Nie bardzo wiedziałem, jak podejść do tematu tego nowego festiwalu na stołecznej scenie, bo wydaje się tak ogromną inicjatywą, że pozostaje tylko mieć nadzieję, że przetrwa...
Jeżeli ktoś się nie zetknął: 8-dniowy festiwal filmów przeróżnych (jest ich w sumie sto kilkadziesiąt), pogrupowanych w 20 sekcji. Rozstaw jest taki, że można obejrzeć Teksańską masakrę piłą mechaniczną w kinie o północy, a dwa dni później iść do Teatru Wielkiego na seans Amadeusza z muzyką na żywo (nie bardzo sobie to wyobrażam, ale tak właśnie ma być).
Przedstawienie, co tam grają, przerasta moje możliwości dalece, więc proszę sobie ewentualnie samemu zajrzeć
tu i kombinować.
Tymczasem dzisiaj za nami wydarzenie, które ma wszelkie szanse na kulturalny numer jeden całego roku. Formalnie - otwarcie Festiwalu:
Męczeństwo Joanny D'Arc, reż. Carl Theodor Dreyer, w roli głównej Renee Falconetti, seans w Filharmonii, z nową, premierowo wykonaną, PRZEPIĘKNĄ (!) muzyką na orkiestrę i chór, i organy (wspaniale grały). Widziałem ten film wcześniej tylko na youtubie, a i tak sugestie, że może to najlepszy film, jaki kiedykolwiek zrobiono, przyjmowałem bez sceptycyzmu. Przed seansem trochę kręciliśmy nosami, że ekran za mały, że prześwitują przez niego organy a w wizję wchodzą te takie druty, na których trzymają się mikrofony nad salą.
Ale kiedy tylko się zaczęło, wszystko przestało grać jakąkolwiek rolę, bo każda sekunda tego filmu mnie hipnotyzuje i nawet ta wspaniała armia muzyków gdzieś mi zginęła z pola widzenia. Dobrze, że na koniec - już na napisie "FIN" - zagrali jeszcze główny temat i to dość rozbudowany; można było skupić się wtedy tylko na muzyce, a potem bić im gromkie brawa. Tak po filmie byłoby aż głupio, jakby bić brawo w Wielki Piątek na koniec liturgii...
Ciąg dalszy powinien nastąpić we środę późnym wieczorem. Stop Making Sense.