THE MAGNIFICENT MOODIES *** i 3/4
(best song: This is My House)
Na czele pierwszego składu The Moody Blues burczał Denny Laine, którego rhythm&soulowe wokale dały zespołowi jedyny hit numer jeden w karierze, pt. "Go Now". Był to dopiero drugi singiel wydany przez zespół i szybko zbudowano wokół niego cały album, który nie mógł zachwycić. Na szczęście wersja CD zawiera dodatkowo wszystkie single firmowane przez pierwszy skład (1964 - 1966), przez co wartość płyty wzrasta o kilka razy. Cóż takiego odróżnia chopców z Birmingham od setek podobnie grajacych replik Beatlesów. Covery oczywiście obrzydliwie się zestarzały i nie ma o nich co mówić, ale autorskie kompozycje zdumiewają swobodą kompozycji w ramach trzech minut piosenki. Prawdopodobne wydaje się tu wystąpienie któregokolwiek akordu, a dla wokalisty nie ma dźwieków niemozliwych do wyciągnięcia. No i w składzie zespołu jest flecista - na cztery lata przed debiutem Jethro Tull. Mimo że już na nastepnej płycie oblicze zespołu radykalnie się zmieni, już tutaj wiadomo co będzie jego głównym atutem: umiejetnośc budowania nastroju i harmonia. Słowem: smutek i nostalgia.
DAYS OF FUTURE PASSED **** i 1/2
(best song: Dawn Is a Feeling)
Po raz jedyny Moody Blues są pionierami. Nowe postacie w zespole: Justin Hayward (wokalista z głosem pod słońcem) oraz basista Lodge pomogli grupie przenieść się do pól, drzew i wzgórz. Klawiszowieć zakupił instrument mellotron, który stał się wizytówką grupy (wiele zespołów korzystało z uroków tego proto-typa syntezatora, gdzie po wduszeniu guziczka wylatywała cała orkiestra, ale nikt nie uzyskał takiej barwy jak Michael Pinder). Oryginalność tego albumu polegała na tym, że po raz pierwszy w historii rocka przed każdym utworem albumu pojawiała się uwertura grana przez orkiestrę symfoniczną - a całość opowiadała o jednym dniu z życia jakiegoś gostka. Niestety czasami te symfoniczno - rockowe romanse aż kłują w uszy i przez to rozmywa się największy atut zespołu - piękne, bogato zaaranżowane piosenki podnoszące na duchu. To na tej płycie znajduje się ograny do cna przebój "Nights in White Satin", który - choć daje niejakie pojęcie o stylu zespołu i jego możliwościach - nie mówi całej prawdy o The Moody Blues. Na pewno są - nawet na tej płycie - utwory... pełniejsze. Aha - jest tu też i inny trademark grupy - ten irytujący: deklamacje na poczatku płyty. Mnie to też drażni...
IN SEARCH OF THE LOST CHORD ****
(best song: The House of Four Doors)
Na szczęście doszli do tego,że mellotronowe pejzaże są bardziej zawiesiste, a i mniej pretensjonalne od symfonicznych. Od razu lepiej słucha się samych piosenek - zwłaszcza że i poetyckie wprowadzenie ma tym razem nawet i rockową siłę. Zadziwiający utwór o domku o czworgu drzwi, a poza tym pierwsze studium nieodwzajemnionych uczuć pt. "The Actor". Lider punkowej Siekiery podobno bardzo lubi "Voices in the Sky". Niestety, na tej płycie pojawiła się najgorsza cecha zespołu - gotowość do podążania za obowiązującymi trendami. Oto 4/5 zespołu wciągło się w medytację transcendentalną, co niestety słychać na tej płycie i widać na okładce. Zdecydowanie o bałwochwalstwo ociera się końcowy "Om". Szkoda, bo była tam ładna solówka na sitarze...
ON THE THRESHOLD OF A DREAM **** i 3/4
(best song: To Share My Love)
Nie wiadomo czy duchowo gorzej czy lepiej niż na poprzedniej płycie - bo zdaje się że główny temat całości to droga do nirwany m.in. przez dragi
Na szczęście tego rodzaju przemyslenia sa tak głęboko zakamuflowane w tekstach, ze można je pominąć, tym bardziej że coraz ważniejsze stają się piosenki Haywarda o uczuciach. I nie do końca mają rację ci, którzy zarzucają zespołowi totalną pretensjonalność - znaleźć tu można kilka prostych pop-rockowych numerów. Tylko że - jak o tym pisał Weiss - u nich zawsze jest to rock bez gwałtowności i agresji.
TO OUR CHILDREN'S CHILDREN'S CHILDREN *****
(best song: Eternity Road)
Tutaj temat jest całkiem już znośny - jakie konsekwencje duchowe ma lądowanie na księżycu
Pod względem muzycznym jest to dla mnie jeden z najbardziej udanych albumów wszechczasów. Partie mellotronu w "Out and In" najwierniej oddają rzędy świerków na wzgórzach. Ten zespół (wtedy) nie buntował się przeciwko czemukolwiek, nie prowokował, ani nie szokował - ze spokojną konsekwencją pokazywał ile jest piękna na świecie. Może tutaj warto wspomnieć o producencie Tonym Clarke'u, dzięki któremu The Moody Blues osiągnął takie lejące brzmienie (ten gość później wyprodukował "Legendę" (Clannad)
)
A QUESTION OF BALANCE **** i 1/2
(best song: Dawning Is the day)
Tym razem nieco bardziej oszczędne aranżacje - z jednej strony dobrze (bo najfajniejsze numery z tej płyty brzmią kameralnie), z drugiej strony płyta nie ma takiego kalibru jak poprzednia.
EVERY GOOD BOY DESERVES FAVOUR *****
(best song: One More Time to Live)
Niespodziewanie powróciły bogatsze aranżacje, a John Lodge tym razem popełnił dwa dzieła życia. Tematy na szczęście coraz bardziej prozaiczne, choć - żeby nie było za dobrze - tym razem Michael Pinder wyraża nadzieję że uratują nas kosmici
SEVENTH SOJOURN ****
(best song: You and Me)
Po raz pierwszy nagrywaniu płyty The Moody Blues towarzyszyły jakieś tarcia wewnętrzne, co niestety odbiło się trochę na muzyce - miejscami jest ciężkostrawna. Tylko numery Haywarda trzymają klasę (a wcześniej był on tylko jednym z pięciu równorzędnych kompozytorów). Dobra wiadomość: nie ma żadnego wiersza lub patetycznego wstępu! I co więcej: druga zwrotka utworu "You an Me" wyraźnie chrześcijańska ("we look around in wonder/ at the work that has been done/ by the visions of our father/ touched by his loving son")
Hayward & Lodge - BLUE JAYS *****
(best song: This Morning)
Korzystając z przerwy w działalności zespołu. Hayward i Lodge połączyli siły. Powstała płyta, która kompletnie zwaliła mnie z nóg - ale miałem wtedy 17 lat i pierwsze rozczarowania miłosne na koncie, więc wsiąknęło w podatny grunt. Po latach, trochę nuży mnie jednostajnośc aranżacji (wszyscy to wytykają tej płycie), ale z drugiej strony - tak ustawionej gitary mógłbym słuchać jeszcze przez dziesięć płyt. Każdy numer w innym tempie i innej tonacji - tak sobie panowie założyli (nogę na nogę)
OCTAVE **
(best song: Top Rank Suite)
Pierwsza płyta po piecioletnim zawieszeniu działalności. Hmm, trochę abbowate niestety miejscami momenty i w ogóle musiało być z nimi powaźnie jesli najlepszym numerem na płycie jest piosenka w założeniu humorystyczna
LONG DISTANCE VOYAGER ***
(best song: In My World)
Teraz trzeba było skopiować klimaty disco i new romantic... Na szczęście z trochę większym smakiem niż poprzednio. "In My World" i "Meanwhile" wręcz wzruszają jak te stare numery.
THE PRESENT *****
(best song: Meet me Halfway)
A tu nagle niespodziewanie dojrzała płyta! Osadzona wprawdzie w estetyce lat osiemdziesiątych, i to mocno, ale mimo wszystko miedzy tymi syntezatorowymi podmuchami można znaleźć kilka wspaniałych melodii i pomnikowych harmonii. Niestety album sprzedał się najgorzej w historii zespołu, więc poszli na całość:
THE OTHER SIDE OF LIFE *
SUR LA MER * i 3/4
Wstyd mi za nich. Ohydne, kiczowate dyskomułstwo.
KEYS OF THE KINGDOM ** i 1/2
(best song: Hope and Pray)
Trochę lepiej, bo niektóre utwory zaaranżowane nieco bardziej tradycyjnie. Miło też że Hayward zgodzil się ze św. Augustynem w tym, że "whatever you do/ wherever you go/ whatever you say/ say it with love"
STRANGE TIMES *** i 1/2
(best song: The Swallow)
Fani podjarani bo brzmi to trochę jak dawny Moody Blues: jedna piosenka nawet o Erze wodnika
, jedna z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego, jest nawet wiersz (i to ze smakiem zilustrowany). Kilka piosenek zadziwiająco świeżych, ale nie ma co ukrywać, że grają stare dziadki
I co, bedą jakieś komentarze?