Wędrówka upalnym latem po nadbużańskich łęgach i łąkach przypomina wędrówkę po dnie słoika miodu. Bardzo byłem ciekaw jak wędruje się pieszo w płaskim terenie, po rowerowych wyprawach nad Bug sprzed las pozostał mi niedosyt obcowania z samą rzeką, tęskniło się trochę za polnymi drogami i podlaskimi wioskami. No i poszedłem sobie: z Drohiczyna do Terespola (z Terespola do Kodnia autobusem – trochę żal było skracać, ale też ciągnęło mnie już do ludzi) i z Kodnia do Jabłecznej, w sumie pięć dni.
Nie da się ciągle iść nad samą rzeką - ma sporo odnóg, starorzeczy, gęste, podmokłe zarośla – ale też Bug jest ciągle blisko i zawsze ciągnie by kolejny raz zejść na jego brzeg, skręcić w jakąś lichą, wędkarską ścieżynkę…
Najbardziej podobało mi się na odcinku granicznym, ludzi spotkałem tam niewielu (a między Fronołowem i Serpelicami jest trochę ośrodków wczasowych po lasach). Zalane upałem pola, polne drogi, leśne dróżki, krzaczory, wielkie drzewa wśród nadrzecznych łąk: dęby, wierzby, ale też inne. Drogi przez wioski,
piachy niebywałe, pola ze zbożem, chłodny cień drzew przy kościołach… Ale miałem o czym innym: best moment.
Po południu za Janowem miałem trochę dość, a tu nagle zauważyłem jakie światło kładzie się po świecie, jak jest cicho, jeden cichy wędkarz, a nad samym Bugiem przelatują zimorodki, obejrzę się – jakaś sarenka, znów ku rzece:
Bugu, Bugu mruczę do niego, a i on zagaja po swojemu, pluśnie o zanurzoną gałąź, zaszemrze.
A gdybym miał komuś polecić jednodniową, pieszą wycieczkę (drugi best) to proponuję zakole między Pratulinem i Krzyczewem. Tam był kiedyś most i wiodła przezeń droga na Brześć (tzw.
carska droga). Pozostał jej nasyp, wiodący przez zdziczały i podmokłobagnisty obszar, oraz kilka pali, które pozostały po moście (po naszej i po białoruskiej stronie). Początkowo idzie się wygodnie, tyle że trzeba obejść ze dwa jeziorka, które przerwały groblę, ale są one bardzo ładne, w tym pierwszym można się zresztą wygodnie wykąpać. Potem droga dziczeje, traktorek tam już nie dojeżdża, robią się chaszcze, leszczyny, pokrzywy, przedzieranie – ale napięcie rośnie: czy da dojść się do dawnego mostu? Może to już? Szybko, szybko, kijek na pokrzywy, ale parno, krzyczy ptak, wypłasza się jakiś zwierz, o, a czyje to nory… Może to za chwilę? Heh: ale nagle dochodzą dwie wygodne drogi z dwóch stron, trochę takie oszustwo, to pewnie sprawa pograniczników – ale wreszcie jest! Ha! Fajnie! I tak jest to chyba najdziksze miejsce na trasie (wg. przewodnika niby miała wieść wzdłuż nasypu ścieżka przyrodnicza, ale ni chuja, że się tak po carsku wyrażę - nic tam nie było). Stamtąd w górę rzeki, czyli na prawo od
carskiej drogi. Dużo odsłoniętych odcinków brzegów, puste łąki, trochę zarośli. I dość pokręcona rzeka, jest wszędzie. W pewnym monecie zastanawiałem się czy nie obszedłem już na białoruską stronę…
Wśród zalet samodzielnego wędrowania wyróżniłbym tę za sprawą której łatwo nawiązuje się kontakt z innymi. W moim przypadku były to przeważnie męskie bractwa i pojedyncze kobiety. Bractwo panów z łódki w Drohiczynie – każdy z nich chciał porozmawiać ze mną, dowiedzieć się czegoś o planach, technice i osiągach, trochę mnie to dziwiło, ale może szło o to, że tam nie chadzają piesi turyści. Ja nie spotkałem żadnego. Bractwo wędkarskie – rozbiłem namiot opodal, zostałem zaproszony, posadzony na składanym krzesełku i poczęstowany browarem. Mój interlokutor popijał wódkę. Wiele dowiedziałem się o jego życiu (a w pewnym momencie uścisnął mnie i powiedział: "no, to opowiedz teraz coś o sobie"), o wędkowaniu, a najwięcej o wędkarzach – obserwując jego i kolegów, co za jazda. Bractwo piwne z rynku z Janowca – ok, pomijam milczeniem. Żadne więcej nie przychodziło mi do głowy a tu proszę: bractwo biegaczy (do Kodnia przybyłem w wigilię biegu Sapiehów), też nieco pokręcone. Pani, która wyskoczyła zza drzewa z papierosem by zagrozić mi że jeśli rozbiję namiot to będę musiał zapłacić 30 złotych. Kobieta, która nalewając mi wodę do butelki skomentowała mój wakacyjny pomysł: "to chyba za pokutę" (a pewnie!). Kobieta, której pytanie o kilometry do Terespola „a to na dwie własne przeznaczone?” nie mogłem zrozumieć. I inne. Ale ogólnie mogę powiedzieć, że wszystkie kontakty po wsiach były straszne miłe (pan w Woroblinie u którego rozbiłem namiot!), również zasłyszane rozmowy nastrajały pozytywnie: a to ktoś czule wołał kota, a to przypomniano sobie o 82gich urodzinach dziadka („Czemu nie przypomniałeś? No to powinszować i, jak to się mówi, polej!”).
Samo takie iście jest fajne. Ja może niepotrzebnie chciałem iść ‘od do’ – to narzucało pewną dyscyplinę, dyscyplina wysiłek (nie było to takie złe z drugiej strony) ale ostatniego dnia kiedy miałem więcej luzu to poczułem, że jestem wciągnięty, że jest taki lekki trans, że myśl płynie inaczej, że szkoda już kończyć. Do tego po drodze kąpiel w Bugu i wysychanie w słońcu na piaszczystej łasze, drzemka w lasku… Ale jednak skończyłem.
W Jabłecznej. Tam chciałem powspominać poprzedni pobyt, przespać się i ruszać dalej. A tu napotkany przed monasterem jeden z ojców (o, długo będę pamiętał jego fizys, w ogóle każdy z nich był postacią) zaopiekował się mną, zapewnił spanie pod dachem (i z łazienką). Jedna z dziewczyn zaprosiła na sobotnie nabożeństwo w cerkwi, a na zewnątrz szalała burza - to było dla mnie duże przeżycie, cieszę się że mogłem tam być. A potem dzięki niej trafiłem na kolację do monasteru. Czułem się onieśmielony ale bardzo to było wszystko bardzo fajne. Jeszcze ten pierwszy ojciec na koniec uścisnął mnie przyjaźnie za głowę.
A w niedziele rano pojechałem dalej.
Bo w ogóle to była część dłuższej wędrówki. Zacząłem od Armii w Warszawie (pozdro Jasiek, który bardzo się mną zaopiekował). Byłem w Grabarce i stamtąd przeszedłem do Siemiatycz żeby odwiedzić Kajka i Sulę – strasznie mi tam było dobrze i wesoło. Kajowi spodobał się mój pomysł na wyprawę (
), zobowiązał mnie do smsowania i relacji.
A ‘po’ byłem jeszcze w Żółkiewce, Lublinie, Warszawie, Zielonej Górze, Poznaniu… Ech… Ale to już oftop
.