No to jeszcze spojrzenie na wyjazd bieszczadzki z trzeciej strony i pewnie ostatniej, bo Ola się najwyraźniej wstydzi
Zbliżyć się do poziomu wcześniejszych opisów nie pozwalają mi moje pisarskie umiejętności, więc będzie raczej sucho...
Bieszczady były do tej pory największą plamą na moim górskim honorze. Jechałem tam pierwszy raz, znając zgodne opinie tych, co byli kiedyś - piękne bo/choć dzikie - i pojedyncze tych, co byli nie tak dawno - już nie takie dzikie. Siedząc w jednym z dwóch zapełnionych autobusów jadących o tej samej porze z Warszawy do Sanoka, spodziewałem się, że to zapełnienie będzie mi towarzyszyć cały czas. Pierwsza niespodzianka już na dworcu w Sanoku - raptem jeden bus i kierowca narzekający, że nie zbierze ekipy do Wetliny. Szczęśliwie dał się przekonać, że Ustrzyki Górne za bardzo od Wetliny oddalone nie są, ekipę skompletować się udało no i nie trzeba było czekać 1,5h na PKS. Po dotarciu do Hoteliku Białego w Ustrzykach pojawiło się ryzyko wystąpienia trudności przy wyborze łóżek, jako że jedno z nich było wyraźnie większe od pozostałych, jednak Ola podeszła do sprawy bez nadmiernego altruizmu, co szybko rozwiązało problem.
I tak zaczął się dzień pierwszy. Na rozgrzewkę pętla Ustrzyki G. - Ustrzyki G. przez Wołosate, Przeł. Bukowską, Halicz, Tarnicę, Szeroki Wierch. W tej kolejności, bo podejście wydaje się spokojniejsze, a 13km drogą na koniec trasy, po nocy w autobusie, mogłoby budzić skłonności samobójcze. No to ruszamy, choć jeszcze w okrojonym składzie, bo jednego jeszcze nie ma, a jednej już się nie chce
Wychodzi słońce, czyniąc z drogi do Wołosatego patelnię. Tempo trzymamy jednak równe. W Wołosatem zaklinamy pogodę, kupując karnet do BdPN, warty trzem biletom jednorazowym. Kraniec GSB. No to dalej solindym tempem jezdną drogą. Gdzieś tam pojawiają się myśli, czy aby nie za mocno na absolutny początek sezonu, ale kto by się tym przejmował. Po jakimś czasie droga zaczyna trochę nużyć, skałki na Rozsypańcu wciąż zdecydowanie wyżej, Tarnica zaczyna być irytująco wysoka, choć przecież sporo wcześniej stała sobie spokojnie z boku, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. No i w końcu jest - przeł. Bukowska. Jeszcze kilka kroków w górę i osiągnięcie grzbietu staje się faktem. I wszystko przestaje się liczyć. Jest tylko ścieżka, morze trawy na planie bliskim i morze gór na planach dalszych. Po kilku naprzemiennych wypakowaniach i zapakowaniach aparatu podejmuję decyzję, aby po prostu go nie chować. Jest pięknie. To już wtedy zrodziła się myśl, że trzeba będzie postawić więcej niż 5 gwiazdek. Na razie jednak stawiamy kolejne kroki na pierwszej napotkanej połoninie. Koncert wnętrzości każe na moment przystanąć, ale po chwili ruszamy dalej z nowymi pokładami energii, stworzonymi wspólnie przez banany i okoliczności przyrody. Rozsypaniec, Halicz. Fantastyczne widoki na Ukrainę, choć przejrzystość powietrza miała się dopiero zwiększać. Po chwili pewna nowość, bo szlak przechodzi w trawers. Z każdym krokiem widać wyraźniej, że ta przełęcz, na którą musimy zejść, wcale nie jest na tym samej wysokości, co wszystko inne. I tu, przynajmniej mnie dopada kryzys. Podejście lęku nie budzi, ale ostatnie fragmenty przed przeł. Goprowców przechodzę trochę z przyzwyczajenia. Na podejściu powracają myśli z drogi za Wołosatem, jednak teraz już bez zbędnego znaku zapytania - tak, było ciut za szybko. Siodło pod Tarnicą jest już na wyciągnięcie ręki (a w ogóle, przecież cały czas było - tam jest 120m różnicy wzniesień - cholera, źle ze mną), a tu jeszcze trzeba podejść kawałek po sporym płacie śniegu, gdzie każdy krok to sporo straconej energii wyłącznie na pozostawienie śladu. Elsea sprawia wrażenie, jakby podzielała moje wrażenia
Z Siodła na Tarnicę już rzut beretem, mobilizuję się na ten ostatni kawałek, żeby nie było, że wlazłem ostatkiem sił. Three to go. Na szczycie trochę więcej ludzi, choć wciąż nie ma tłoku - najwyraźniej jeszcze nie dojechali. Wiatr zaczyna dawać się we znaki, ładniej było gdzie indziej, więc po krótkim posiedzeniu ruszamy na Szeroki Wierch. Bardzo dobry to szlak na koniec grzbietowej wędrówki, bo to klasyczna połonina. Idzie się znakomicie, choć chyba tylko mi. No i ostatni akord, czyli zejście przez las. Zmęczenie natychmiast powraca. Przy tabliczce, spojrzenie na zegarek. Potem las, las, las i tak przez jakieś 1,5h. Po tym czasie patrzę ponownie na zegarek - minęło 20 minut. W końcu docieramy do Ustrzyk. Nadszedł czas na obiad - knajpy są trzy, zaczynamy od pierwszej z brzegu. Uwaga! Nie rzucać plackami ziemniaczanymi, bo można zabić. W centrum Ustrzyk pojawia się PKS z Sanoka, a z niego wysiada pewien nieznajomy mężczyzna, który okazuje się być Witkiem. No to jesteśmy w komplecie. Elsea i ja powoli dogorywamy, Ola (przede wszystkim) i Witek przejawiają dość zdecydowane ożywienie. A we mnie kołacze się nieprzyjemna myśl, że ta trasa, to przecież nic takiego...
Drugiego dnia chmury podważają sens wychodzenia na jakiś kolejny grzbiet, bo wszystkie są zakryte. W debacie na temat możliwych kierunków marszu zwycięża wariant z budzącym wyobraźnię odcinkiem ekstremalnym, od początku przykuwającym uwagę 8 oczu patrzących na mapę. Początek szosą do Bereżek. Czuć zimno w porywach do bardzo zimno, ale odcinek ekstremalny działa rozgrzewająco. Na przeł. Przysłup okazuje się, że nie jest to całkowicie stracony dzień. Doliny po obu stronach prezentują się bardzo ładnie, nad nami robi się nieco jaśniej, powietrze porusza się trochę leniwiej, ruszamy więc ku wsi Caryńskie, której najlepiej zachowane obiekty to pętla autobusowa i kosz na śmieci. Są jeszcze fundamenty cerkwi i dwa nagrobki, ale prym wiedzie natura, ze szczególnym uwzględnieniem urwiska. Na moment wychodzi nawet słońce, aby po chwili ustąpić miejsca deszczowi. W drodze powrotnej niewielki deszcz straszy jeszcze dwukrotnie, ale na tym jego udział w wycieczce się kończy. A nawet gdyby nie, to przecież i tak wystarczy powiedzieć, że już nie pada. Jeszcze tylko druga bohaterska przeprawa przez odcinek ekstremalny, 4km szosą i można sprawdzić drugą knajpę. Nie wiem, co na to przewodnik Michelina, ale my po tej pierwszej wizycie pozostaliśmy wierni Zajazdowi pod Caryńską.
Dzień trzeci. Powrót słońca, ale trend temperaturowy wydaje się pozostawać niezmienny. Krótkie spodenki w tych warunkach prowokują do komentarzy. Ruszamy na Caryńską za pomocą GSB, właściwie pierwszym poważnym podejściem. Szlak bardzo sympatyczny, co silnie kontrastuje ze wspomnieniem z zejścia z Szerokiego Wierchu. Caryńska zdobyta łatwiej niż się spodziewałem, a na górze zauważalna poprawa widoczności - na północ jeszcze dość umiarkowanie, bo horyzont wyznacza Bałtyk, na wschodzie jednak całkiem przywoicie zarysowują się Himalaje... Nieco bliżej we wszystkich kierunkach Bieszczady różnego typu. Teraz tylko trzeba wybrać odpowiedni fragment trawy od zawietrznej i można się rozkoszować częścią tego widoku na leżąco. Jest dobrze. Aż szkoda, że ta połonina taka krótka. Zejście zielonym szlakiem na przeł. Wyżniańską to pierwsze zetknięcie z prawdziwym tłumem, którego szczytowym (a właściwie przełęcznym) przejawem była wycieczka zakładowa z Tczewa. Brr. Krótki przystanek przeznaczony na jedzenie, picie, marźnięcie przy palenisku i wysłuchaniu uwagi o niehałasowaniu na szlaku skierowanej przez opiekuna grupy dzieci do jednego z podopiecznych, oddalonego od źródła uwagi o jakieś 50m i można ruszać na Małą Rawkę. Podejście krótkie, acz ostre, urozmaicone nieoczekiwanym wodospadem. Temperatura odbiegająca nieco od powszechnie uznawanej za wysoką nie sprzyja dłuższym postojom, przenosimy się więc na Wielką Rawkę, a może nawet na szczyt 1304. Pomysł zahaczenia o Kremenaros spotyka się ze zgodnym stanowczym "eee tam". Zostaje więc już tylko zejście do Ustrzyk, ale schodzić żal. A że nie ma tu już tabliczek ochronnych BdPN, można więc zająć zaciszne miejsce wśród traw, choć najlepsze są już zajęte. Po pewnym czasie okolica pustoszeje, a wraz z nią wspomniany przez Elseę grajdołek, który wcześniej zapowiadał się bardzo obiecująco. Uradowaną tym faktem Olę grajdołek zaskakuje chyba nieco swą głębokością, tudzież powierzchnią, co owocuje jej niezwykle gwałtownym i równie niespodziewanym wtopieniem się w otaczającą nas przyrodę. Po pewnym czasie jednak (czas ten równy był czasowi potrzebnemu do wyciągnięcia z plecaków kolejnych warstw odzieży i skonstatowania po założeniu każdej z nich, że niewiele to właściwie dało) zrozumieliśmy przyczynę wyludnienia i postanowiliśmy podążyć za stadem, uważając przy tym bardzo, aby kontakt z błotnistym podłożem konsekwentnie ograniczać do niezbędnego minimum, szerzej znanego jako podeszwy. Tym razem zejście nie dłużyło się w najmniejszym stopniu, tym bardziej że końcówka szlaku biegła asfaltem, gdzie prym wiodła Elsea, będąca prawdziwym demonem szos. Nie dłużyła się również zapowiada godzina czekania na posiłek, jako że zapowiedź ta okazała się być jedynie chwytem antymarketingowym.
Dzień czwarty przynieść miał kolejny dla jednych, a pierwszy dla drugich atak na Tarnicę, tym razem drogą alternatywną. Szosa do Bereżek nie zapadła nam w pamięci jako szczególnie atrakcyjna, odczekaliśmy więc trochę i skorzystaliśmy z usług sanockiego PKSu. W widełkach dość pusto, nawet budka z biletami jakaś taka nienachalna. Podejście niebieskim szlakiem z początku niezbyt interesujące, ale tuż przed pierwszym fragmentem grzbietowym docieramy na polankę, która zmienia jego oblicze. I dalej już bez zarzutu, raz płasko zupełnie, innym razem relatywnie. Tylko temperatura zdaje się krzyczeć, że jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Po wyjściu na połoninę pierwsza myśl brzmi "przejść na drugą stronę grzbietu i położyć się tak bardzo, jak to tylko możliwe". Ale i na tej mitycznej drugiej stronie grzbietu szybko robi się zimno. W plecaku pozostaje już tylko sztormiak, wszystko inne mam na sobie. Idziemy dalej. Przed nami piękny grzbiet, na prawo Tarnica i Szeroki Wierch, na lewo niższe partie Bieszczadów. Co jakiś czas odwracam się celem równomiernego odmrożenia uszu i za każdym razem przekonuję się, że za nami również piękny grzbiet, dalej Caryńska, po lewej Szeroki Wierch i Rawki, a po prawej niższe partie Bieszczad (ha, udało mi się urozmaicić opis). A z każdym krokiem szlak podoba mi się coraz bardziej. Kusząca wiatroszczelnością skałka sprawia jednak, że na pewien czas zaprzestajemy stawiania kolejnych kroków, aby nacieszyć się maksymalną tego dnia temperaturą. O, tu nawet daje się siedzieć po zdjęciu bluzy. I od tej pory w ogóle jakby cieplej. A może to po prostu rosnące zadowolenie ze szlaku sprawia, że się zimna nie odczuwa. Elsea chyba jednak odczuwa, bo wizualizuje się teraz w postaci niewielkiej plamki gdzieś daleko z przodu. Ola, Witek i ja równie często, co przed siebie, patrzymy za siebie, co nie sprzyja gonieniu. Wśród skałek, drzewek i traw docieramy jednak na najwyższy wierzchołek Berda, gdzie otwierają się efektowne widoki w kierunku południowo-wschodnim, przede wszystkim na Krzemień, Kopę Bukowską i Halicz. Jest w tym coś nietypowego, co mnie zachwyca, ale nie potrafię tego ująć w słowa. Taka niezalesiona, trawiasto-skalista ogromna górska przestrzeń. Szlak zbiega (albo my po szlaku) na przełęcz, by zaraz potem zaatakować grzbiet Krzemienia. Tu już nie mam wątpliwości, że do tej pory lepszego szlaku nie było. Docieramy na przeł. Goprowców, skąd znajome podejście na Siodło. Tym razem łatwiej, choć roztopiły się wygodne schody, które jeszcze trzy dni wcześniej pozwalały bezpiecznie opuścić płat śniegu w połowie jego wysokości. Teraz można było albo nałożyć trochę drogi, albo opuściś płat śniegu niezbyt bezpiecznie, a już napewno niewygodnie. A wszystko to już w sporym tłumie, choć pierwsza faza wycieczki przebiegała w pustce. Na Siodle ruch jak w centrum Ustrzyk, a jeśli dodać do tego ruch powietrza, to nawet większy. Tłum i zimno sprawiają, że Tarnicę idą zdobywać tylko ci, którzy z różnych przyczyn jeszcze tego w tym tygodniu nie uczynili. Mi te dwa argumenty służą jeszcze uzasadnieniu, że lepiej zejść do Wołosatego, choć jest zupełnie oczywiste, że obiektywnie jest gorzej. Ale dzięki temu jeden poznany kawałek szlaku więcej. W Wołosatem przechodzimy na tryb oszczędzania - za droga wydaje nam się knajpa, 4zł nie jest wart bus do Ustrzyk. Za zaoszczędzone pieniądze jedni kupują lody, inni opłatę klimatyczną, a jeszcze inni to w sumie nie powiedzieli, co sobie za to kupili. Szybko okazuje się, że na dole wcale nie wieje mniej, niż na górze, nie jest też cieplej i to nawet jeśli nie zjadło się loda. Cieplej robi się dopiero w znajomym zajeździe, za sprawą nienotowanego dotąd natężenia ruchu turystycznego. Kiedy lokal nieco pustoszeje, robi się wyraźnie jaśniej, a słońce wesoło lutuje przez okno. W takiej atmosferze można i czekać na dania trzeciej kategorii. Pogoda jednak zmienną jest i gdy my również postanowiliśmy oddalić się od stołu na zewnątrz padało, a co gorsze nie stało to w sprzeczności z tym, co napisałem wcześniej na temat udziału deszczu w naszej wycieczce. Zimno panujące tego dnia chyba nieco usztywniło Olę, ograniczając jej tradycyjną wieczorną aktywność. W efekcie nie doszło do odkryć kolejnych ławeczek, a w naszym pokoju nie pojawiło się żadne nowe urządzenie. Ten brak aktywności Mógł być tym bardziej bolesny, że równocześnie zakwestionowany został dotychczasowy podział łóżek.
Dnia piątego nikt się nie spieszył ze wstawaniem. Wczoraj było zimno, to i dzisiaj będzie. Na demobilizację dodatkowo wpłynął fakt, że wszystko w okolicach Ustrzyk mieliśmy już za sobą. Jedyną sensowną propozycją wydawała się być wycieczka ze Smereka do Ustrzyk przez połoniny Wetlińską i Caryńską, ale została odrzucona już wieczorem dnia poprzedniego, jako podważająca sens przeniesienia się do Wetliny na ostatnie dwa dni wyprawy. Tak więc ranek mijał nam niespiesznie, jako i wczesne popołudnie, poświęcone na spacerki po najbliższych okolicach. Wycieczka odłożona została na wieczór. Przed 18 ruszamy więc z domu we trójkę (bez Elsei) z zamiarem wejścia na jeden ze szczytów Szerokiego Wierchu, gdzie mamy sobie posiedzieć, próbując nie zamarznąć, w oczekiwaniu na zachód słońca. Po drodze mijamy jeszcze sporo ludzi schodzących do Ustrzyk, a wszystkich Witek pozdrawia symulowanostymulowanieradosnym "czeeeść". Tempo całkiem ostre, po 50 minutach jesteśmy na połoninie. Do zachodu jeszcze kupa czasu, ale słońce już dość "późne", co w połączeniu z całkowitym już niemal wyludnieniem świetny klimat. Uwielbiam coś takiego. Na drugim szczycie Szerokiego Tarnica jest już tak blisko, że pewne nagięcie planów jest dla mnie oczywiste - idziemy na Tarnicę. Słońce już momentami chowa się za grzbietem, ale timing mamy idealny. Na szczyt docieramy 10 minut przez zachodem i w spokoju możemy obserwować ostatni akord dnia. Następuje wymiana smsów z Mont Blanc. Zaskakujące dotychczas ciepło zaczyna odpływać i wkróce po zachodzie zaczynamy wracać. Ale najlepsze jeszcze przed nami. Wystarczyło na Szerokim Wierchu spojrzeć za siebie, aby zobaczyć blask bijący prosto ze szczytu Tarnicy. Nie mogliśmy zaobserwować wschodu księżyca z lepszego miejsca niż to, w którym właśnie staliśmy. Tarnica wyglądała po prostu magicznie, może nieco złowrogo. Rewelacja. My mamy przed sobą jeszcze zejście przez las, a choć księżyc jeszcze nie może nam pomóc, idzie się zupełnie dobrze. Nieświadomi zdenerwowania Elsei docieramy w świetnych humorach na dół. Wszystko kończy się jednak dobrze. A wycieczka ta długo pozostanie bardzo żywym wspomnieniem.
Dzień szósty zaczął się od pożegnania Witka, który musiał wracać do domu, żeby zdać maturę, albo jakoś tak. Pozostała trójka przenosi się do Wetliny, gdzie po niebanalnym poszukiwaniu udaje się znaleźć wyznaczone miejsce kolejnych dwóch noclegów. Czasu trochę uciekło, więc na przeł. Wyżną jedziemy busem. Z przełęczy razem z tłumem podążamy do schroniska na Wetlińskiej. Szlak grzbietowy znowu bardzo fajny, ale gęstość zaludnienia i bliskość końca nieco osłabiają wrażenia. I jakoś tak pisać nie ma o czym (choć z drugiej strony, czy wcześniej rzeczywiście było?). Zejście ze Smereka do Smereka, potem jeszcze asfalt do Wetliny, obiad, kelnerka i można iść spać.
No i dzień siódmy, ostatni. Mnie dopada totalne rozprężenie i może nawet sam z siebie nigdzie bym nie poszedł. Tak czyni Ola, a Elsea i ja idziemy na Rabią Skałę. To już jest wersja skróca, bo pełna powinna obejmować przejście grzbietem na Okrąglik i zejście do Smereka. Ale nie ma tak okrojonej trasy, której nie da się okroić bardziej. Po beznadziejnym, choć niezbyt długim podejściu zielonym szlakiem na Jawornik i lepszym na Paportną zalegamy na polance, skąd ładny widok w kierunku północno-zachodnim. I wygodna trawa. Nawet bardzo. A co może być fajnego na Rabiej Skale? Raczej nic. Dopiero za sprawą Pippina wkrada się do naszych działań dynamika. 1h15 do Wetliny może nie jest czasem ultrapowalającym, ale nie tak łatwo się tak nagle rozpędzić. A jeszcze trudniej zauważyć siedzącego pięć metrów obok Hobbita. Następne godziny upływają na miłych pogawędkach, z początku przy stole, potem przy cmentarzu. Pippin wraca PKSem do swojej ekipy, my wracamy na kwaterę, ale już tylko po to, by się umyć, przespać i ruszyć w drogę powrotną...
Oj, długie...