Tytuł wątku po angielsku, żeby było wiadomo, że o film chodzi.
Film zrobiony w 1977 roku przez Franco Zefirellego, film telewizyjny, o ile wiem nigdy nie wystapił w wersji kinowej, w czterech częściach po 1,5 godziny a więc razem sześć.
Film przedstawiający całą historię życia Jezusa od zwiastowania po ostatnie pożegnanie z Apostołami.
Film, który jest najlepszym filmem, jaki widziałem w życiu.
Gdyby miał powiedzieć - dlaczego, mógłbym pójść w różne strony. Mógłbym zacząć od peanu na cześć jego zalet filmowych, ale mam poczucie, że to nie to chodzi.
Widzę wielkość filmu w dwóch rzeczach.
Po pierwsze ten film jest chodzącą Ewangelią. Zarówno ze względu na dosłowność jak i wymowę. Z jednej strony jest po prostu ekranizacją ewangelii, wszystkich czterech po trochu, bohaterowie mówią słowami z ewangelii itp. Z drugiej wydaje mi się, że jak żaden inny, ten film odpowiada na ducha dobrej nowiny. Oczywiście każdy jakoś po swojemu czyta Ewangelie. Wiem, że niektórym się coś tam nie podobało. Dla mnie jest to wersja wręcz kanoniczna, powiem więcej: nie umiem sobie wyobrazić historii Jezusa nie patrząc przez pryzmat filmu Zefirellego. Tak jak pewnie wielu z apologetów Pasji Gibsona nie będzie już nigdy umiało wyobrazić sobie meki Pańskiej nie mając przed oczyma tego, co widzieli na filmie.
Po drugie ten film wzbogaca Ewangelie o czynnik bardzo ludzki. Nie chodzi o uczłowieczanie Jezusa, on raczej jest zupełnie nie z tego świata. Chodzi natomiast o wszelkie postaci drugiego planu, a zwłaszcza o Apostołów i faryzeuszy. Jest druga część filmu, której motywem przewodnim jest gromadzenie uczniów przez Jezusa. Ewangelie w sumie bardzo mało na ten temat mówią. Tutaj wątek jest niesamowicie rozbudowany i to w sposób wspaniały. Szczególnej wyrazistości nabiera postać Szymona Piotra, nieco narwanego rybaka, który poczatkowo nie chciał słyszeć o żadnych prorokach i kazaniach, chciał robić swoje... a stopniowo stawał się pierwszym z Apostołów. I jego konflikt z Mateuszem Lewitą, którego zapiekle nienawidził jako celnika i złodzieja, a pojednał się z nim w scenie, w której Jezus opowiada przypowieść o synu marnotrawnym - jeden z bez wątpienia najbardziej przejmujących momentów w filmie i jak dla mnie w czymkolwiek, co oglądałem na małym czy dużym ekranie.
Podobnie rozbudowane są w trzeciej i czwartej części perypetie Jezusa z uczonymi w Piśmie, jest pogłębiony wątek Nikodema i zwłaszcza Józefa z Arymatei, jest też postać spoza Ewangelii, niejaki Syrach, który zyskuje pierwszorzędne znaczenie w planie poskromienia Jezusa a zarazem pozwala rozwinąć dramat Judasza (Judasz własnie pod wpływem Syrachem traci wiarę i wydaje Jezusa). Bardzo interesująca jest też scena narady Sanhedrynu, podczas której zostaje podjęta decyzja o aresztowaniu Jezusa.
Z rozbudowanych wątków „ludzkich” bardzo pozytywnie wyróżnia się też wątek Heroda Antypasa, jego słabego i zarazem pożądliwego charakteru (trochę Makbeta on tam przypomina...), spleciony z historią Jana Chrzciciela - postaci stworzonej w filmie w sposób niewątpliwie wspaniały.
Jest i wątek dostarczający kontekstu politycznego (zeloci!) i konsekwente odcinanie się Jezusa od polityki i bojownictwa zelotów. A! - warta wszelkiej uwagi „apokryficzna” scena spotkania Jezusa z Barabaszem, w której ten ostatni najpierw chc zwerbować Jezusa do walki z Rzymem, a potem zdecydowanie odrzuca zaoferowane mu posłannictwo pokoju i miłości.
Tworzy to wspaniałą całość. Czuje się pulsującą życiem Ewangelię, coś świętego, nie z tego świata - a zarazem mamy film o ludziach z krwi i kości, i ich spotkaniu z absolutem.
Robert Powell grający główną rolę, aktor mi osobiście nieznany, stworzył kreację, która jest moim głównym kandydatem do Oscara wszechczasów. Michael York, aktor dobry, ale bez przesady, zagrał Jana Chrzciciela tak, że z kolei jest jednym z moich głównych kandydatów do Oscara wszechczasów za rolę drugoplanową. Jak rzadko w ogóle udało się zgromadzić plejadę sław, która nie sprawiła, że film stał się wybiegiem gwiazd, lecz w znacznej mierze mieli oni co zagrać i zrobili to doskonale.
Główny temat muzyczny z filmu autorstwa Maurice’a Jarre’a jest może najpiękniejszą, najbardziej przenikającą do wnętrza duszy muzyką filmową, jaką słyszałem; co najwyżej mogę ponarzekać, że mało zróżnicowana ta muzyka, ale główny temat, gdziekolwiek się pojawi, od razu wznosi film na wyżyny.
Może to bluźnierstwo albo coś - ale dla mnie film Jesus of Nasareth jest piątą ewangelią i szczerze myślę, że został on zrobiony pod niezwykłym natchnieniem Ducha Świętego.
_________________ ćrąży we mnie zła krew
|