Generalnie uważa się że The Moody Blues nagrali siedem „klasycznych” albumów w latach 1967-72, a potem było już nie to, spory wśród zwolenników ogniskują się zazwyczaj wokół pytania jak bardzo nie to. A ja nie wiem czy bym nie powiedział, że to
Seventh Sojourn jest pierwszą płytą nowego, „nie tego”, Moody Blues. Niestety to nie Moraz zabił ten zespół, bo na tej płycie wyraźnie wydać przeniesienie akcentów w kierunku gładkiego popowego, komercyjnego i płytszego grania. Przede wszystkim Melotron zastąpiono, ze względów technicznych, nową wersją pod nazwą Chamberlin. Być może łatwiej się go obsługiwało, ale brzmienie melotronu miało w sobie pewną szorstkość, której brakuje jego nastęcpy. Cała głębia brzmienia Moody Blues poszła zatem na kolację, ale to niestety jeszcze nie wszystko. Same kompozycje straciły nieprzewidywalność i otwartość formy znaną z poprzednich płyt (nawet na prostym
A Question Of Balance był długi środek Melancholy Man). Tutaj żaden utwór – w wersji podstawowej - nie wychodzi poza sztampę zwrotka – refren. Czasem pojawia się jakiś bridge, Zespół The Moody Blues, jak wiemy z wywiadów, zmęczony popularnością i fortuną (!) przestał poszukiwać! No i teksty, coraz bardziej przyziemne, zmęczone. Same melodie trzymają jeszcze stary dobry poziom, ale cały kontekst jest przeciwko nim.
Lost in a Lost World *****
Tutaj jeszcze najmniej widać zmianę na gorsze, chociaż forma – jak na Pindera – raczej nieskomplikowana. Początek porażający Crazy’ego –
I woke up today, I was crying, lost in a lost world, hehe... Na szczęście, brzmienie nie jest oparte na Chamberlinie tylko na niskiej gitarze, którą póżniej zastampia świetny bas, i wiolonczelach. I w miarę rozwoju zwrotki, piosenka coraz bardziej wciąga. Nawarstwiają się chórki i klawisze, tym razem nie opisują piękna świata tylko jego rozpad pod naporem złych wyborów ludzi. Głos Pindera bardzo przekonujący, świetne chórki, następuje pierwsza kulminacja,
youngest... sons... Krótki odpoczynek i znowu narasta, tym razem w duchu „musimy coś z tym zrobić”. Natarczywe so many people w chórkach o dziwo nie przeszkadza. Znowu spiętrzenie i podsumowanie. Świetnie napisany i wykonany utwór!
New Horizons ****
Przepiękna kompozycja, pięknie się przelewa, choć nieco trąci syropem (przez ten Chamberlin). Kilka udanych rozwiązań harmonicznych, w tym jedno doskonałe (
nobody knows where we are ... bo-ound), świetne wstawki Edge’a i przepiękny koniec do zadumania się. Jako ciekawostkę podam, że na tej piosence uczyłem się rozwiązań produkcyjnych co do nagrywania harmonii wokalnych, co później zostało wykorzystane w Na Niebie Ciągły Ruch (główny wokal w środku i opasująca go zdublowana harmonia po lewej i prawej).
For My Lady***
Numer kurczowo uczepiony krawędzi dobrego smaku. Beznadziejne jest to połączenie trzech fletów z Chamberlinem. Pojawia się wprawdzie kilka rozbłysków aranżacyjnych, np. niskie chórki pod koniec, albo idiotyczne przepołowienie słowa
gentle, co sprawiło, że przez 15 lat zastanawiałem się co on tam śpiewa, hehe. Niestety sama piosenka jest dosyć mierna i zaznacza koniec Thomasa jako kompozytora (będzie miał jeszcze niejaki powrót inspiracji na
The Present).
Isn’t Life Strange *** i ½
Na razie napiszę tylko że nie służy tej piosence fakt, że znajduje się na płycie po dwóch balladach, a przecież ona też jest raczej z rodzaju tych stojących. Reszta uwag w sekcji bonusów.
You And Me **** i ½
Beznadziejny tytuł dla całkiem dobrego utworu. Nareszcie żwawe tempo, ostrzejsza gitara, świetny tekst (
we look around in wonder at the work that has been done by the visions of our Father touched by His loving Son), świetnie poprowadzone napięcie, mocny wokal Haywarda (choć i Pinder ma tutaj swoją sekwencję pod koniec, co zauważyłem... dzisiaj
) i nareszcie jakaś słoneczność w tym wszystkim. Jedno co mnie tutaj drażni to gra Edge’a, rytm wybijają w tej piosence tak naprawdę przeszkadzajki, a on tylko przeszkadza. Za to w wyciszeniu strasznie denerwujący tamburyn wypadający z rytmu.
The Land of Make-Believe *** i ½
Dosyć ładne, chociaż po raz pierwszy tak otwarta deklaracja budowania nierzeczywistych światów, która mi się nie podoba. Kilka wzruszających zaśpiewów (
love’s the only reason why, why-y-y...), mimo że piosenka porusza się na granicy słodyczy i kiczu. Byłyby lekko cztery gwiazdki gdyby nie to że po wygaśnięciu pierwszego refrenu cała akcja utworu się powtarza: te same słowa, te same harmonie, te same nakładki gitar, tylko niektóre linijki nieco inaczej zaśpiewane – bardzo mi się to nie podoba. No, w drugim refrenie bardziej dramatyczne potrząsanie tamburynem.
When You’re a Free Man ** i 1/2
To wszystko co działało na korzyść Lost in a Lost World, tutaj mi przeszkadza. Miało chyba być tajemniczo, jest szaro. Przede wszystkim melodia jest nieciekawa, a zbolały głos Pindera jeszcze bardziej ją zamula. Tekst skierowany wprost do siedzącego w więzieniu Timothy Leary’ego do bólu realistyczny, podobnież nagi Fender w solówce. Jest kilka przebłysków (dzwoneczki na początku w prawej słuchawce, końcowe
yeaaaah i - przede wszystkim – partia klawisza ku i na wyciszeniu), ale generalnie mówię temu „nie”.
I’m Just a Singer in a Rock’n’Roll Band*** i 1/2
Numer zmasakrowany przez manewrowe oglądanie wersji z Red Rocks i paraseksualne ruchy Lodge’a tamże... Mi dodatkowo nakłada się „video” z występu telewizyjnego z przesadzonym ekstatycznym przeżywaniem przez Haywarda bądź co bądź playbacku... Jednak gdy cofnę się do czasów gdy słuchałem tego na magnetofonie szpulowym, przypominam sobie że ten numer robił na mnie dość przytłaczające wrażenie... Wydawao mi się, co śmieszniejsze, że to są jacyś wirtuozi rocka! Czasami coś z tego powraca, podobają mi się tu bardzo doły saksofonowo – gitarowe. Gdzieś pośrodku te gitary są na moment sharmonizowane i to nawet dziś mnie nieco zadziwia. Dobre stop-starty i przede wszystkim świetne masywne harmonie, tym razem bez dominującego falsetu. Naprawdę super końcówka z tym gwizdaniem. Piosenka bardzo dużo niestety traci na tym że wchodzi z wyciszenia, a nie zaczyna się po prostu od ruszającej lokomotywy Edge’a, tak jak na singlu i niektórych składankach.
(bonusy)
Isn’t Life Strange (Original Version) **** i ¾
Ta wersja różni się od ostatecznej dwuminutową, kojącą częścią środkową, opartą na wyjątkowo niegroźnym Chamberlinie, chyba też melotronie, i flecie. Zapewne nie wykorzystano jej ze względów czasowych, szkoda bo Bardzo taki oddech przydałby się tej płycie – zyskałaby na przestrzeni i głębi. Zostało programowanie odtwarzacza. Oczywiście pozostaje świetny refren, oparty – po raz pierwszy – na tym mocno sfuzzowanym, a jednak nieostrym brzmieniu gitary obficie przelewającym się na
Blue Jays, ale też świetnie zaśpiewany przez całą czwórkę. W ogóle, dużo tu ciekawych harmonii w różnych rozstawieniach głosów. No i te wiolonczele ze wstępu, czy mi się tylko wydaje czy one naprawdę puszczone są od tyłu? Czyli musiał się Lodge dużo z tym namęczyć: nauczyć się to grać inaczej i potem odwrócić i zmontować... Ładne też to:
a book without light/ unless with love we write.
You And Me (Beckthorns backing track) bez gwiazdek
Całkowicie zbędna rzecz, to samo tylko że bez wokali i przed editingiem. Fajnie brzmi tylko po co to komu?
Lost Ina a Lost World (instrumental demo) bez gwiazdek
Po co komu taki szkic skoro rysunek udał się niezmiernie?
Island **** i ½
Jedyny zachowany owoc zerwanej sesji Moody Blues z 1973, z widokiem na jakiś następny album. Ciekawy utwór, bo melodycznie nie przypomina niczego co Hayward napisał wcześniej i potem. Bardzo ładny klawesyn w bridge’u. Zamiast refrenu niepokojąca sekwencja akordowa. Zdecydowanie piosenka na ciemności za oknem. Dobrze, że ją odnaleziono.
Freedom’s inside your head, that’s what they said.