Na to by w końcu wybrać się na Heineken Open'er Festival zbierało mi się od dawna. Pierwszym krokiem był zakup biletu mojej dziewczynie, drugim - zakup sobie. Bjork, jako moja druga ulubiona artystka (tuż po Armii) pojawić się miała w Polsce. Beastie Boys legenda hip-hop'u w dwóch odsłonach. Nie było rady, trzeba było jechać.
Pierwsza rzecz, która zapadła mi w pamięci, to tragicznie opisany dojazd. Pominę, że w trójmieście chyba wszyscy przygotowują się do Euro 2012, bo drogi rozkopane wszędzie. Jak dla mnie, jakieś strzałki powinny się pojawić już przy wjeździe do Gdyni, niestety takowych nie było. Gdy w końcu się pojawiły, były niedokładne i jeszcze bardziej wprowadzały zamieszanie. Jeśli drogą się rozwidla , a strzałka pokazuje „jedź prosto między te rozwidlone drogi” to dla mnie jest to przegięcie.
Sam teren niczego sobie, osobny parking, pole namiotowe i sklepik z piwem
Pierwszy minus dla ludzi, strasznie długa kolejka, bo ludzie nie wiedzą ile jest stanowisk do wymiany biletów na opaski. Poszliśmy tylko na chwilę zobaczyć, czy w tym miejscu można wymienić, po 3 minutach byliśmy już zaobrączkowani. Idziemy rozejrzeć się po dalszych częściach terenu. Dużo miejsca, chwilami za dużo. By trafić na koniec terenu festiwalu trzeba było się sporo nachodzić. Oczywiście nie zabrakło bramek z cyklu „z piwem pan nie wejdzie”, aczkolwiek nie było to znowu jakiś wielki problem (szczególnie dla dziewczyn, gdyż te prawie w ogóle nie były sprawdzane przez ochronę). Pierwszy raz spotkałem ochronę o takiej wysokiej kulturze osobistej. Bez żadnych problemów, wszystko tłumaczone powoli i przyjaźnie, wielki plus!
Na terenie właściwym 2 sceny i namiot festiwalowy. Niestety niezbyt dobre ustawienie. Czasami zdarzało się, że dźwięki z obu scen nachodziły na siebie i trudno było wsłuchać się w dany zespół. Niemniej nagłośnienie było porządne, do tego maksymalne spóźnienie, jaki zaobserwowałem, w stosunku do danych na rozpisce to 5 minut!
Dodatkowy teren był przeznaczony na kulinaria i sklepiki. Po piwo nie trzeba było stać długo, chociaż raz zdarzyło się czekać na powrót prądu. Jedzenie dostosowane dla każdego, 2 stoiska z jedzeniem wegetariańskim, kilka stoisk z typowo jarmarcznym jedzeniem – szaszłyki, kiełbaski, chleb ze smalcem. Stoisko z bodajże jedzeniem chińskim. No i bardzo oblegane stoisko z kawą (co dziwne, kawa 0,3 kosztowała 3 kupony – 9 zł, piwo 2 kupony – 6 zł). Po sklepikach przeszedłem tylko raz, ceny mnie przeraziły.
A teraz do części muzycznej czas przejść (co znając życie będzie o wiele krótsze niż wstęp). Należy się też wyjaśnienie małe. Od niepamiętnych czasów mam problem z zapamiętaniem nazw utworów (podobnie jak w przypadku w filmów z reżyserami, tytułami i ogólnie aktorami), chociaż znam czasami teksty na pamięć, nie mogę ich odpowiednio przyporządkować. Dlatego też w większości przypadków zmuszony jestem do zubożenia opisu poprzez pominięcie ich.
Dzień pierwszy :
Na początek C[ała]G[óra]B[arwinków]. Widziałem ich kilka razy, najpierw w Pile, ostatnio na juwenaliach w Poznaniu. Zawsze żywiołowo, skocznie, ska! Chociaż wczesna pora, dawali z siebie wszystko. Publika nieprzypadkowa, zabawa przednia, wykonanie wielce dobre. Większość utworów z nowej płyty, wszak niedawno wyszła, ale zakrapiana smaczkami z pierwszej. Takie ska nie może się nie podobać!
Zespół drugi - Pink Freud. Nie wiem dlaczego, zawsze zespół kojarzył mi się z typowo rockowym graniem. Znajomi jednak nakłonili mnie, bym poszedł i zobaczył live. Jakie wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że tam gra Mazzoll! Wszystko było już jasne – koncert będzie przedni. Ze względu na nieznajomość repertuaru zespołu, trudno mi porównać ich dokonania live z tym co mają nagrane. Niemniej koncert cudowny. Jazzowo-rockowe klimaty, szaleńcze acz stopniowe wprowadzanie w klimat utworów, energia, żywioł, niesamowite solówki i miłe niespodzianki w postaci coverów (właśnie sobie przypomniałem, że mam sprawdzić co to były za covery, więc może potem dopiszę). Bardzo dobry kontakt z publicznością, czas nie grał roli
[wiem, że opis nie jest zbyt dokładny, powiedziałbym nawet, że niemal uniwersalny, ale trudno mi jest opisywać przeżycia muzyczne inaczej].
Czas przyszedł na EastWestRockers. „Ognia nie gaście” w wykonaniu Grizzlee i Cheeby podobało mi się od pierwszego zetknięcia z tym utworem. Ras Lutę widziałem ostatnio w Pile, na koncercie dla Tylasa. Ich płyta była również niczego sobie. Więc nic dziwnego, że z wielką nadzieją czekałem na ten występ. Początkowo kilka utworów puszczonych z płyt, by przygotować publikę i troszkę ją rozruszać. Po niedługim czasie pojawili się na scenie. Pierwszy utwór, stoimy z dziewczyną troszkę w szoku. Drugi utwór : chyba jednak trzeba było coś zapalić przed. Trzeci utwór – to mają być oni? Czwarty utwór – zmywamy się. Zawiodłem się na całej linii, tak odstraszającego występu dawno nie widziałem. Wszystkie utwory na jedno kopyto, tylko inna nawijka do mikrofonu. Po którymś z kolei usłyszeniu, że jest to oridżinal pojlisz raga stajla wymiękłem. Czas było powiedzieć sobie absolutne i stanowcze EEEEE tam...
Pierwsza gwiazda Openera Sonic Youth. Właściwie mam wrażenie, że znam ich od zawsze. Bardzo dobre, rockowe granie z niesamowitym klimatem. I właściwe było całkiem ciekawie. Grają, śpiewają, tłumy niemal szaleją. Tylko czegoś brakowało, jakieś esencji. Pierwszy raz ich muzyka zaczęła mnie nudzić i męczyć. Gitara chodziła, przeskakiwała dźwięki, tylko w jakiś wolny, mglisty sposób, bez rozświetleń. Nie wiem czy to jest kwestia wieku, zachowanie członków zespołu było też dla mnie wymuszone, jeżdżenie gitarą po odsłuchach i piecu byłoby czymś ciekawym, ale nie niemal na początku koncertu! I nie w sytuacji, gdy muzyk stoi nieruchomo i tylko jeździ ręką trzymając gitarę, to musi być ekspresja, energia, a nie wyuczone odruchy. Po 40 minutach odpuściłem sobie i poszedłem się spotkać ze znajomymi.
Ostatni zespół, który widziałem tego dnia to The Roots. Gdzieś ich wcześniej słyszałem, to w radiu to ktoś płytkę podrzucił do przesłuchania. Zawsze bez szaleństw, ot muzyka, która jest fajna, gdy się słyszy w tle, w zasadzie jak gdzieś leci to się specjalnie nie przełącza. Niemniej to co pokazali na scenie to była klasa! Hip-hop z najwyższej półki. Od pierwszego utworu wciągnęli mnie w swoją muzyczną zabawę. Wzlatywanie gitarami, z drugiej strony trzymanie przy ziemi rapem. Zwalnianie, to znowu przyspieszanie. Raz typowy hip-hop, za chwilę wstawki jazzowe. Solówki na basie i perkusji to były muzyczno-metafizyczne odjazdy! Wplatane fragmenty TLC czy nawet (sic!) Pussycat Dolls okazywały się genialne. A przyspieszona wersja najbardziej znanego utworu „Seed” było już nie do opisania. Żywioł, ekspresja, wspaniałe wokale! Ręce i nogi same latały do zabawy.
dzień drugi :
Koncert zacząłem od O.S.T.R. i tak jak większość płyt była niczego sobie, tak sam występ raczej był taki sobie. Wszystko fanie, grają, publika macha rękami, jednak po koncercie spodziewałem się czegoś więcej niż zwykłego odgrywania utworów. Kilka rzeczy z nowej płyty, kilka ze starych. Najważniejsze jednak, że muzyka była z żywych instrumentów. Jednak po pewnym czasie stwierdziłem, że sobie idę, a że koncert Apteki miał się zacząć to żem się tam wybrał.
Apteka, apteka, apteka. Właściwie nigdy nie wiedziałem o co im chodzi, szczególnie, że najlepsza płyta "Menda" była raczej strasznie zakwaszona niż konkretna. Niemniej zespół zebrał pod namiotem sporo ludzi, trudno było się wbić w jakieś porządne miejsce. Zespół grał przebojowa, z wykopem. Energia i świetny kontakt z publiką, która nieomal przy każdym kawałku śpiewała razem z Apteką, to właśnie była Apteka tego wieczoru! P.S. Jak na to co widziałem u Kuby Wojewódzkiego wokalista trzymał się świetnie.
Groove Armada. Do tamtej pory traktowałem ich jako kolejny zespół trip'hop'lounge'costam czyli niech sobie leci, mnie nie interesuje. Jednak rozczarowałem się wielce mile. Elektroniczne brzmienia, połączone z niesamowitym wokalem, w strugach deszczu, tego właśnie brakowało! Sporo miejsca do skakania i zabawy (bo aura nie dopisywała strasznie), ciekawe wizualizacje. Bardzo dobry koncert!
Niestety deszcz był na tyle mocny, że trzeba było się schować pod namiotem, gdzie akurat grało Crazy P. Jakieś takie granie rockowo-dyskotykowe z bardzo żywo reagującą wokalistką. Po trzech utworach nawet zaczynało się podobać, więc noga zaczęła sobie tupać w miejscu a głowa sama kiwała. Ciekawe, jednak bez polotu.
Ostatni koncert tego dnia dla mnie : Beastie Boys. Cóż można napisać, by oddać to co się działo podczas występu. Od samego początku genialny koncert! Trochę hip-hopu trochę pank-rocku
a za chwilę wszystko zmieszane, polane elektronicznym sosem. O energii i żywiole pisałem u innych zespołach, więc tego teraz pisać nie będę, bo by to uwłaczało! Jednym słowem : szał! Aczkolwiek nadal się zastanawiam czy jednak The Roots nie było lepsze, więc stawiam na równi.
kolejna część niebawem :]