The Early Years - Underpaid & Out of Tune (1998)
* * * * 1/2
Możliwe, że nieco zawyżam wartość tej płyty, ale to z tego powodu, że był to mój pierwszy kontakt z Dropkick Murphy's, którzy dekadę temu byli dla mnie jedną z najważniejszych i najczęściej słuchanych kapel.
Jak większość pankowych zespołów, przed wydaniem pełnowymiarowego debiutu nagrali masę singli, epek i splitów z innymi zespołami. Ten album (który miał być ich pierwszą wizytówką na europejskim rynku) zbiera te wszystkie nagrania i prezentuje nam zespół u progu jego kariery. Mamy tu więc utwory zarówno studyjne, jak i koncertowe, autorskie , jak i innych wykonawców (i to w dość sporej liczbie, bo DM grali początkowo tylko żartu jako cover-band). Mimo takiej różnorodności, ta zbieranina jest całkiem spójna. Wspólnym mianownikiem tych wszystkich kawałków jest energia z jaką są zagrane waląca słuchacza jak strzał adrenaliny pod serducho, a jednocześnie bezczelna melodyjność okraszona subtelnie irlandzkim folkiem. Ostrzegam, że do słuchania tego albumu potrzeba niezłej kondycji – mi na przykład jeszcze NIGDY nie udało się go wysłuchać na siedząco. Takie numery jak "Boys on the Docks", czy "Caps and Bottles" po prostu wyrywają z kapci. Na prawdziwie wysokie obroty wchodzimy jednak dopiero przy numerach koncertowych, na których zespół zyskuje dodatkowego członka w postaci publiczności odśpiewującej równo wszystkie chórki. Jeżeli słuchając tych numerów nie zaczniecie łazić po ścianach i drzeć się razem ze śpiewającą publiką, to dzwońcie natychmiast po pogotowie bo prawdopodobnie jesteście martwi. Przedostatni numer to nieco przerobiona, dropkickowa wersja bostońskiego standardu "Charlie on the MBTA" (tu zamiast Charliego pojawia się skihnead), z wplecionym ejsidisowym motywem z "T.N.T". Po co nam elektrownie atomowe skoro mamy takie kawałki?
Dodam jeszcze, że dwa lata później ukazała się w Stanach płyta o podobnym charakterze (zbierająca kawałki z pierwszych singli i epek) i podobnej okładce, ale o innym tytule ("The Singles Collection, Volume 1") i nieco rozszerzonym materiale.
Do or Die (1998)
* * * *
Oficjalny debiut płytowy DM. Płyta ukazała się w wydawnictwie Larsa Frederiksena z Rancid i to on był jej producentem. Nie wiem czy to pod jego wpływem, czy może jakiś innych czynników zespół nieco się uspokoił. Może nieznacznie, ale ten ich zaraźliwy entuzjazm został tutaj jakby nieco przykręcony. Oczywiście ich muzyka jest wciąż cholernie energetyczna i melodyjna, ale wystarczy posłuchać kilku na nowo zarejestrowanych kawałków znanych już z "The Early Years", żeby poczuć różnicę. Zdecydowanie najbardziej street-punkowa płyta w całym dorobku zespołu.
The Gang's All Here (1999)
* * * * *
Krótko i treściwie – dla mnie jest to najlepszy album tych gości. W stosunku do poprzedniej płyty zaszły poważne zmiany. Pierwsza z nich nastąpiła przy mikrofonie – na miejsce Mika McColgana przyszedł zwerbowany z The Bruisers Al Barr, przez co potencjał zespołu skoczył automatycznie o jakieś 30%. Po drugie do zestawu instrumentów już na dobre zagościły dudy i skrzypce, czyli nieodzowne elementy muzyki irlandzkiej. Póki co jeszcze się nie szarogęszą we wszystkich utworach, ale tam gdzie trzeba, dają o sobie wyraźnie znać. Jednocześnie tym razem udało się odszukać w studiu znaną z koncertów, a przytępioną nieco na "Do or Die" energię. Co więcej zespołowi udaje się nawet wrzucić jeszcze wyższy bieg. No i oczywiście melodie! Już po pierwszym przesłuchaniu takie numery jak "Blood and Whiskey", "10 Years of Service", "Upstarts and Broken Hearts" czy "Curse of a Fallen Soul", to nasi starzy znajomi, którzy nie chcą się od nas odczepić. Wszystkie te elementy spowodowały, ze wielu jest skłonnych uznawać "The Gang's All Here" za najlepszą street-punkową płytę lat 90-tych. Tak, tak proszę państwa. Pomimo tych dudów i skrzypiec muzyka DM na tej płycie to wciąż jeszcze porywający uliczny punk, a nie żaden folk... chociaż zmiany były coraz bliżej.
Sing Loud, Sing Proud (2001)
* * * * 1/2
Po takiej petardzie, jaką było "The Gang's All Here", oczekiwania publiczności były olbrzymie. Oczywiście kiedy pojawił się "Sing Loud, Sing Proud" wszyscy sądzili, że zespół podąży drogą wytyczoną na poprzednim albumie... a tymczasem stało się tak tylko częściowo. Owszem zdecydowanym nawiązaniem do przeszłości są takie pankorkowe perełki jak "For Boston", "The Gauntlet", czy nowa wersja "Caps and Bottles", które kopią dupę równo z ziemią i sadzą na niej kwiatki. Z drugiej jednak strony pojawiają się takie kawałki, jak "Wich Side Are You On?", "A Few Goud Men" czy wręcz klasyki irlandzkiego folku jak "Rocky Road to Dublin", które zdecydowanie przesuwają środek ciężkości etykietki, którą można by opatrywac zespół z gatunku "street-punk", na "folk-punk".
Live on St. Patrick's Day (2002)
* * * 3/4
Po raz pierwszy schodzimy poniżej czterech gwiazdek (niewiele, bo tylko o ćwiartkę, ale jednak), a szkoda, bo mogło być tak pięknie. Pamiętając o tym, jak prezentował się zespół w nagraniach koncertowych na "The Early Years" mocno ostrzyłem sobie żeby na ten album. Ciekawy byłem przede wszystkim czy zespół pójdzie podtrzyma koncertową formę sprzed czterech lat, czy może popłynie w stronę folku, do którego coraz wyraźniej ciążył. Kiedy już trzymałem to wydawnictwo w swoich łapach gorączka skoczyła mi jeszcze wyżej. Po pierwsze okazało się, że nie są to wybrane nagrania z całej trasy koncertowej, ale co lepsze fragmenty z trzech występów, które odbyły się w tej samej sali w Bostonie, co zapewniało spójność materiału. Po drugie zaś zachwycała objętość materiału: 26 kawałków na jednym krążku – same najlepsze hiciory. Już pierwsze minuty wskazują, że jest nieźle. Folkowe melodie chłopaki mogli sobie pitolić w studio, ale na koncercie odłożyli wszelkie lajty na bok i pojechali na ostro. Chwała im za to! Efekt jest taki, że niektóre kawałki z repertuaru zespołu znajdują swoje najlepsze wersje na tej właśnie płycie (np. tutejsza wersja creedencowego "Fortunate Son" bije na głowę wersję studyjną, która znalazła się na splicie z Face to Face). Wszystko leci na pełnych obrotach i najwyższym poziomie, więc teoretycznie powinienem być zadowolony... a jednak nie jestem jak widać. Dlaczego? Ano dlatego, że im dłużej człowiek słucha tej płyty, tym większe ma wrażenie, że jej realizacja jest nieco zbyt hmmm ...hałaśliwa? Wygląda to trochę tak jakby ktoś witalność tych występów próbował sztucznie podkreślić takim "żywiołowym" brzmieniem instrumentów. Pomysł wg mnie chybiony, bo cierpi na tym selektywność brzmienia poszczególnych instrumentów, co przy takiej liczbie utworów jest po prostu męczące. Drugim zarzutem jest to, że nie udało się tym razem zarejestrować tak wspaniale reakcji publiczności. Tzn oczywiście słychać, że DM, to już wielka gwiazda, gra dla tłumów i ekstatyczne okrzyki pojawiają się po każdym numerze, ale ulotniła się gdzieś ta wcześniejsza wyczuwalna więź pomiędzy sceną i publicznością i ten familijny klimacik koncertu, na którym znajomi grają dla znajomych. Szkoda.
Blackout (2003)
* * * *
Zdaje się, że wraz z wydaniem "Live on St. Patrick's Day" Dropkicki postanowiły definitywnie pożegnać się z etykietką street-punk. Oburznie w środowisku punkowym po wydaniu tej płyty było powszechne. Niektórzy złośliwcy twierdzili, że lepiej by było dla bostończyków gdyby nagrali tą płytę w studio, a nie na zlocie kobziarzy. Na "Blackout" króluje już zdecydowanie irlandzki folk. Owszem, punk też jest, ale proporcje uległy diametralnej zmianie. Teraz mamy do czynienia z folkiem granym na punkowych obrotach (coś jak The Pogues po mocnej kawie), w przeciwieństwie do wcześniejszego punkrocka doprawionego lekko folkiem. Przyznam, że ta płyta także mnie początkowo odrzuciła. Wydawało mi się, że jest "za łagodna" i zbyt spokojna jak na tą bandę. Dopiero po którymś z kolei przesłuchaniu jej na słuchawkach odkryłem, że nawet w tych spokojniejszych kawałkach jest ogień - możne mniej wyrazisty, niż wcześniej, ale równie gorący. Nawet takie stricte folkowe numery jak mój ukochany "The Dirty Glass" rozpisany na damsko-męskie wokale, łapie za nogę jak należy. A przecież jest jeszcze całkiem przyjemne punkowe "Gonna Be a Blackout Tonight", czy "The Outcast". Ogólnie nie jest źle, a wręcz bardzo dobrze.
The Singles Collection, Vol. 2 - 1998-2004 (2005)
* * * * 3/4
Z dostępnością dropkickowych pełnowymiarowych albumów w Polsce nie było w zasadzie nigdy najgorzej. Wszystkie płyty można było bez większych problemów dostać w epikach, czy innych sieciówkach. Zdecydowanie gorzej przedstawiała się sprawa z singlami i epkami, które ukazywały się w międzyczasie, bo te były dostępne tylko w niezależnych, małych dystrybucjach w jakiś śladowych nakładach. Pozostawało więc jedynie czytać recenzje tych wydawnictw w zachodniej prasie, i żałować, że nie ma tego jak dorwać. A żałować było czego, bo na tych małych płytkach obok materiału powtarzanego później na regularnych płytach pojawiały się przeważnie rzeczy, które nie były później dostępne nigdzie indziej. Dlatego z prawdziwą radością powitałem drugą część kolekcji dropkickowych singli. Dostajemy tutaj głównie covery innych kapel (na 23 kawałki tylko 6 jest autorstwa, bądź współautorstwa Dropkick M., reszta to cudze kompozycje). Niech za rekomendacje posłużą tylko niektóre nazwy zespołów wziętych na warsztat przez Bostończyków: Creedence Clearwater Revival, Cock Sparrer, Motorhead, Stiff Little Fingers, Angelic Upstarts, Misfits, Sham 69, AC/DC, The Business.
Kurczaki! To po prostu nie mogła być słaba płyta!
The Warrior's Code (2005)
* *
Istnieje takie powiedzenie "z deszczu pod rynnę". Poznanie tej płyty wymagało by zastosowania powiedzenia "z pełnego słońca pod rynnę". "Singles Collection, Vol. 2" i "Warrior's Code" dotarły do mnie w jednej paczce. Trzymając się porządku chronologicznego przesłuchałem najpierw składankę, o której wyżej, a następnie rozanielony włączyłem "Kod Wojownika" ...i poczułem się jakbym dostał gumowym młotkiem po łbie. Po godzinie wysokoenergetycznej jazdy wpadłem na 40 minut w okowy wszechogarniającej nudy i nijakości. Aż trudno uwierzyć, że zespół, który przez tyle lat potrafił komponować tuziny porywających numerów nagle nagrał takie bezpłciowe coś. Patent na granie jest w sumie podobny do tego na "Blackout", ale nie ma tu nawet ułamka błyskotliwości i polotu znanego z poprzedniej płyty. Nie można oczywiście zarzucić zespołowi braku umiejętności, czy jakiś ewidentnych wpadek, ale nagranie dla takiego zespołu jak DM albumu, na którym nie ma krzty energii, a po przesłuchaniu nie zostaje w głowie ANI JEDEN utwór (coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy w przypadku tego zespołu), to nawet nie strzał w kolano - to strzał w samo serce.
Ta płyta pozostawiła po sobie taki niesmak, że odechciało mi się całkiem sięgać po kolejny album grupy, który Budyń wycenił na pięć gwiazdek. Może czas się przeprosić z tymi amerykańskimi ajriszami?
Zdrówka życzę
PS: Ostatni raz słuchałem sobie Dropkicków ze dwa lata temu, więc wszystko co powyżej pisałem z pamięci – jeśli więc pokręciłem jakieś tytuły kawałków czy coś, to sorki
PPS: Do zrecenzowania pozostało mi jeszcze DVD zespołu "On the Road with the Dropkick Murphys", którego od dwóch lat kurzy się na półce, bo nie mam czasu go obejrzeć