Właśnie wróciłem z Irlandii.
Spróbuję opisać to co pamiętam
Zdjęć jeszcze nie mam, a jak będę miał to mało (o czym poniżej):
Dzień pierwszy:
Po przylocie do Dublina udajemy się z Iwonką z bagażami do centrum na O'Connel Street w celu spotkania ze znajomymi i zabrania nas do ich mieszkania. Co nas zdziwiło/zaskoczyło to niesamowite tłumy ludzi przemierzające dublińskie chodniki. Spacer po centrum Dublina dla nas był bardzo męczący - cały czas trzeba było uważać żeby kogoś nie potrącić/nie zostać potrąconym przez innego pieszego. No i tam nikt nie przestrzega świateł na przejściu dla pieszych - nasi policjanci nie wyrobiliby tam z wypisywaniem mandatów. Kolejne zaskoczenie - w sklepie LIDL na peryferiach Dublina na kasach same Polki, wieczorem zakupy robią sami Polacy...
Dzień drugi
Zaplanowany bardzo starannie - najpierw wizyta na Klifach Moheru (zachodni brzeg Irlandii), a stamtąd autobusem do Killarney (południowy zachód). Aby dotrzeć do klifów musimy po drodze przesiąść się do drugiego autobusu. Niestety, mimo że czasu na przesiadkę było sporo (25 minut wydaję się być wystarczającym czasem) pierwszy nasz autobus spóźnia się ok. 40 minut i autobus na klify nam ucieka... Ponieważ leje cały dzień (gdzie i kiedy ma padać deszcz jak nie w Irlandii w jesieni?
decydujemy się, że nie jedziemy na klify tylko prosto do Killarney. Niestety też z przesiadką... Tym razem, pomimo 20-to minutowego zapasu, nasz pierwszy autobus przyjeżdża na styk, tzn. lecimy na złamanie karku z jednego autobusu do drugiego. Uffff - udało się! W sumie w drugi dzień spędziliśmy w autobusie jakieś 11 godzin
Ok. 18.00 meldujemy się w Neptun Hostel w Killarney z mocnym postanowieniem zwiedzania okolic w dniu następnym
Dzień trzeci
Leje... Pada... Mokro wszędzie... No ale gdzie i kiedy ma padać jak nie....
Mimo tego wybieramy się na mini wycieczkę do zamku Ross nad Dolnym Jeziorem w Parku Narodowym. Pani w hostelu powiedziała - "to taki 5-cio minutowy spacer". Okazuje się że w jedną stronę to tak ok. 30 minut
Dopóki nasze kurtki przeciwdeszczowe się trzymają jest nawet całkiem fajnie, ale spodnie jednak po jakimś czasie nie dają rady... Wracamy ok. 15.00 do hostelu. Na szczęście nowo zakupione buty trekkingowe zdały egzamin (dzięki Kacper!
)
Dzień czwarty
Nie leje!!!
Jedziemy na Gap of Dunloe - czyli dwuipółgodzinną trasę, wiodącą polodowcową dolinką. Proponowany nam jest dojazd autobusem z jednej strony, przejście przez dolinę i powrót do Killarney łodzią przez 3 jeziora. Wybieramy opcję tylko dojazdu do miejsca docelowego bez powrotu łodzią, żeby móc spędzić więcej czasu na kontemplowanie widoków. Niestety okazuje się, że nikt nas nie poinformował, że autobus w który wsiadamy wraz z grupą emertów z USA jedzie na wycieczkę w odwrotną stronę, tzn. najpierw łodzią przez jezioro, przejście trasy i powrót autobusem! Dowiadujemy się o tym będąc już nad jeziorem. Na szczeście kierowca autobusu (i jednocześnie kapitan łódeczki) w ramach zadośćuczynienia za pomyłkę zabiera nas na łódkę za darmo. Miło z jego strony. Tak więc płyniemy sobie łódką pośród gór z grupą emerytów i parą Walijczyków w naszym wieku, którzy dosiedli się z rowerami do naszej wycieczki. Dodam że to była taka zwykła łódeczka, jakiej używają wędkarze, tylko że z silnikiem (jeszcze niedawno używano wioseł zgodnie z tradycją). Według mapy połączenia pomiędzy trzema jeziorami (Dolnym, Środkowym i Górnym) to wąskie rzeczki. W rzeczywistości po 2 dniach opadów rzeczki te zamieniły się w wielkie rozlewiska, dzięki czemu w miejscu, gdzie rzeczka przepływała dotychczas pod mostkiem zrobił się rwący potok, przez który łódeczka nasza nijak nie mogła się przeprawić. Kapitan wysadza zatem wszystkich na brzeg i się zaczyna
Dobija pustą łódką jak najbliżej mostu, a z drugiej strony mostu, z użyciem koła ratunkowego i bosaka puszczona zostaje lina holownicza przywiązana z jednej strony do drzewa. Lina dociera do naszej łódeczki, kapitan ją przywiązuje i na umówiony znak uczestnicy wycieczki (Walijczyk, jeden Amerykanin ok. lat 50-ciu i ja) ciągną z całej siły linę, aby łódka (z pracującym na pełnych obrotach silnikiem rzecz jasna) mogła przebrnąć pod mostkiem przez rwącą rzeczkę
Trochę się umęczyliśmy, ale jakoś sie udało! W ten sposób do niewinnej wycieczki po jeziorach otrzymaliśmy "added value" jak to określił Amerykanin
Trzeba jeszcze dodać, że po wszystim kapitan usiadł na ławeczce, powiedział "Uffff..." i się przeżegnał!
Przez Górne Jezioro dopływamy już spokojnie do miejsca przeznaczenia i rozpoczynamy wędrówkę. Droga jak nad Morskie Oko - asfaltowa, jednak bez większych przewyższeń, trzeba przyznać że pięknie tam jest. Niestety to nie koniec niespodzianek - w połowie drogi wskutek upadku na glebę tracimy aparat... No pech straszny i krew człowieka zalewa! A - i jakieś 10 minut marszu do miejsca, z którego odjeżdżał nasz autobus dopada nas totalna ulewa, która moczy dolną część naszej garderoby doszczętnie (buty znowu nie zawiodły na szczęście). Powrót do Killarney bez niespodzianek.
Dzień piąty
Wracamy porannym autobusem do Dublina. Autobus tym razem zdążył na naszą przesiadkę w Limerick. Po drodze zatrzymujemy sie na 15-sto minutową przerwę w jakimś zajeździe w jakimś miasteczku - obsługa zajazdu to oczywiście Polacy
Dzień szósty
Wycieczka na półwysep Howth (północny półwysep Dublina). Całkiem fajne klify tam są.
Dzień siódmy
Krzątamy się trochę po Dublinie - w sumie miasto bez zachwytu.
Dzień ósmy
Powrót. Ponieważ lot mieliśmy o 5.55 zamawiamy taksówkę - kierowca oczywiście jest Polakiem.
Podsumowanie:
Naprawdę zaskakująca ilość Polaków - nie spodziewaliśmy się aż tylu rodaków.
Podróżowanie po Irlandii nie jest takie proste - w przypadku przesiadek trzeba założyć, że możemy nie zdążyć.
Strasznie dużo ludzi w tym Dublinie na głównych ulicach.
Sam Dublin to nic szczególnego.
W sumie Iralndia też nas nie zachwyciła. Może jakby udało się zrealizować plan zobaczenia klifów + połazić więcej po górach, wrażenie byłoby inne.
A propos gór: W okolicach Killarney jest Carrantuohill - najwyższy szczyt Irlandii - 1039 m. Czyli niby nic. Ale jak pani w hostelu usłyszała nasze pytanie o jakieś szlaki na tę góre, to mocno nam zaczęła odradzać pomysł jej zdobycia. W sumie argumenty były takie, że pogoda w górach się bardzo zmienia, praktycznie cały czas są tam mgły i wiele osób gubi przez to szlak. Ostatecznie z powodu złej pogody, braku czasu i słabej komunikacji (o czym za chwilę) nie udało się tam wyjść.
Słaba komunikacja - takie miasteczko Killarney, leżące na obrzeżach parku narodowego i bardzo mało możliwości dotarcia w góry (a na piechotę jednak daleko). Najlepiej wynająć rower.