Korzystając z uprzejmości ZNAKOMITEJ strony
35mm w ostatnim czasie odświeżyłem sobie kilka starych, polskich filmów. Tak wyszło, że prawie wszystko były to filmy moralnego niepokoju. Kilka słów na ten temat.
Zacznę od tego, że dyskusja na temat tego nurtu zawsze chyba była w Polsce trochę zafałszowana z jednego powodu: to były po prostu filmy, które odegrały bardzo ważną rolę pod kątem politycznym, publicystycznym, socjologicznym etc. Skorzystały z tego, że od czasu do czasu, pod różnymi warunkami, można było w tamtych czasach (końcówka lat 70) poruszyć w kinie różne bolące problemy PRL, w związku z tym piętnowały, krytykowały, pokazywały pewne złe rzeczy i łamały tematy tabu. Można powiedzieć, że było to filmowe przedłużenie rozkmin tej części polskiej inteligencji, która uważała, że coś w tym PRLu jest nie-halo i warto to zmienić, zreformować - może bardziej radykalnie, może mniej, ale generalnie nie może być tak jak jest. Dlatego chyba gdzieś od czasu do czasu mogła uciekać refleksja o tym, że przede wszystkim jest to kino i jak to się broni artystycznie. Z jednej strony pojawiała się ekscytacja, że właśnie jakieś tabu zostało naruszone, że troszkę złej władzy dowalono - a z drugiej nie można było być pewnym czy jak ktoś to krytykuje, to aby na pewno z powodów artystycznym, czy nie jest to krytyka jakoś tam zorganizowana. Warto tu dodać, że cały nurt był przecież krytykowany przez np. Klubę albo Hasa czyli, jakby nie patrzeć, artychów jak się patrzy, którzy uważali, że to nie kino, tylko taki tam felieton, publicystyka. Oczywiście byli i są ludzie, którzy patrzyli na sprawy inaczej, ale chyba ich głos nie odcisnął się aż tak mocno, jak mógłby. Myślę, że po 45 latach warto na sprawy spojrzeć od strony filmowej.
Zacznę od filmu
Indeks - i jest to absolutna rewelacja. Był to zresztą film zatrzymany, nakręcony w 1977 roku, wyszedł w 1981, na fali Solidarności. Jest to debiut Janusza Kijowskiego, ekranizacja opowiadania Andrzeja Pastuszka. Główny bohater, grany przez Krzysztofa Zaleskiego, jest młodym polskim inteligentem - studiuje, jest bardzo zdolny, zbliża się do dyplomu, ale pech chce, że zdarza się (nie jest to w filmie nazwane po imieniu, ale można się domyślić o co chodzi) marzec 1968. Nasz bohater nikomu nie podpada, ale jego kolega wylatuje ze studiów, a on sam stwierdza, że w takim razie też porzuca edukację i idzie przerzucać węgiel na bocznicy kolejowej. A tymczasem koledzy kończą studia, żenią się, odbierają mieszkania - i nikt generalnie nie docenia tego aktu buntu, może dlatego, że to dla nich wyrzut sumienia, może po prostu mają go za debila. A nasz bohater jest coraz bardziej zgorzkniały, coraz bardziej wkurwiony, mentalnie jest w swoim inteligenckim świecie, ale przerzuca węgiel, próbuje coś pisać, ale rozbija się o redaktorów, próbuje założyć rodzinę, ale rozbija się o mieszczaństwo swojej potencjalnej teściowej, której nie widzi się, żeby jej zięć przerzucał węgiel. I tak to - aż do podwójnej puenty z kilkoma twistami.
Jest to bardzo świeże, bardzo ciekawe kino. Zaleski gra tę rolę z olbrzymią pasją, jest właściwie on fire, pędzi przez ekran, krzyczy, dyskutuje jak wielka rozjątrzona rana, nakręcony, zły, niezrozumiany. Ale co najciekawsze - jest to kino szalenie naturalne. Scenariusz może początkowo wydawać się chaotyczny, ale jest to metoda, bowiem jest to film fascynujących obserwacji na poziomie mikro. Choć bohaterowie wypowiadają różne tezy, można w nich dostrzec diagnozę różnych społecznych problemów, to najciekawsze, że to wszystko dzieje się jakby mimochodem, w toku długich dialogów, które nie są teatralne, niekoniecznie zmierzają do puenty, nie zawsze muszą przekazywać COŚ - ale są ludzkie, naturalne, życiowe, czasem to kacowa gadka, czasem small talk, czasem sensowna lub bezsensowna kłótnia, często z niczego. Po prostu ludzie, obserwowani i wysłuchani z uwagą, pod mikroskopem, z jakimś niemalże dokumentalnym wyczuciem. Myślę, że jest to bardzo empatyczny portret pewnego pokolenia ludzi w pewnym określonym momencie historii, ale też uniwersalna obserwacja po prostu mechanizmów buntów, logiki życiowych wyborów czy tego jak nasza klasa społeczna determinuje to co się z nami dzieje. Bardzo mi się to wszystko podobało i aż żałuje, że w polskim kinie było tego więcej.
Wodzirej, uznany klasyk, spodobał mi się po latach mniej! Oczywiście Stuhr jest znakomity, diagnoza konkretna i ostra - ale czegoś mi w tym filmie brakuje. Wydaje mi się jakiś zbyt prosty i zbyt zerojedynkowy - po prostu zdemoralizowany bohater w zdemoralizowanym mikroświatku przełamuje kolejne granice łajdactwa i nigdy się nie zatrzymuje, ot tyle. Brakuje mi jakieś pogłębienia tego wszystkiego, ale rozumiem, że w 1977 roku takie jebnięcie obuchem mogło być bardziej potrzebne i odświeżające. Falk mówił o tym filmie coś takiego, że chciał, żeby bohater był ciągle w ruchu, bo jak jest w ruchu to nie ma czasu usiąść i zastanowić się nad sobą. Rozumiem, ale ja bym uważał, że gdyby usiadł i się zastanowił, to może byłby to lepszy film jako film. Najbardziej podobały mi się pojedyńcze sceny, szczególnie jak wodzirej konkretnie już odpina wrotki i leci po równi pochyłej (wpierdol sprzedany Kryszakowi,
pinczer do łózia!), w ogóle to jest jednak aktorski koncert Stuhra. Generalnie: wciąż jestem na tak, ale z pewnym ALE.
Aktorzy Prowincjonalni Holland - rewelacja! Bardzo mi się podoba, że tutaj udało jej się upiec, z dużą maestrią, kilka pieczeni na jednym ogniu. Bo to z jednej strony faktycznie kino odgrywające rolę publicystyczną: krytyka klik, układzików, relacji centrum z prowincją itd. Ale jest tu też bogactwo innych rzeczy - bardzo dopracowany, świetnie rozpisany na bardzo prawdziwych, żywych bohaterów, portret tego prowincjonalnego teatru, gdzie wszyscy albo przegapili już swoje szanse, albo zaraz je przegapią, albo w ogóle nigdy ich nie mieli. Cały wątek żony głównego bohatera, ich wzajemnych pretensji, psucia się tej relacji, trochę bergmanowski, trochę jak jakiś małżeński thriller, poprowadzony z niesamowitą empatią, w czym duża zasługa Haliny Łabonarskiej z jej jakimś smutkiem, ciepłem, z tym jak wygrywa żale swojej bohaterki wobec męża i sytuacji życiowej, tak, że naprawdę jest jej szkoda, a z drugiej strony orientujemy się, że to jednak postać dużego formatu, tylko tak wyszło, że trudno to zauważyć jej mężowi, a i pewnie innym bohaterom tego światka. Ale też dużo znakomitych mikroscenek, trochę innych niż w Indeksie, ale też bardzo naturalnych, prawdziwych - jakieś głupiutkie kłótnie o tym kto z teatru jedzie na wczasy do Jugosławii, jakieś żenujące popijawy, gdzie każdy pierdoli trzy po trzy...Albo załamany życiem, starością, samotnością starszy pan z klatki schodowej, prawdziwie rozdzierający wątek. Albo wreszcie (idealnie zagrany przez Zygadłę, też super reżysera przecież) cyniczny reżyser teatralny z Warszawy, który ma to wszystko i głównego bohatera centralnie w dupie, a potem po pijaku, po premierze, mówi mu, że przecież jest jego ziomkiem, że trzeba tak kombinować, że
recenzje będą w pyteczkę. I najfajniejsza rzecz: pewne niedookreślenie, ten nasz główny bohater to jednocześnie może ukryty talent, perła aktorska, która gnije na prowincji, ale też równie dobrze to może być zupełne beztalencie i kabotyn z manią wielkości. Bardzo mi się to niedopowiedzenie podoba. Świetny film, duże tak. I świetnie skręcony - dużo dobrych kadrów, wszystko jakieś takie żołtawo-ciemne, jakby wyblakłe, idealnie pasujące do tego świata.
Obejrzałem też film Antoniego Krauze
Prognoza Pogody - młodszy o kilka lat (powstawał na fali solidarnościowej liberalizacji, potem był stan wojenny, ale film jakoś przeszedł i miał swoją premierę), nie jest to kino moralnego niepokoju, ale jakoś pasował mi do poprzednich seansów. W skrócie: mieszkańcy domu spokojnej starości, poprzez złożony zbieg okoliczności, wkręcają sobie, że dyrektor domu planuje ich zgładzić, w związku z tym uciekają i idą w Polskę przeżywając różne przygody. Jest to też film, który ma dość jasne i wyraźne wątki czy aluzje polityczne - np. w jednej ze scen bohaterowie kryją się w niedokończonej hali fabrycznej, przerwanej inwestycji czasów Gierka, i jest jasne co to symbolizuje. Ale ale - to bardzo poetyckie, bardzo malownicze, bardzo kolorowe kino, no, o życiu po prostu. O starości, o pamięci, o samotności, o poszukiwaniu straconego czasu. A wszystko opowiedziane nie zawsze wprost, nie zawsze dialogami. zwykle obrazami, kolorami, ujęciami twarzy i oczu - ale to wszystko z mocnymi emocjami, myślę, że mogącymi podziałać na widza. Bardzo piękne i oryginalne kino. I choć były tu pewne wady dłużyzny, niektóre sceny niepotrzebne czy niejasne - jakoś nie mam serca krytykować czegoś, co mi dało wiele wzruszeń. Polecam.