Oglądnięcie "Konia turyńskiego" zbiegło się w jednym czasie, w którym przeczytałem dwa wywiady z reżyserem i jedną, obszerną recenzję z filmu, autorstwa Radosława KObierskiego, a zamieszczoną w "Tygodniku Powszechnym".
Całą filmową historię rozpoczyna narrator opisem wydarzenia z 3 stycznia 1889 roku, kiedy Nietzsche, w Turynie, broni konia przed razami, które zadaje mu furman. Zryw filozofa, jego wybuch uczucia są podsumowane jako chwila w której popada w obłęd i po której resztę życia spędza bezradny, przykuty do łóżka i choroby.
W formie wprowadzenia możnaby sie doszukiwać jakiegoś motta, głosu z rzeczywistości, który nada historii Tarra wymiar ponad osobowy, by nie rzec: obiektywny; który zmieni perspektywę wydarzeń z wizji, doświadczeń i przeżyć autora, w zapis z kroniki wypadków.
Mam odczucie, że każde dzieło sztuki ma co najmniej trzy oblicza.
Jedno, które jest czymś dla mnie; drugie, które jest czymś dla autora i trzecie, które jest czymś dla siebie.
Każda z tych postaci posiada swoją intensywność, swój ładunek, jakiś rodzaj kierunku w którym zmierza, czasami jednocześnie w zupełnie inne, rózne, nawet przeciwstawne strony. Dlatego myślenie o sztuce jest, według mnie, przeżywaniem tego napięcia.
Dla mnie, wprowadzenie z turyńskimi wydarzeniami jest jedynie i tylko pretekstem do uprawdopodobnienia wizji Tarra. (może należałoby pisać: Tarra/Krasznohorkaia?). Pretekstem naciągniętym i stworzonym wraz z filmem. Obłęd Nietzschego zaczął się wcześniej niż wydarzenia opisane na początku filmu. Jego listy podpisywane jako Feniks, Cezar, projekt listu do cesarza Wilhelma, plany druku milionowych nakładów książek, niezrównoważenie, histerie... itd... to fakty wcześniejsze od opisywanego.
Myślę, że świadczy to o skomplikowenej, niezwykle złożonej: konstrukcji, którą jest ten film.
Ten obraz jest szkieletem.Jest jakby wnętrzem tak głebokim, w którym niedostrzegalne są uczucia, ich ślady są tak delikatne, że niewidoczne. Są one przesunięte na zewnątrz, poza plan, w odbiorcę. W obłęd.
"Miasto zwane Iluzją legło w gruzach." kończy swój esej o filmie Kobierski.
A reżyser, nawiązując do "szatańskiego tanga" mówi:
"Dopiero wtedy można było zacząć myśleć, jak z tego zbudować film. Wrócić do powieści, z której rozumiałem już każde słowo, każde porównanie. Bo jeśli László opisał jakiś kolor, to wiem dokładnie, o co mu chodzi - widziałem go w tym samym miejscu."
Dlaczego Tarr konstruuje dla nas z tych kolorów, które zrozumiał i widział obraz czarno-czarny?
Ból.
Myślę, że to cierpienie i jakaś obłędna udręka.
Ktoś powiedział, że książki pisane przez niewierzących są najwspanialszymi przykładami i prawdziwą apologetyką wiary.
Te filmowe obrazy mogą być wypełnione mnóstwem symbolicznych znaczeń i w pewnym sensie tak jest. Wiatr. Piach. Chroma ręka.Ubieranie-rozbieranie. Okno. Pozycja śpiącego starca. Studnia. Woda. Szaleniec. Powrót. Wyzwiska. Księga. Cisza. Cisza. Cisza.
Problem w tym, że do tych symboli pasuje tylko jeden klucz.
Zasugerowanie przez historię Nitzschego czegoś, czego być może nie było nie jest przypadkowe, jak przypadkowy jest przedstawiany przez Tarra świat. Otworzona przez dziewczynę książka, Pismo, otwiera się nieprzypadkowo na opisie sprawowania kultu i konieczności i posłuszeństwa kapłanowi. Tarr nie pozwoli na żaden inny fragment. Ponieważ on ma pasować do niego.
Czyniąc tak wprowadza porządek tam, gdzie tego porządku nie dostrzega, bądź go nie chce dostrzegać. Wciągając wydarzenia z turyńskiego bruku do swojego wybitnego dzieła, wychodzi tym dziełem w konfrontację z kwitnącą jabłonką w moim sadzie.
To przypasowywanie świata do swojego dzieła ma według mnie głeboki sens. Tak samo jak ból, który jest źródłem tego co zostanie pokazane. (nie pomylić z tym co się wydarzy - bo to dwie różne zupełnie sprawy)
Napisano, że spojrzenie Tarra jest wyjątkowo silnie humanistyczne.
Czuję, że to dobra droga, tylko porzucona w połowie.
Pesymizm Węgra, według mnie, wypływa z utraty wiary w człowieka. Nie z utraty wiary w Boga, tylko w człowieka, który zamienił się z Bogiem miejscami. Człowiek miał byc wspaniały, nieść życie, wiedzę i zrozumienie, podczas gdy stworzył martwe symbole Boga wraz z trzymającymi wszystko w ryzach i chroniącymi przed nieuchronną erozją kapłanami. To pozostaje z dukanej czytaniny córki. Gdzie się podział wspaniały, oświecony i wiedzący człowiek? Rozsypuje się jak świat, którego jest tylko cichą lub wrzaskliwą częścią, jak drewniane drzwi do rozpadającej się stajni.
"-Kiedy Bóg umarł?
- Nie wiem. Nie jestem nawet pewien, czy umarł. Ale gdyby teraz dosiadł się do naszego stolika i przywitał nas, mocno bym się zdziwił. Polacy są bardzo pobożni, dlatego trudno im będzie mój film przyjąć. Można mnie za to lubić albo nie, ale uważam, że wszystko zależy tylko i wyłącznie od nas, ludzi, a nie od czekania na cud albo od wiary w cokolwiek."
Tak wygląda LUDZKA apokalipsa.
P.S.
takie moje som moje spostrzeżenia spisane na gorąco..
_________________ un tralala loco
Ostatnio zmieniony wt, 17 kwietnia 2012 15:59:03 przez Pietruszka, łącznie zmieniany 1 raz
|