Pisanie reli mi idzie wolno jak krew z nosa, ledwo znajduję czas, żeby napisać kilka zdań dziennie.
Ale czas już chyba zacząć coś tu wrzucać.
(Swoją drogą szkoda, że poznikały zdjęcia z posta Kamili...
)
IntroZacznę od przypomnienia, od czego się to wszystko zaczęło.
Pewnego dnia przyśniło mi się, że znalazłam się nagle w Edynburgu, nie wiadomo jak i skąd, nie miałam pojęcia gdzie dokładnie jestem, jak znaleźć jakąkolwiek drogę powrotną. Nie znałam miasta, błądziłam bez sensu. I pomyślałam sobie, że właściwie skoro już tu jestem, to sobie chociaż pozwiedzam i porobię zdjęcia. Niestety, Edynburg w tym moim śnie był kompletnie nieciekawy, ciężko było znaleźć cokolwiek, czemu warto by było zrobić zdjęcie, z trudem znajdowałam jakieś pojedyncze zabytkowe budowle, które pstrykałam, ale i one nie były szczególnie rewelacyjne. I się obudziłam.
A po obudzeniu byłam niemożliwie zdumiona, skąd w ogóle w moim śnie wziął się Edynburg. To było miasto, o którym wiedziałam tylko tyle, że istnieje i leży gdzieś w Wielkiej Brytanii, i to wszystko. Nigdy mnie bliżej nie interesowało, nigdy o nim nie myślałam, nie obchodziło mnie. To czemu nagle się przyśniło? W każdym razie, tak z ciekawości aż postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie jest taki nieciekawy. Wpisałam go w google, odpaliłam wyszukiwarkę grafiki i z miejsca zatkało mnie! Powaliły mnie zdjęcia, które zobaczyłam i zapałałam nagłym i gorącym pragnieniem znalezienia się tam i zobaczenia tego cudu na własne oczy, wyparło to nawet na dalszy plan inne marzenia wycieczkowe.
Podzieliłam się tym na forum, a tu jeszcze Wuka dorzucił do pieca czymś w stylu 'no to weź i pojedź' czy jakoś tak podobnie.
No to już nie miałam innego wyjścia.
W drogęCzas szykowania się i ruszenia w drogę to była dla mnie masakryczna huśtawka emocjonalna, z euforii przechodziłam w panikę, z ekstazy w przerażenie i z powrotem.
W sobotę, dzień pakowania manatek, fruwałam pod sufit, nastrój podkręcała jeszcze jakaś fajna muzyka dolatująca z parkowej imprezy, niebo przeważnie błękitne (kto by tam zwracał uwagę na przelotne burze), słońce świecące w okno - kipiałam z radości. W niedzielę, dzień wyjazdu, narazie tylko do Krakowa, obudziłam się z żołądkiem ściśniętym ze strachu (zginę marnie, najpierw podczas odprawy na lotnisku, a jak to przeżyję, to w kraju gdzie mówią językiem, którego nie rozumiem, jeszcze podpuszczona przez kolegę posłuchałam sobie szkockiego akcentu na jutubie...) Nie mogłam się uspokoić przez kilka ładnych godzin, dopiero w kościele mi przeszło i to też dopiero pod koniec mszy. Dodatkowo doszedł lęk z powodu tego, że od snu zaczęła się ta cała wyprawa, a przecież napisane jest 'Nie wierzcie snom, głoszą wam bowiem kłamstwo w Imię Moje' i już się w życiu boleśnie przekonałam o prawdziwości tych słów... Zanosiłam więc gorące modlitwy o zmiłowanie i bezpieczne przeżycie tego wypadu. No i ok, nerwy odpuściły, a w drodze do Krakowa humor i optymizm powróciły w pełni i pozostały do końca dnia. W Krakowie powłóczyłam się jeszcze w okolicach dworca w poszukiwaniu niepsującego się jedzenia, co z racji późnej godziny było mniej owocne, niżbym chciała, ale przy okazji stwierdziłam, że im jestem starsza, tym bardziej doceniam urodę tego miasta.
W poniedziałek ranek był jeszcze optymistyczny, ale na lotnisko zdecydowałam się pojechać taksówką - podobno to tylko 12 km, nie zapłacę dużo... - a tymczasem taksiarz cwaniak wiózł mnie jakąś okrężną drogą, zabuliłam majątek i przy okazji zdążyłam się znów ostro zestresować całą tą wyprawą, na coraz silniejszy ścisk w żołądku nic już nie mogłam poradzić.
Na lotnisku - pamiętałam z instrukcji, mam najpierw zgłosić się do odprawy bagażowej, a potem do bramki, ale jeszcze zanim tam dotarłam, intuicja mi mówiła, że to musi być bardziej skomplikowane, no i było. A kiedy nawet w sklepie kupując wodę do picia musiałam wylegitymować się kartą pokładową, miałam naprawdę dość. No, ale jakoś przeżyłam te wszystkie formalności, trafiłam wszędzie gdzie trzeba, wbrew obawom nie zgubiłam się, pozostało już tylko czekać do ostatniej bramki, ale to już wyglądało na koniec mąk i miałam rację, chociaż stresowało mnie, że otwarcie tejże bramki się opóźnia. Przy okazji na rozkładzie widziałam, że odlatują samoloty również do Warszawy i zastanawiałam się, kto się decyduje na coś takiego... nawet jeśli samolot leci krócej niż pociąg jedzie, to łącznie z odprawą wychodzi na to samo, a w przypadku pociągu nie trzeba przechodzić przez cały ten dramat... Stwierdziłam, że już nigdy w życiu nie wybiorę się nigdzie, gdzie trzeba lecieć samolotem.
Cieszyłam się tylko, że przynajmniej w pierwszą stronę mam to za sobą po polsku, a w drugą będę już doświadczoną wygą. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, o błogosławiona nieświadomości, że na każdym lotnisku wygląda to inaczej, a to krakowskie i tak ładnie prowadzi człowieka za rączkę...
Przyszedł czas już tylko na strach, co będzie TAM, po drugiej stronie. Zwariowałam, odbiło mi całkiem, żeby lecieć całkiem sama, zdana tylko na własną nieznajomość angielskiego, do kraju, gdzie ojczystym językiem ludzi jest angielski. Zginę marnie. Co innego kraj, gdzie ludzie mówią innym językiem - wtedy ich angielski ma podobnie ograniczony zasób słów jak mój i łatwiej się dogadać, a tak... i jeszcze ten szkocki akcent... Próbowałam się uspokajać, mówiąc sobie, że nie lecę na obcą planetę, tylko Ziemię, taką samą jak tu i nie będą mnie otaczać kosmici, tylko ludzie... pomogą, nie zjedzą... Postanowiłam zająć myśli czymś innym, poczytać książkę. Wyciągam z plecaka to, co spakowałam na drogę, to co było najlżejszą (fizycznie) posiadaną przeze mnie lekturą czekającą w kolejce do przeczytania. Był to 'Niezwyciężony' Lema. Zaczęłam czytać, a tam opis lądowania rakiety na obcej planecie, w sytuacji nieznanego zagrożenia... W sam raz treść na uspokojenie i oderwanie myśli, nie ma co!
Byłam już w takim stanie, że myślałam, że wykituję na zawał serca.
No, ale w końcu znalazłam się w samolocie. Wystarczyło, że się oderwał od ziemi, a wszelkie lęki ustąpiły miejsca totalnej ekstazie.
Nie mogłam się nacieszyć wznoszeniem się ponad chmury, podziwianiem miast w dole a kiedy samolot osiągnął już ostateczny pułap, a już zwłaszcza jak znalazł się nad morzem otoczony przez bezkresny błękit i biel, poczułam się jak w niebie (co w sumie było zresztą obiektywną prawdą
). Dopadły mnie mocno pacyfistyczne myśli i ogólnie totalny haj.
W pewnym momencie, nad Danią, (chyba w okolicach wyspy Zelandia) zauważyłam też niezwykłą, bardzo tajemniczą rzecz, godną Archiwum X. Nie wiem, co za pomroczność mnie dopadła, że nie zrobiłam temu zdjęcia, żałuję wprost niemożliwie. Nawet jeśli zdjęcie nie byłoby zbyt efektowne, to dowód rzeczowy na istnienie takiej zagadki byłby po prostu bezcenny.
A był to mianowicie cień. Nieskończenie długi, prosty, cienki cień kładący się na całą ziemię jak daleko sięga wzrok. CO mogło go rzucać??? Mógłby pochodzić z jakiegoś gigantycznego słupa sięgającego kosmosu, ale przecież nie ma niczego takiego!
Mógłby pochodzić też z jakiegoś długiego i cienkiego jak słup obiektu unoszącego się na niebie, gdzieś ponad samolotem - i to jest, obawiam się, jedyna możliwa opcja. CO TO więc BYŁO???!
Zdumiały mnie też, choć już nie aż tak, tajemnicze chmury, które leżały tak nisko, że właściwie na samej powierzchni wody. Początkowo myślałam, że to tylko złudzenie, że z tej wysokości tak to tylko dziwnie wygląda. Ale potem zobaczyłam statek, który przez te chmury przepływał, więc naprawdę musiały być bardzo nisko! Później dopiero przyszło mi do głowy, że może to nie chmury, tylko mgła. Ale czy mgła składa się z takich kawałków, co wyglądają trochę jak kra? Bardziej to jednak pasuje do obłoczków. Więc dalej nie wiem, co to właściwie było.
Przed lotem bałam się trochę, jak zniosą to moje uszy, z lotów z dzieciństwa pamiętałam głównie okropny ból przez całą drogę. Teraz w trakcie wznoszenia się nie odczuwałam prawie w ogóle zmiany ciśnienia i już myślałam, że problem przeminął z wiekiem bezpowrotnie. Niestety, lądowanie ostro dało mi się we znaki, do końca dnia byłam potem ogłuszona i miałam tylko nadzieję, że to nie jest trwałe uszkodzenie słuchu, na szczęście słuszną. Wraz z bólem znów powrócił strach przed tym, co mnie czeka na obcym lądzie. Zwłaszcza, że większość komunikatów w samolocie była tylko po angielsku, z czego nie rozumiałam ani słowa. Wcześniej, upojona widokami, nie miałam głowy do tego, żeby się tym przejmować, ale teraz przerażenie dopadło mnie z całą mocą.
Na dzień dobry mały stresik na lotnisku - najpierw automatyczna odprawa paszportowa (nie ufam automatom), a potem odbiór bagażu - przekonana byłam, że odbiorę go jakoś imiennie i w drodze po tenże odbiór pozwoliłam sobie zboczyć na ubocze. A kiedy już wyszłam stamtąd i dotarłam na właściwe miejsce, zobaczyłam tylko wyludnioną halę i wielki taśmociąg, na którym samotnie krążył mój plecak bez żadnej opieki. Na szczęście był tam, i to najważniejsze.
Szukałam jeszcze informacji turystycznej, która podobno miała tam gdzieś być, bo chciałam popytać o parę rzeczy, ale nie znalazłam nic oprócz stojaka z różnymi folderami. Zaopatrzyłam się więc w jako-taką mapę miasta i wyszłam na zewnątrz, w nowy świat.
Dzień I (po wylądowaniu)Przystanek autobusowy był tuż przy wyjściu z lotniska, więc nie miałam problemów ze znalezieniem autobusu. Bez problemu również udało mi się kupić bilet (czyli zrozumieć odpowiedź kierowcy pierwszego pojazdu do którego podeszłam, że to nie ten kierunek i mam iść do tamtego, co tam dalej stoi, a potem zakupić już gdzie trzeba), co nastroiło mnie zdecydowanie optymistyczniej. No więc jednak dogadywanie się nie jest takie straszne, a ja tu przecież będę potrzebowała od ludzi tylko biletów i jedzenia.
W drodze do miasta podziwiałam widoki za oknem i już byłam zachwycona. Oni tu nawet domki na przedmieściach mają stylowe, takie żeby pasowały do gotyckiego charakteru miasta, wow!
Ale wjazd do centrum powalił mnie na kolana. Zobaczyłam na własne oczy, z bliska cały ten 'średniowieczny Manhattan' (jak go reklamował przewodnik), czyli front zabudowań starego miasta, i wrażenie było porażające. Żadne zdjęcia tego nie oddają, absolutny czad! Szczękę miałam w dole i łzy wzruszenia w oczach, że dane mi było się tu znaleźć.
Do hotelu nie miałam daleko, ale z plecakiem nie miałam siły iść, wstąpiłam więc do jakiegoś centralnego punktu obsługi tamtejszej komunikacji. Niestety, nie sprzedawali tam biletów jednorazowych, dowiedziałam się, że te można kupić wyłącznie u kierowcy autobusu, co było o tyle kłopotliwe, że trzeba mieć równą kwotę - o czym wiedziałam już wcześniej. Zaopatrzyłam się za to w plan komunikacji, i rozkłady jazdy kilku autobusów (mają to wszystko na darmowych ulotkach). Jakiś miły pracownik tego przybytku bardzo chciał mi pomóc, więc spytał się, czego potrzebuję i dużo gadał, objaśniał, latał, przynosił mi kolejne ulotki, a ja niemal wszystko z tego rozumiałam, co znacznie podniosło mnie na duchu. Poszłam w stronę wskazanego przystanku i po drodze przyuważyłam McDonalda i KFC tuż obok siebie, pomyślałam więc, że zjem szybki obiad, bo szkoda dnia. W McDonaldzie poczułam się jednak całkiem obco, nie znalazłszy ani jednej znajomej pozycji w menu. Wycofałam się stamtąd z niewyraźną miną i postanowiłam spróbować szczęścia obok. Tu już było lepiej, menu nawet nie tyle znajome (ja w ogóle słabo znam repertuar KFC), co przewidywalne i tu zadowoliłam się hamburgerowym zestawem. Sprzedawca co prawda kilka razy musiał mi powtórzyć, co do mnie mówił, ale kiedy nasyciłam brzuch, stwierdziłam, że skoro do tej pory poradziłam sobie ze wszystkim, czego mi było trzeba i nie zginęłam, to już tu nie zginę. Ten optymistyczny wniosek pozwolił mi wypełnić się już tylko niezmąconą radością z wyjazdu. Poszłam do autobusu, podjechałam dwa przystanki do hotelu, drogę znalazłam bez problemu. Po drodze minęłam jakieś otwarte okno, z którego dobiegała muzyka. Ktoś grał na gitarze jakąś piosenkę, na luzie i od niechcenia, a mimo to było to porywające i unosiło się do nieba. W tym momencie zakochałam się w tym miejscu na amen.
Co do hotelu, miałam trochę obaw, bo tuż przed wyjazdem, a na długo po tym, jak już wykupiłam sobie tam nocleg, przeczytałam w internecie sporo niepochlebnych opinii o nim. Na szczęście obawy się okazały bezpodstawne, dostałam duży, ładny, czysty pokój, może nie luksusowy, ale na moje potrzeby absolutnie wystarczający.
No, ale czasu mało a tyle do zobaczenia... nie zabawiłam w pokoju zbyt długo, ruszyłam na zwiedzanie.
Mieszkałam tuż obok Calton Hill, z której to górki widoki szczególnie mnie zachwyciły na zdjęciach w necie, więc oczywiście w pierwszej kolejności udałam się właśnie tam.
Wzgórze to wypełniała atmosfera powszechnej sielanki i żałowałam, że mam tak dużo do zwiedzenia i tak mało czasu, bo też bym chętnie tam legła na trawie wzorem innych, gapiąc się do woli na pasmo gór z Holyrood Park.
Pomijając sielankę, było tam parę budowli stylizowanych na starożytne, tudzież zwyczajnie zabytkowych. Jakieś nieznaczne maleństwo, które nie wiem, czym było, ale było urocze.
Wielki National Monument wg mnie najfajniej jednak prezentujący się z oddali, z miejsc gdzie są widoki na
Calton Hill, z bliska natomiast trochę niewydarzony, ale i tak bardzo fajny i oblężony przez turystów i miejscowych.
Dugald Stewart Monument - malowniczy obowiązkowy pierwszoplanowy motyw panoram miasta robionych z tego wzniesienia. Te panoramy to jeden z głównych czynników, które mnie powaliły i skłoniły do przyjazdu do Edynburga. Na żywo to wygląda o wiele bardziej powalająco niż na zdjęciach, mimo, że w przeciwieństwie do owych zdjęć, nie byłam tam w porze zachodu słońca.
Na wieżę Nelson Monument, płatny punkt widokowy, nie chciało mi się już wchodzić, bo uznałam, że stamtąd i tak nie będę miała już lepszych widoków niż z ziemi.
Bardzo malowniczo prezentował się też budynek Obserwatorium Miejskiego.
Niestety, nie wiedziałam wtedy, buszując po tej górze, jakie cuda kryją się na jej południowym stoku i w ogóle nie wpadłam na pomysł, żeby tam czegokolwiek szukać. Dopiero później zobaczyłam to wszystko z oddali, ale czasu na powrót już zabrakło. Zresztą, do dziś nie wiem, czy są to rzeczy dostępne do zwiedzania.
A póki co, dostrzegłam w dole, w najbliższym sąsiedztwie, dwa piękne kościoły, postanowiłam więc do nich zejść.
Ciąg dalszy, zapewne niezbyt prędko, nastąpi.