Jerzy Prokopiuk w piśmie i pisze:
Gnoza i rock
Impresje analityczne w formie listu do Sławka Gołaszewskiego.
Zostawiłeś mnie, Sławku, z zadaniem niełatwym – napisania kilku stron o twórczości poetyckiej Tomasza Budzyńskiego z polskiego zespołu rockowego Armia.
Zadanie to niełatwe, zwłaszcza dla mnie – nie tylko jako przedstawiciela pokolenia "zgredów" i "wapniaków" (tak chyba brzmią odnośne epitety pokolenie to określające?), pokolenia ciągle jeszcze wychowanego na Bachach, Mozartach i Beethovenach, pokolenia, którego muzyczne upodobania kończą się na Wagnerze i Debussym, z trudem tylko akceptując Ravela, Strawińskiego i Bartoka, a – co gorzej – dla mnie także jako melomana, który programowo jest przeciwnikiem zarówno tzw. muzyki nowoczesnej (krótko – tej, której słucha się na Warszawskiej Jesieni), jak i tzw. muzyki młodzieżowej.
Abyś mógł docenić stopień trudności, przed którą mnie postawiłeś, wysłuchaj najpierw – w trzech słowach – racji, dla których neguję muzykę zwaną (przyznasz, że dość idiotycznie, choćby zważywszy już Twój wiek...) młodzieżową.
Zacznę od stwierdzenia bardzo ogólnego: Żyjemy – w moim, ale przecież nie tylko w moim, przekonaniu – w epoce schyłku, by nie rzec upadku, tzw. kultury i cywilizacji euroamerykańskiej, a przynajmniej w ostatniej fazie jej rozwoju (fazie, która rozpoczęła się w XV, XVI, XVII wieku). Jednym z istotnych przejawów tego schyłku czy upadku jest obok ewidentnego gnicia i kostnienia chrześcijaństwa jako religii i instytucji kościelnej – schyłku i upadku sztuki (we wszystkich jej przejawach) takiej, jak ją pojmowano i uprawiano w ostatnich kilkuset latach. Upadek sztuki wyraża się w jej rozdarciu – w porównaniu ze sztuką dawną, która miała charakter całościowy i organiczny – na sztukę elitarną i sztukę masową, sztukę intelektualistyczną i sztukę popędową, "zimną" i "gorącą", rozdarciu połączonym z "utratą środka", który ongiś zapośredniczył między obu tymi skrajnościami. (Sytuacja ta ma swe zaplecze społeczne – odpowiada ona pogłębiającemu się rozziewowi między elitami jajogłowych a masami plebejów czy proletów, inteligentami jako posiadaczami informacji i robotnikami czy chłopami jako dostarczycielami pracy.)
Współczesna muzyka doskonale egzemplifikuje moją konstatację. W przeciwieństwie do muzyki "dawnej", całościowej i organicznej (między muzyką dworską a muzyką ludową istniała zawsze trwała więź), muzyka współczesna rozpada się z jednej strony na muzykę "poważną", stanowiącą dziś zbiór eksperymentalnych kakofonii, i muzykę "młodzieżową", powstałą jako wytwór muzyki dżungli sensu stricto i dżungli wielkich miast. Pierwsza jest muzyką nader wąskich elit, druga muzyką mas przede wszystkim ludowych. Pierwsza ma charakter skrajnie intelektualistyczny, jej idolem jest matematyka, druga ewidentnie wyrasta z popędów człowieka – seksu i agresji – i nimi się karmi. O pierwszej można – w języku antropozofii – powiedzieć, że jest inspirowana "arymanicznie" (muzyka "zimna"), o drugiej, że jest inspirowana "lucyferycznie" (muzyka "gorąca"). Oczywiście, o utworach obu rodzajów muzyki rzadko kiedy można powiedzieć, że reprezentują formy "czyste", toteż w każdym prawie z nich możemy znaleźć zarówno coś "arymanicznego", jak i coś "lucyferycznego" – jest to sprawa proporcji i dominacji odpowiednich cech.
Przedstawiony tu – w największym możliwym uogólnieniu – stan rzeczy jest, oczywiście, pewną rzeczywistością, której, jako takiej, nie usunie żaden jednorazowy akt niechęci, krytyki czy negacji. Mój stosunek do tej "rzeczywistości" zatem nie wyraża przesadnej (w skali indywidualnej) i "nierealistycznej" ambicji zmiany tego stanu rzeczy, a jedynie daje wyraz mojej intelektualnej, moralnej i estetycznej ocenie obecnej sytuacji panującej w sztuce, zwłaszcza zaś muzyce euroamerykańskiej, jak również takiej samej ocenie jej produktów.
Otóż generalnie rzecz biorąc, sytuację tę uważam za chorą – albowiem w przeciwieństwie do sytuacji panującej w sztuce czy muzyce "dawnej", którą cechowała dynamiczna harmonia przeciwieństw oscylujących wokół określonego centrum (sacrum), sztuka czy muzyka współczesna – podobnie jak cała kultura, z której wyrasta – centrum to utraciła, tym samym ulegając "ekstremizacji" schizofrenicznej swych wewnętrznych przeciwieństw i atomizacji swych elementów.
Utrata środka i ekstremizacja przeciwieństw we współczesnej sztuce (muzyce) jest nierozerwalnie sprzężona z analogicznymi procesami drążącymi nosiciela naszej kultury – człowieka XX wieku. On to bowiem przede wszystkim utracił swe "święte serce", centralny ośrodek swej osobowości (mówiąc obrazowo – Słońce jaźni na rzecz Księżyca ego); owo Słońce jaźni – dodajmy jednak od razu – pierwotnie, w "dawnych czasach", oświecało go z zewnątrz (w ramach kultury autorytarnej i kolektywistycznej), dziś zaś uległo zepchnięciu do "nieświadomości" i oddziałuje na człowieka jedynie pośrednio, dopiero zaś w możliwej przyszłości, przetworzywszy lunarne ego, zamieszka w "sercu" ludzi inspirując kulturę wolności i syntezy indywidualności z postawą społeczną. "Utrata serca" jest więc, jak można wierzyć, fazą przejściową w dziejach ludzkości, jednakże pociąga za sobą rozdwojenie osobowości człowieka, owo schizofreniczne rozdarcie zawartych w nim przeciwieństw. Mówiąc więc w jeszcze innym języku, ta faza przejściowa jest fazą dezintegracji, patologii, choroby.
Nie mam tu dość miejsca, by przedstawić całą panoramę patologii sztuki współczesnej. Skoro jednak za zasadniczy temat wziąłem sobie współczesną muzykę i przede wszystkim muzykę "młodzieżową" (głównie rockową) – przeto ją wezmę za konkretne exemplum tej patologii. Cóż zatem widzę w niej chorego?
"Po owocach poznacie ich" – powiada Pismo św. Przyjrzyjmy się więc oddziaływaniu tego rodzaju muzyki na tych, którzy jej słuchają.
Zacznijmy "od dołu" – od oddziaływań fizycznych i fizjologicznych. Pierwsze, co przyciąga uwagę słuchacza muzyki rockowej, jest jej głośność – uzyskiwana za pomocą środków mechanicznych i elektronicznych. Nagłośnienie tej muzyki, jak już dziś dobrze wiadomo, działa zdecydowanie destrukcyjnie na wszelką "żywą tkankę" – roślinną, zwierzęcą czy ludzką. Oto kilka przykładów dla ilustracji tej tezy. Znane są wyniki badań przeprowadzonych na roślinach i zwierzętach poddanych działaniu tego rodzaju nagłośnień: należy do nich zarówno hamowanie wzrostu zbóż na polach, jak i odbieranie krowom zdolności dawania mleka. W szczególnym przypadku na ludzi poddawanych tego rodzaju działaniu, jak się okazało, wywiera ono (sprawa rytmu) skutki niejednokrotnie chorobowe w postaci ataków epilepsji. Wreszcie, nagłośnienie muzyki rockowej powoduje trwałe patologiczne zmiany w strukturze i funkcjonowaniu mózgu ludzkiego (świadczą o tym eksperymenty robione np. w czasie koncertów Jimiego Hendrixa, kiedy to ustawione blisko orkiestry surowe jajka "zagotowały" się na twardo; co działo się z mózgami słuchaczy?), jak również w aparaturze zmysłów (przede wszystkim słuchu: obniżenie zdolności słyszenia u coraz większej liczby młodych ludzi).
Co dzieje się w psychice słuchaczy muzyki rockowej? Pierwsze skutki jej działania widać już na samych jej koncertach. To, co widziane z zewnątrz, jawi się jako swoisty rodzaj szału, w przeżyciu wewnętrznym jest (tak z reguły opisują je zainteresowani) swoistą ekstazą, tyle że nie mistyczną – w sensie świadomego kontaktu z jakąś wyższą istotą duchową – a popędową, połączoną z przynajmniej częściową utratą świadomości bądź jej zawężeniem i manifestującą się w ekscesach seksu lub agresji. Muzyka rockowa zatem niszczy (na dłuższą metę) ego i świadomość człowieka, ale – co więcej – nie tylko nie prowadzi go do zbudowania w nim wyższego ośrodka sterowniczego, tj. jaźni, lecz wręcz spycha go na poziom podludzko–animalny. (Wystarczy zapoznać się z biografiami rockmanów, zwłaszcza zaś z rolą, jaką odgrywa w ich życiu narkomania.) Stąd zaś – konsekwentnie – prowadzi prosta droga do kultów satanicznych, tzn. – by użyć określenia "papieża" Kościoła Szatana, Antona LaVeya – teorii i praktyki przywrócenia człowiekowi statusu bydlęcia. W sumie więc, na poziomie oddziaływania na duszę ludzką, można powiedzieć tylko jedno: muzyka rockowa działa na nią destrukcyjnie. Wprawdzie – na szczęście – człowiek posiada, obok cielesnego i psychicznego, jeszcze jeden poziom swego istnienia – poziom duchowy – którego nie może zniszczyć żadne oddziaływanie i nie może dotknąć żadna patologia. Jednakże zaburzenia w sferze fizycznej i psychicznej nie pozostają obojętne dla związków ciała i duszy człowieka z jego duchem. Ich patologia wypacza ich relację ze sferą sensu i wartości w dwojaki sposób: odbierając ciału i duszy człowieka zarówno gotowość, jak i zdolność do otwarcia się na sensy i wartości duchowe, a co więcej czyniąc je "nieprzejrzystymi" dla sfery ducha, tj. uniemożliwiając mu ich przeniknięcie.
W moim przekonaniu jest to zapisany w dźwięku wrzask świata, o którym mówili gnostycy starożytni. Wrzask ten ma zagłuszyć wołanie duszy ludzkiej uwięzionej w materii – jest to wrzask żyjących w niej demonów. Ale nie tylko. Do wrzasku tego dołącza się także człowiek. Dołącza się on swym krzykiem – krzykiem rozpaczy i wołania o pomoc.
To oskarżenie muzyki rockowej da się podsumowująco wyrazić jednym zdaniem: Rock jest instrumentem sił demonicznych (nie jedynym, oczywiście), który ma służyć im – i służy – w dehumanizacji, tzn. zniszczeniu człowieka jako ciała i duszy oraz w odcięciu go od świata boskiego ducha.
I oto na tym "śmietniku muzyki" przychodzi mi znaleźć prawdziwą perłę poezji. I to perłę gnostycką... (Dlatego też drugą część mojego listu mógłbym nazwać – toute proportions gardee – "Hymnem o Perle".)
Przed lekturą tekstów Tomasza Budzyńskiego wysłuchałem płyty zespołu Armia (nawiasem: skąd ta przekorna nazwa?), na której do akompaniamentu "muzyki" śpiewane – a może raczej recytowane? – są (w większości) teksty, które mi Sławku, zostawiłeś.
Słowo "muzyka" piszę tu w cudzysłowie, dla mnie bowiem to, co dobiegało mnie z adaptera, muzyką nie jest. Czym zaś jest? By odpowiedzieć na to pytanie, już teraz, na samym wstępie, muszę uciec się do gnostyckiej metafory. Otóż, w moim przekonaniu, jest to zapisany w dźwięku wrzask świata, o którym mówili gnostycy starożytni. Wrzask ten ma zagłuszyć wołanie duszy ludzkiej uwięzionej w materii – jest to wrzask żyjących w niej demonów. Ale nie tylko. Do wrzasku tego dołącza się także człowiek. Dołącza się on swym krzykiem – krzykiem rozpaczy i wołania o pomoc.
Rozpacz przenika niemal wszystkie teksty Autora. Kochaj mnie: "Ojciec, Syn i Duch zamknięci na klucz...", "komuś bardzo źle więc patrzy na drzwi i nie otworzy ich nikt", "nie dostrzega się łez", "woła świat, cały świat – kochaj mnie..." Przebłysk 5: "Cały mój świat nie znaczy nic..." Gdzie ja tam będziesz Ty: "Nie masz imienia, nie słyszysz nic..." Opowieść zimowa: "Pustynia śpi – zabija świat", "Nie mogę Ci nic powiedzieć – Tyle co nic w długą zimową noc". (Nie cytuję więcej przykładów; nastrój rozpaczy powraca – w wielu odmienionych formach – także w innych tekstach.)
Uczucie rozpaczy jest pierwszym wątkiem gnostyckim, który rzucił mi się w oczy w tekstach Budzyńskiego, ale bynajmniej nie jedynym. (Ktoś też zwrócił mi uwagę, że wiedne czy bezwiedne teksty gnostyckie spotyka się w "poezji rocka" nie tylko u Budzyńskiego.)
W odczuciu i rozumieniu – także w micie – gnostyckim, człowiek został "wrzucony" w świat (nie ze swej winy), który jest jego więzieniem. (Motyw "wrzucenia" w świat powrócił w XX wieku w filozofii egzystencjalistycznej – Heidegger używa pojęcia Geworfenheit.) Ale u Budzyńskiego – nie wiem, czy z (bezwiednej?) inspiracji gnostyckiej czy (świadomej?) inspiracji egzystencjalistycznej – motyw "wrzucenia w świat" znajdujemy wyrażony expressis verbis: To moja zemsta: "Nie jestem stąd/Tu mnie wrzucono pewnego dnia... Tu mnie zabito pewnego dnia/By zabić znów... Tu moje życie jest nieobecne/Prawdziwa miłość jest niepodobna/Tu mnie wrzucono/Bym sam na sam". (Teraz zatem nastrój rozpaczy jest w pełni zrozumiały – i zrozumiały jest "krzyk" człowieka, który ją wyraża.)
Człowiek "wrzucony w świat" ma pełne poczucie alienacji – nie jest sobą prawdziwym (czy to doznanie miał na myśli Rimbaud, kiedy pisał: "Ja – to ktoś inny"?). Budzyński mówi to wprost w tekście Nie ja: "Nie jestem tym za kogo mnie masz... Nie żyję i nie umieram/przeważnie jestem niczym... nie ja/nie ja/nie ja".
Poczucie porzucenia znajdujemy z kolei w tekście To, czego nigdy nie widziałem: "Aniołowie powoli wracają do nieba/a my na dole patrzymy do góry/i każdy z nas umiera od nowa/bo jesteśmy sami, jesteśmy mordercami...". W tym tekście pojawia się także motyw pomyłki jako przyczyny naszego "wrzucenia w świat": "Jeździec bez głowy pomylił drogę/pokazał nam bezsenny kraj/i cały nasz grzech zaciążył tak...".
W gnozie – w przeciwieństwie do tzw. chrześcijaństwa ortodoksyjnego (zwłaszcza zaś w katolickiej, a później protestanckiej tradycji Pawłowo–Augustyńskiej) – człowiek jest wprawdzie istotą "upadłą", ale nie upadłą totalnie. Nawet w najgłębszą i najciemniejszą noc upadku nie opuszcza go światło ducha. Ten wątek wypełnia tekst Gdzie ja tam będziesz Ty – owym "Ty" może być dla nas każdy drugi człowiek, ale przecież w każdym człowieku żyje wyższe Ty: Soter–Zbawiciel, Wyzwoliciel. Na dnie duszy nikt z nas nie jest osamotniony.
W Legendzie jednak – zdumiewająco jednolitej w swej mrocznej poezji – dominuje jeszcze atmosfera otchłani, rozpaczy i śmierci: "Głowa ma dość/łomot starego ja/jak można znosić myśl, że dąży się do zła/przez wszystkie dni, za jakiś dawny grzech/spójrzmy jak pada cień/będzie nasza śmierć". W Legendzie niejako przeżywamy ową nadranną – najgłębszą noc, poprzedzającą nadejście światła dnia.
Światło pojawia się w Przebłysku 5 – tu podnosi się wołanie: "Światło – świeć/Światło – prowadź mnie... Przyniosłeś ogień, beztroski śmiech", by przejść niemal w litanię: "Zawsze i wszędzie/w błędzie, obłędzie/cokolwiek się stanie/gdziekolwiek będziesz/niech cię strzeże/niech cię wspiera... Światło". (Tę atmosferę oczekiwania, "początku nadziei", pogłębia Opowieść zimowa.)
Człowiek uwięziony – dusza ludzka w świecie materii – może ulec rozpaczy, a nawet rezygnacji, ale może też sięgnąć po broń buntu. W poezji Budzyńskiego płomień buntu wybucha w tekście To moja zemsta: "Słuchajcie więc/To moja pieśń/Moja herezja/To moja zemsta/To moja walka/Moja nadzieja/Że nie jestem stąd/Nie z tego świata...". Jest to bunt czysto gnostycki – nie w imię jakichkolwiek "wartości" materialnych, lecz w imię transcendencji. Jest to Herezja dużą literą – Herezja nadziei na wyzwolenie.
Bunt ten krzepnie, wzmaga się i precyzuje w tekście Niezwyciężony. Tu człowiek odpowiada na głos Wyzwoliciela: "Jak orzeł spadasz na zdobycz... oddaję Ci twój czas i czekam na znak". Słyszymy wezwanie do Bóstwa w nas: "Niezwyciężony/poznać się daj... wstawaj i walcz". (Tylko Bóstwo w nas "mieszka tak blisko, najbliżej jak tylko się da".)
Wreszcie – finis coronat opus – tekst Podróż na Wschód. (Pamiętajmy, że Wschód zawsze był symbolem Światła.) "Cóż po mnie tu?" – oto prastare pytanie gnostyka. I odpowiedź: "Uciekaj stąd". (Tym, którzy postawę taką obrzucają epitetem "eskapizmu", trzeba przypomnieć słowa wielkiego historyka angielskiego, Arnolda Toynbee'ego: "Czy można nazwać eskapistą człowieka, który opuszcza tonący statek, by sprowadzić pomoc?".)
Tak więc w (dokładnie) dziesięciu tekstach Budzyńskiego przewija się przed nami cały mit gnostycki we wszystkich swych najważniejszych kategoriach: wrzucenia człowieka w świat, jego rozpaczy, jego buntu, jego nadziei na wyzwolenie – i jego wyzwolenia, Podróży na Wschód. Oczywiście, Autor tych tekstów mógł ulec bezpośredniej inspiracji gnostyckiej – w naszych czasach publikuje się i pisze w świecie dość sporo o gnozie i gnostycyzmie. Gdyby nawet tak było, zawsze pozostaje jeszcze pytanie, dlaczego właśnie mit gnostycki go zainteresował. Gdyby jednak wątki tego mitu pojawiły się w twórczości Budzyńskiego spontanicznie, w sposób bezwiedny, mielibyśmy do czynienia z przykładem zmartwychwstawania (nie jedynym zresztą) gnozy i gnostycyzmu, powstawania z pozornej śmierci ostatniego półtora tysiąca lat.
Tym, co zdumiewa mnie w tym fakcie i nastraja do zadumy, nie jest nawet samo jego pojawienie się w naszych czasach (jak powiedziałem, nie jest ono czymś wyjątkowym ani w naszej kulturze, ani nawet na gruncie rocka). Fakt ten bowiem jest jednym z symptomów "wołania o pomoc", które dobywa się z piersi człowieka, kiedy zawiodły go tradycyjne i ortodoksyjne drogi ratunku. Tym, co jest w nim dla mnie najbardziej uderzające, jest odrodzenie mitu gnostyckiego w tej sferze kultury masowej, którą sam uważam za jej dno. I znajduję tylko jedno wyjaśnienie tego – tak pozornie wewnętrznie sprzecznego – zjawiska. Wyjaśnienie to znajdujemy w – notowanym od I Chingu po Steinera i Junga – paradoksalnym charakterze świata, w który nas wrzucono: zgodnie z rządzącym nim prawem enantiodromii "przeciwieństwa się stykają" i osiągnąwszy swą skrajną postać, przechodzą jedno w drugie. Toteż tylko w najciemniejszej otchłani rodzi się największe Światło. (Prawa tego nie muszę uzasadniać szczegółowo.)
Ufając, że te heretyckie i bluźniercze impresje nie wzburzyły Cię, Sławku, tak by zagrozić miały Twemu zdrowiu i dobremu samopoczuciu, ściskam Cię serdecznie:
Twój J.P.
PS. Czyż muszę Cię zapewniać, że jedyną "muzyką młodzieżową", której słucham z rozkoszą, jest medytacyjna muzyka New Age?