają w dalekim planie jakieś postaci, gonią, chyba wiadomo, co i jak, ale czy na pewno? raczej na pewno, ale jednak bardzo podoba mi się takie zakończenie będące całkowitą nie-łopatologią.
Narracja filmu pozwala zanurzyć się w tej historii, wglądać w nią coraz głębiej i trochę dać się zaczarować. Ja bym mógł iść na ten film drugi raz, bez wahania.
Na dziś pięć gwiazdek.
PS.
Wyszedłem z sali kinowej i trafiłem na plakat filmu, a tam: "w stylu Tarantino" oraz "polskie Fargo". Coooo?! Co za bzdura za przeproszeniem. Ze stylem Tarantino Dom zły nie ma NIC wspólnego. Przede wszystkim Tarantino jest zabawny (Fargo też) i celuje w bycie cool. Dom zły jest zupełnie niezabawny i nie bawi się w puszczanie oczek do widza, bo zbyt poważne rzeczy się tam dzieją. Po drugie u Tarantino mnóstwo jest wprost pokazywanej przemocy, okrucieństwa, a tu niemal nic nie jest pokazywane wprost. Z kolei u Tarantino cała ta brutalność nie ma ciężaru, a tu jak najbardziej ma, może właśnie dlatego, że nie epatuje się nią.
A Fargo? przede wszystkim w Fargo na pierwszym planie jest nieskażone dobro, które wbrew wszystkiemu trwa a nawet zwycięża. W Domu złym dobro bardzo niepewnie próbuje tu i ówdzie się przebić, ale mu raczej nie idzie... Po drugie ta groteskowość świata Fargo, podczas gdy w polskim filmie hiperbolizacja idzie w kierunku budzącej lęk, a nie wyśmiewającej. Jedyna zbieżność, jaką widzę, to obraz policjantów na śniegu...
_________________ ćrąży we mnie zła krew
|