motto:
“ – Czy trudno jest żyć czarnemu muzykowi w Stanach Zjednoczonych?
- Gdziekolwiek jest Babilon – tam życie jest ciężkie.” (
- ze starego wywiadu)
Chciałem napisać kilka słów o tym ważnym dla mnie zespole. Najpierw znany był tylko z entuzjastycznych relacji kumpla, który gdzieś czytał o Bad Brainsach, później z „Przesłuchań” drukowanych w Tylko Rocku, gdzie przywoływali ich Brylewski, Grabowski z Dezertera oraz niejaki Budzyński;) i wreszcie z własnych przesłuchań jakoś zdobytych pirackich kaset… - na początek „Attitude” i „Quickness”.
Muzyka nie od razu przypadła mi do gustu - jest dość chropawa i mało przebojowa. Ale później nawet się nie obejrzałem gdy mocno zżyłem się z zespołem - na złe ale i na dobre, hehe. I w czasach kiedy pewnie powinienem był śledzić wydawnictwa Nirvany, fascynować się Mettaliką lub Sepulturą, obserwować zmiany stylu Pearl Jam lub fankowć z RHCP ja miałem swoich Bad Brains. (plus tam jakieś starocie i polską scenę oczywiście)
Bad Brains to, moim zdaniem, jeden z najlepszych zespołów grających czad. Ktoś mógłby zapytać „dlaczego?”
. Otóż wyjaśniam:
1) Nieczęsto słyszy się muzykę graną z taką pasją… i tak ściśle do tej pasji przylegającą. Gdzie czuć dziką energię, furię ale jest też miejsce na kolor jesieni, ciepło oraz mistykę.
2) Z zespołami grającymi muzykę czadową bywa problem taki, że przester zaczyna dominować a prąd staje się ważniejszy od muzyka. Szczególnie dotyczy to metalowców. Natomiast tu wciąż dają się odczuć: mięśnie, serce oraz głowa.
3) Jak na moje ucho, muzyka Bad Brains nie miała zbyt wiele kantów i sztuczności a powiązanie jej części składowych pozwala wręcz mówić o jej
organiczności. Nie potrzeba wielu dźwięków, nie trzeba nimi epatować, by to wyczuć. Gitara, bass i bębny grają razem i na tym samym oddechu na którym śpiewa wokalista… Nie psują tego wrażenia nawet sola gitary, które mimo – bywa – szybkich temp wciąż zwykle stanowią
integralną część utworu.
Teraz krótko o płytach. Niektórych – nie wszystkie znam i nie o wszystkich chce mi się pisać. Kolejność tych kilku – chronologiczna:
Attitude – the ROIR sessions (1982)
Miałem ochotę na raz napisać o tej płycie i o “Rock For Light” (w końcu repertuar jest podobny) ale jednak tę wolę. Brzmienie mi się bardziej podoba – choć jest brudne, nieprofesjonalne, a może właśnie dlatego? - przyjazny, zdrowy hałas, przy tym więcej studyjnych kombinacji (choć niecieńkimi nićmi szytych) np. brzmienie solowych partii gitary Dr. Know’a w „Banned In DC” czy „Big TakeOver”. No i to lekkie zdabowanie utworów reggae (bo to rzecz charakterystyczna dla wczesnych i koncertowych Bad Brains – kilka niesłychanych czadów a potem utwór reggae i tak na przemian. Jak wyjaśniał Kazi z Aliansu powołując się na przeczytany wywiad (hehe – autorytet, ale akurat mam tą wypowiedź pod ręką): „te dwa nurty to dla nich dwie strony tego samego, energia jaką niesie punk rock jest tak wielka, iż przesłanie gubi się w szaleństwie. I wtedy przychodzi reggae i daje możliwość ułożenia sobie tego w głowie”) – cóż, nie wiem czy to nie Bad Brains właśnie bujnęli mnie w reggae…
Co powiedzieć jeszcze o muzyce – często minuta z hakiem a ile treści! „I”, „Sailin On”, „Supertouch” - różne riffy, struktura utworów.. „Pay To Cum!” niesie uproszczoną definicję stylu zespołu: czad w zwrotkach, mistyka w refrenie (te zaśpiewy H.R’a..). Wiele świetnych utworów i momentów, ale jakąś słabość mam do „Regulatora”…
Rock For Light (1983)
To co wyżej tylko bardziej wyżyłowane – zwłaszcza wokal i tempa. Więcej utworów, w tym kilka klasyków, jak „Coptic Times” czy „Rock For Light”. Świetny wzrost napięcia w pierwszej połowie „At The Movies”. Minuta wykrzyczanej czystej frustracji w „We Will Not”.. I reggae – zaskakujące, tym razem bogate brzmieniowo. I jaki łagodny w nim śpiew! Ale czasem zbliża się do kociej muzyki – patrz: pomrraukiwania w „Rally Round Jah Throne”.
I against I (1986)
Coś innego, ale zarazem kontynuacja. Najspokojniejsza płyta Bad Brains jaką znam… Ale równocześnie najbogatsza w klimat, nastroje – najbardziej wielowymiarowa. Do poprzednich nawiązuje utwór tytułowy, ale mamy też fragmenty bardziej rozbudowane, transowe: “Re-ignition”, “Sacred Love”. Nie ma reggae ale są fragmenty o bardziej kontemplacyjnym charakterze: „Secret 77”, „She’s Calling You”. No i bardziej przebojowe i czadowe zarazem: „Let Me Help” (gdzie w refrenie HR brzmi wyjątkowo łagodnie) oraz mój faworyt „House Of Suffering”: co za riff – motoryka i kolor, co za utwór! No i „Return To Heaven”… Można też skoncentrować się na grze sekcji rytmicznej: bębny Earla Hudsona, a zwłaszcza bass Darryla.
The Youth Are Getting Restless (nagranie 1986?/wydanie1990)
Płyta koncertowa – bardzo dobra. Wersje często bardziej przekonywujące niż studyjne. Zwracają uwagę utwory z “I against I” tu zagrane mocniej, bardziej dziko. Ale największym atutem wydawnictwa jest utwór tytułowy: niby jamajszczyzna (zresztą pięknie wpisany w tradycję) ale jednak dynamika i ogromna siła wyrazu. Jeden z moich ulubionych. No i ciekawostka: cover The Beatles w wersji reggae.
Quickness (1989)
Tu nasi bohaterowie dokonali czegoś dziwnego: elementy swojego stylu, różne watki twórczości spoili w jedną całość – powstała nowa jakość! Płyta brzmi najmocniej z omawianych, energia wręcz ją rozsadza – kto wie czy nie jest zbyt wielka? I jest to wszystko niezwykle skondensowane – jak w „Soul Craft” – co tam można jeszcze wściubić? Utwory stosunkowo krótkie ale ile się w nich dzieje, niezwykłe!
I na koniec jeszcze jeden cytat, który odnieść mogę do Bad Brains. Rob Wright: „Osobiście lubię muzykę surową i agresywną. Muzykę, która nie boi się wściekłości, nie boi się wyjścia poza schematy, nie boi się pasji. Muzykę, która nie jest wygładzona i może nie jest zagrana w sposób profesjonalny, ale ma w sobie krew i flaki”