Byłem, widziałem. Dopiero teraz, czym zamykam sobie drogę do włączenia się w polemiki, bo kogo to tam teraz obchodzi, ale co tam - i tak napiszę, co mi leży na wątrobie.
Nie wchodząc w niebezpieczne dywagacje na temat bycia lub nie bycia fanem, napiszę, że ja czekałem na ten film 3 tygodnie. Należę wprawdzie do osób, których styczność ze Skywalkerami i ekipą rozpoczęła się w jakiś, o ile pamiętam, poniedziałek Wielkanocny pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy raptem TVP postanowiła pokazać Nową Nadzieję (i nic więcej, przez co długo myślałem, że gwiazda śmierci rozwalona, wszystko pozamiatane i światła zgaszone), a że miałem wówczas latek kilka, to od tej pory moim wielkim marzeniem jest posiadanie miecza świetlnego i generalnie wiedziałem, że prędzej czy później moc, która kazała mi wszystkie poprzednie części widzieć po kilka razy, zadziała i pobiegnę z ekscytacją do kina. Moc zadziałała właśnie trzy tygodnie temu i od tej pory czekałem. Tyle tytułem wstępu.
Tytułem podsumowania napiszę z kolei tyle, że zadowoleni wróciliśmy do akademika. Ja, dość doświadczony oglądacz GW, i żona, której znajomość tematu ograniczała się do jednego seansu "Nowej nadziei" parę dni wcześniej i jakichś urywków "Zemsty Sithów" kiedyś-tam, a która chce teraz czym prędzej obejrzeć wszystkie pozostałe części. Więc nieprawdą jest, że te filmy nie mogą wciągnąć kogoś starszego niż 10 lat.
Przejdźmy do konkretów. Na początek wypada się odnieść do sporu o prequele, w którym stoję na stanowisku gdzieś chyba w połowie drogi między Petem a Crazym. Nie zauważam tego, żeby pod względem aktorskim czy w ogóle budowy postaci stare filmy były lepsze od nowszych. Ale...
Pet pisze:
Dopiero obejrzenie EVII uświadamia jak bardzo EI-III odbiegały stylem, klimatem i sposobem rysowania (...) od klasycznej trylogii
Z powyższym zgadzam się w 100%, ze szczególnym uwzględnieniem słowa "rysowanie". Epizody I-III są filmem rysunkowym i to przeszkadza mi w nich najbardziej. VII to powrót do tego, co zażarło w dzieciństwie. Klimat wciągnął mnie od razu i potem można już było ze mną robić, co się chce, bo byłem kupiony. To było to, co trzeba było zrobić ze starymi częściami - poprawić co można, dzięki lepszej technologii, ale zachować klimat, a nie renderować wszystko od zera.
Z błyskawicznym wypięciem się Finna na First Order nie mam problemu. First Order, mimo rozwoju technologii niszczycielskiej, jawi mi się póki co jako niedorobione imperium. Skoro wyszkoleni szturmowcy nie radzą sobie ze złapaniem (lub zabiciem) dwóch praktycznie bezbronnych osób biegających po usytuowanym na pustyni bazarze, to równie dobrze może któremuś z nich przyjść do głowy, że zasadniczo to on to chrzani i idzie uprawiać marchewkę. Nie wiem, może to efekt dziecięcej optyki, ale Imperium budziło grozę, a jego nowe wcielenie zupełnie nie, i to nie tylko u mnie, ale i u każdego, kogo złapie. Ten super-pilot od razu pyskuje, oderwana od zbierania złomu dziewczyna, która niczego poza swoją pustynią chyba wcześniej nie widziała, nie inaczej. Sądzę więc, że nie tacy oni straszni (poza Renem, ale o tym później) i skuteczni, na jakich pozują.
Postać, która mi natomiast nie gra zupełnie, to Kylo Ren. Rozumiem, że to taki nastolatek zafascynowany złem i bardzo chcący być ZŁY. Tyle tylko, że jak się pozbędzie maski, to nic z niego do tego nie pasuje. On wygląda na człowieka, którego aktualnym głównym problemem jest zagrożenie z matematyki na półrocze, bo jego humanistyczny umysł nie został stworzony do matematyki, tylko rzeczy wznioślejszych, typu irańskie kino moralnego niepokoju. Toż on nawet w trosce o bliźnich chodzi w masce, żeby nie urazić ich widokiem swej... hmm... niezbyt porywającej facjaty (choć widzę, że Fengari, z pewnością lepiej ode mnie potrafiąca ocenić męską urodę, niuansuje zdanie w tej kwestii). Gość, jak rozumiem, wyrżnął już drużynę kumpli, a jak nie kumpli, to pewnie jakichś dzieciaków, następnie zabija ojca, chce być zły jak typowy dres, a kompletnie tego po nim nie widać.
Z drugiej strony Rey bardzo w porządku, przynajmniej przyjemnie się patrzyło (choć podobieństwo z Knightley zauważałem tylko momentami, a i to pewnie głównie dlatego, że już o tym czytałem wcześniej; przyznam jednak, że w moim odczuciu zdecydowanie bardziej przypominała Knightley niż Knightley sama siebiew Mrocznym Widmie, więc może nie tyle jest identyczna, co nawet jest jeszcze bardziej taka jak Knightley, niż ona sama; trzeba się koniecznie nad tym jeszcze zastanowić). Zarzut, że zbyt szybko za dobrze radzi sobie z Mocą uważam za nietrafny, bo po pierwsze, skoro ten szturmowiec, to Craig, to - jakkolwiek niespecjalnie znam się na Bondzie - zdaje mi się, że on jest raczej dość wrażliwy na kobiecy urok, a jej skuteczność w pojedynku z Renem trafnie wybronili tu już inni (że ani on nie jest jeszcze do końca ukształtowany, a w dodatku ranny, a ona z kolei nie odbiega w swych szybkich postępach od swego domniemanego ojca). Pojedynek tych dwojga to w ogóle jeden z lepszych fragmentów filmu. Rewelacyjny wizualnie, w klimacie starej trylogii, lecz bez pewnych niedoskonałości wzoru, z którego czerpie. Nie było żadnego biegania po drzewach, poczwórnych toeloopów i axli, acz dynamika pojedynku jednak większa niż u Vadera z Obi-Wanem. Finn natomiast powinien być zmiażdżony od razu, no ale swego rodzaju fluktuacje mocy pojawiały się już wcześniej w zależności od aktualnych potrzeb dramaturgicznych (chyba kolejny kamyczek do ogródka prequeli, bo raczej z nimi takie wahania siły Mocy się kojarzą), więc brak konsekwencji w tym zakresie już mnie nie dziwi.
Cały świat twierdzi, że Rey jest córką Luke'a, więc być może twórcy zrobią jakąś woltę i zrobią wszystko inaczej. Ale jeśli nie zrobią, to po doświadczeniach z midichlorianami trochę boję się o to, kto okaże się matką. Podążając za interpretacją Grzegorza Brauna można by domniemywać, że Republika. Ale może, biorąc pod uwagę, że Gwiezdne wojny to od dawna zasadniczo awantura w rodzinie, to mogła to być równie dobrze ta miła pani, którą Solo z Finnem wrzucili do zsypu, jakże udanie nawiązując do dawniejszych wydarzeń. To byłoby nawet dobre, bo wprowadzałoby pewne pęknięcie do rysującego się wątku romansowego.
Po stronie ewidentnych plusów należy wpisać również działalność Hana Solo i Chewiego. Wprawdzie cały humor, który wnieśli, opierał się na ogranych w starej trylogii chwytach (jak choćby ten dialog z dwoma ekipami windykatorów), ale robił swoje (podobnie, swoją drogą, kwestia robotów - ten BB-8, czy jak mu tam, też cieszył dokładnie tym samym, co inne roboty przed nim). Obecność Solo nawet skądinąd dość drętwe postaci skłaniała do zachowań budzących wesołość (choć nieintencjonalnie), jak choćby Finna cieszącego się nagle uzyskaną władzą nad swoją niedawną szefową.
Ogólnie wygląda na to, że to, co mi się w tym filmie najbardziej podobało, to były te wszystkie elementy, które zostały całkowicie lub niemal całkowicie przeniesione z części IV-VI: Solo, poczciwie roboty, a nie jakieś armie droidów, względnie spokojne indywidualne pojedynki na miecze świetle, x-wingi, tie-fightery, niszczyciele. No tak, wzięli mnie na sentyment, najłatwiej jak mogli, ale w sumie niczego więcej od Gwiezdnych wojen nie oczekuję. Ha, nawet starowinka Leia, która po zobaczeniu Solo uśmiecha się identycznie, jak na ceremonii medalowej w Nowej nadziei, jest plusem tego filmu, choć w sumie jako postać niespecjalnie ma czym się zająć.
Na koniec kwestia Luke'a. Jednego nie rozumiem. Facet chciał odtworzyć zakon Jedi, ale jeden uczeń mu się znarowił, wyrżnął pozostałych, on to wziął do siebie, postanowił się wycofać, jak niegdyś Obi-Wan i stwierdził "ja się do tego nie nadaję, mam dosyć, weźcie Mourinho albo Smudę, ja wyjeżdżam i się ukrywam, żeby mnie nikt nie znalazł, o tu konkretnie, zobaczcie na mapie". To jak z tajną kwaterą Gestapo w Allo Allo! Jest na to jakieś sensowne wyjaśnienie, którego nie załapałem?
Pet pisze:
No a teraz zaczynamy smaczki: Szturmowca, którego Rey nakłoniła Mocą do pomocy zagrał Daniel Craig.
Z kolei jednego z windykatorów nasłanych na Solo - zwanego, jak mówi google, Tasu Leech, gra Kirk Hammett