MAQ pisze:
kurde ja najdłużej czekałem 20 minut i to tylko jeden raz, zdarzyło mi się nawet nie czekać 10s
Może masz zgrabniejsze nogi niż crazydiamond
Moje najdziwniejsze przygody autostopowe zdarzają się (nie wiedzieć czemu) na Mazurach. Miałem już przyjemność podróżować tam GAZ-em z dwoma skinheadami (i to w środku nocy po kompletnie pustej drodze), którzy zdążali na jakiś obóz narodowo-patriotyczny (
). Oczywiście nie wiedziałem kto zacz, gdy machałem ręką na stopa, a kiedy już ten gazik się zatrzymał było za późno na wycofanie się. Mojego samopoczucia nie poprawiał fakt, że byłem na onczas przyodzian w trykot jakiegoś punkowego zespołu, co raczej powinno mnie dyskwalifikować jako towarzysza podróży w oczach "podwóźców", a jednak ci okazali się bardzo mili, podwieźli mnie tam gdzie chciałem i jeszcze pożyczyli mi "spokojnej nocy". Jednak mimo to kilka siwych włosów ta wyprawa mnie kosztowała.
Podczas tych samych wakacji miałem przyjemność podróżować bryką należącą do centrali rybnej, której kierowca był tak miły, że na pożegnanie obdarował mnie kilkoma sztukami przewożonego towaru. Pech chiał, że po powrocie do namiotu i położeniu podarunku na pryczy, jedna z rybek będących jego zawartością wysunęła się z niego i spadła w najciemniejszy i najbardziej zagracony kąt namiotu. Lato, upał... te sprawy. Po kilku dniach smród był już taki, że byliśmy gotowi spalić cały dobytek bo nie byliśmy w stanie zidentyikować jego źródła. Dopiero decyzja o całkowitym rozebraniu namiotu pozwoliła odkryć nam straszną prawdę.
Do osobnej kategorii stopu zaliczam tzw. "podróże z dziadem". Z dziadami na drodze bywa tak, że zatrzymują się bardzo chętnie, ale przejażdżka z nimi to prawdziwa przygoda. Raz na przykład udało mi się zatrzymać fiacika (bo fiaty 125 i 126p to ulubione środki transportu dziadów), którym kierował przedstawiciel tej grupy drogowej. Zabrał mnie na pokład bardzo chętnie, ale już po 10 minutach wiedziałem, że nie był to najlepszy pomysł, bo idąc na piechotę dotarłbym do celu szybciej. Okazało się bowiem, że mój kierowca (lat około 75) ma nietuzinkowy styl jazdy. Otóż pruł on pod wszelkie wzniesienia z zawrotną prędkością 10 km/h, po to, by po znalezieniu się naq szczycie wyłączyć silnik i pozwolić swojemu wehikułowi swobodnie staczać się ze spadku. Pouczył mnie, że w ten sposób zaoszczędza on niewyobrażalne ilości paliwa. Wszystko było by i fajnie, tyle tylko, że jechaliśmy przez teren dotknięty działalnością moreny czołowej, który składał się WYŁĄCZNIE z pagórków, na które trzeba się było wdrapać i stoczyć. Kolejną cechą owego dziada stawiającą go ponad szary ogół normalności, był jego paznokieć u małego palca prawej ręki. Podczas gdy pozostałe były równiutko przycięte, te sterczał sobie zawadiacko na jakieś 3 cm. Szpon ten był tak brudny i szpetny, że w chorej fascynacji nie byłem w stanie oderwać od niego oczu. Dziadzio widząc moje zainteresowanie wyznał mi w tajemnicy, że paznokieć ów choduje specjalnie dla swojego wnusia. Widząc, że moje oczy robią się jeszcze większe (o ile w ogóle było to możliwe), zdradził mi w sekrecie, że te jego paznokcie są wnuczkowi bardzo potrzebne, ponieważ sprzedaje je w szkole kolegom. Na całe szczęście w tym momencie dojechaliśmy na miejsce, dziękii czemu mogłem wyskoczyć z puszki i zaczerpnąć świeżego powietrza - w przeciwnym razie jak nic puściłbym staruszkowi pawia na tapicerkę jego bryki.
Innym razem udało mi się zatrzymać dziada podróżującego fiatem 125 (a jakże!) na drodze prowadzącej z Szestna do Wyszemborka. Okazało się, że dziadowi towarzyszy pasażer siedzący na przednim siedzeniu, którego wzięliśmy za jego syna, czy kogoś z rodziny. Czuł się on bowiem w samochodzie jak u siebie w domu. To on zaprosił nas na pokład, to on zapalał szluga jednego od drugiego i podawał je dziadowi za kierownicą, kiedy ten tylko kończył palić poprzedniego peta i to on prowadził z nami ożywioną konwersację. Dziad natomiast w trkacie całej podróży nie odezwał się ani słowem. Trzeba wspomnieć, że o ile dziad poprzedni był dziadem powolnym, to ten kierowca "z dużym przebiegiem", był typowym demonem szos. Rżnął co najmniej 80-tką po tej krętej drodze (kto zna ten odcinek, może sobie wyobrazić kolor naszych twarzy), a trzeba wspomnieć że miał na nosie okulary ze szkłami jak denka od słoików, nos przyciskał prawie do przedniej szyby i nie wyjmował z ust papierocha kopcącego mu prosto w te niedowidzące oczy, którego co i rusz podawał mu uczynny pasażer. Jedynym przejawem aktywności dziada, był potępieńczy kaszel, którym co i rusz się zanosił. Jeśli dodamy do tego, że nie wrzucał biegu wyższego niż trójka (fiat 125p, 80 na liczniku i trójka - czujecie ten ryk silnika?) to będziecie mieli pełny obraz tej podróży. Kiedy dojechaliśmy na miejsce i poprosiliśmy o zatrzymanie się, ze zdziwienie skonstatowaliśmy, że nasz tajemniczy współpasażer wysiada razem z nami, żegnając się z kierowcą słowami "do widzenia panu" (a więc nie był to nikt z jego rodziny!). Kiedy samochód zniknął już w tumanach kurzu zapytaliśmy naszego towarzysza, czy kierowca był jego znajomym. Okazało się, że nic podobnego. Gość był takim samym autostopowiczem jak my, tylko załapał się na łebka parę kilometrów wcześniej i podobnie jak my nie usłyszał od dziada ani słowa.
Do dziś jestem święcie przekonany o tym, że jechaliśmy stopem samochodem-widmo z jego demonicznym kierowcą. Taki "Jeżdżący Holender". Chyba tylko cudem uszliśmy z życiem. Jeśli więc przyjdzie Wam kiedyś ochota na podróżowaniem autostopem po Mazurach, to wystrzegajcie się fiata 125 w kolorze sraczkowatym
Zdrówka życzę