Wreszcie dotarliśmy do Międzyrzecza. Miasto ma zapewne nie mniejszy potencjał uboczności niż Zbąszynek, ale od początku robi fatalne wrażenie poprzez dworzec PKP. Zabytkowy, ponad 100-letni budynek o pięknej bryle jest w agonalnym stanie. Otoczony siatką, niedostępny z zewnątrz, tworzy przygnębiający obraz. Tuż przy nim jest PKS – ruchliwy, z otwartymi kasami, pełen ludzi. Na dworzec PKP prowadzi boczna droga obok budynku, przy pustym peronie stoi samotny szynobus. Tak jakby kolej dawała jasny przekaz władzom samorządowym: „Jak już jesteście takimi ciężkimi frajerami, że płacicie za te przejazdy, to dobrze – łaskawie będziemy jeździć. Ale na nic więcej nie liczcie”. Dlatego szynobusy jeżdżą ale poza tym nic – żadnego rozkładu jazdy, czynnego zegara na stacji, wszystko szare i totalnie zdekapitalizowane. Nie ma gdzie zjeść, nie ma gdzie się wysikać (ostatecznie cóż... pod zdewastowaną wieżą wodną). A przecież Międzyrzecz jest stacją węzłową, przesiadkową! Właśnie – jedzenie! Miałem pół godziny do odjazdu i postanowiłem spożyć coś w barze na terenie dworca PKS. To był błąd, zapomniałem, że kierowca PKS – a oni głównie tam się żywili – jest hardkorem, strawi nawet gulasz z piłeczek kauczukowych. Dostałem hot-doga z surówką, tak gumowatego że wpadłem w rozpacz. Z tęsknotą pomyślałem o mięciutkich bułeczkach z kiełbasą i sosem tysiąca wysp na stacjach Shella. O 8:23 zrejterowałem – około 25% niedojedzonego hot-doga wywaliłem do śmieci i z tępym bólem w wyczerpanej szczęce poszedłem na peron.
Teraz zaczynała się główna część mojej podróży, linią
Międzyrzecz – Rzepin. Trudno o przykład linii bardziej nieważnej, lokalnej, bocznej. Zamknięto ją z dziesięć lat temu i wydawało się, że podzieli los wielu innych – rozkradzionych stopniowo przez złomiarzy. Niespodziewanie przywrócono ją niedawno do życia, chociaż to właściwie wegetacja – dwa pociągi do Rzepina i dwa do Międzyrzecza. Jeżdżą tylko szynobusy, którym jednak należy się pewna wdzięczność – gdyby nie one, nic by na wielu trasach nie jeździło.
Zaskoczyła mnie spora ilość pasażerów, dobrze ponad połowa miejsc siedzących w szynobusie była zajęta.
Podeszła pani konduktor i spojrzała na mnie tak jak gdybym nie miał biletu. Spojrzałem więc na nią tak jak gdybym miał bilet, ale numer nie przeszedł i w efekcie zakupiłem bilet normalny do Rzepina. Ruszyliśmy o 8:30 i wkrótce ogarnęła mnie fascynacja. Linia biegnie przez przepiękne okolice! Żadnych nudnych pól w kratkę! To polodowcowa huśtawka nastrojów! Tor biegnie przez gęsty las, dzikie łąki, nad potokami dorzecza Obry, raz w głębokim wykopie, po chwili na 15 metrowym nasypie, raz w lewo, raz w prawo, raz w górę, raz w dół. (Notabene – z Międzyrzecza biegnie przez Nietoperek do Toporowa inna linia, obecnie zamknięta a ponoć jeszcze z 5 razy bardziej efektowna; jej niewykorzystanie dla turystyki ociera się o sabotaż). Rosnąca bujnie zieleń nie zna pojęcia skrajni, więc co jakiś czas gałęziska smagają o boki szynobusu, wrażenia są chwilami amazońskie!
Jeśli zdarzają się jakieś wioski, to malutkie, przycupnięte na skraju lasu, bez asfaltowej drogi. Stacje też urokliwe, z budyneczkami dla krasnali (dziwnie mało zdewastowane, raczej naturalnie posunięte w wieku) i przebijającymi spod farb napisami „Nicht rauchen!”. W tej scenerii na środku wielkiej łąki szynobus zwolnił i stanął. Obsługa (pan maszynista i pani konduktor) raczej zrezygnowana niż zdenerwowana próbowała coś zrobić. Po paru minutach pani oznajmiła, że pojazd się popsuł a maszynista usiłował automatycznie otworzyć drzwi (dokąd tu teraz iść w tej dziczy? – myślę sobie), ale bez skutku. W końcu maszynista klnąc łagodnie pod nosem - „niech to jasna cholera weźmie!” - otworzył jakąś szafę (z bezpiecznikami?) i dosłownie walił czymś tam w różne miejsca. Po jakiejś minucie cud! Szynobus zapala i rusza dalej! Wyobrażam sobie takie zdarzenie na uczęszczanej trasie – powiadomienia posterunków, alarmowe semafory itd. Tu nic się nie mogło zdarzyć, dogonić, zderzyć... po prostu ruszyliśmy dalej. Znów rozświetliła się tablica z naprzemiennymi napisami: aktualna godzina – Rzepin – Imieniny: Czesława. Te imieniny Czesława towarzyszyły mi już do końca tego kursu.
Konduktorka i maszynista zostawili drzwi od kabiny otwarte i miło ze sobą rozmawiali. Z elementami flirtu:
-Patrz, Sulęcin... tylko dwie minuty po czasie. Trzy odrobiłeś.
-Przy tobie zawsze jestem taki szybki.
Albo wołali: „Uciekaj, uciekaj, uciekaj!”. Nie wiedziałem o co chodzi, ale potem ona:
-Te zające to zawsze takie głupie, nie? Czemu od razu w bok nie ucieknie?
Swoją drogą, zające, sarny i bociany na tym odcinku przestałem liczyć po jakimś czasie.
Za Sulęcinem krajobraz się uspokoił. Dworzec kolejowy w tym mieście to jeszcze większe kuriozum niż Międzyrzecz. Duża betonowa kostka, z zamurowanymi wszystkimi otworami okiennymi i drzwiami. Może to tam kręcono „Cube”?
Po lewej stronie poligon, co chwilę tablice „Poligon wojskowy. Wstęp wzbroniony. Przebywanie grozi śmiercią”. Poczułem senność, więc zacząłem wymyślać powieść fantastyczną. W lesie znajdowano by zwłoki różnych ludzi. Policja podejrzewa jakiegoś psychopatę. Dopiero po jakimś czasie główny bohater, obdarzony ponadprzeciętnym IQ skojarzyłby fakt, że wszystkie ofiary leżały kilkanaście kroków za tablicami. A więc to same tablice zabijały, realizując wypisane na nich groźby. Pozostawałoby przygotować prowokację, jednak tablice – za którymi stoi wroga cywilizacja z Phobosa – nie są takie głupie by od razu dać się złapać... Udało mi się nie zasnąć (chyba) i o 9:53 dojechaliśmy do dużego dworca w Rzepinie.