...ciąg dalszy...
Green
Snuje się przez las młody, niezgrabny, gruby Shrek z nosem zwieszonym na kwintę. Przedwczoraj chciał się zakolegować ze ślimakiem. Rozdeptał go niechcący. Wczoraj poznał ropuchę. Mówiła mu, że jest piękną zaklętą księżniczką i płakała nad swoim obecnym wyglądem. Chciał ją pocieszyć, chciał się zaprzyjaźnić: "-Eee, nie pękaj mała! Całkiem sexowne masz te parchy na tyłeczku!" A ona chlast go w mordę. Za co?! Co znowu powiedział nie tak? Przecież chciał być miły, a tu jak zwykle wszystko zepsuł i znów był sam. Znów nie wiedział, dokąd iść i nie miał pomysłu, co ze sobą zrobić. Życie nie ma sensu! Nikt go nie kocha, nikt go nie lubi, nikogo nie obchodzi. Przejrzał się w kałuży. To wszystko na pewno przez ten zielony ryj!
'Hey I love you son!'- dochodzi go na to jakiś głos z nieba. Ęę...? Zadziera łeb do góry, a tam nikogo. 'Hey I need it after all!' - znowu ten głos. I że niby co? Że ta jego morda komuś taka potrzebna, czy jak? O co w ogóle chodzi? Jaja jakieś se ktoś robi? Postanowił to olać. Ale trochę trudne to, bo głos się uparcie powtarza i w dodatku brzmi dość poważnie, wcale nie jak żart. I już sam nie wie, czy się cieszyć, czy wkurzyć. Żeby chociaż widział tego, co tak woła! Ale nikt nie może przecież kochać takiego zielonego monstra. A może może? 'I'm so green' - zaczął sobie śpiewać pod nosem, i też już nie wie, czy sobie na złość, czy temu komuś na złość, czy może dlatego, że zrodziła się w nim jakaś nadzieja, do której sam przed sobą nie chce się przyznać. I tak z tym śpiewem na ustach zawędrował nie wiadomo kiedy na bagna. I wtedy dotarł do jego uszu szyderczy rechot żab. Rozgląda się dookoła i widzi jak otaczają go ze wszystkich stron te małe wredne stwory, wlepiają w niego ślepia i rżą. Czego? Popatrzcie na siebie, nie jesteście lepsze! Ale już wie, że temu głosowi nie należy wierzyć. Nie będzie go więcej słuchał! A żabom na złość nadal będzie śpiewał i jeszcze postroi do nich wstrętne miny, może się przestraszą. A potem pójdzie wgłąb tych paskudnych, śmierdzących bagnisk i zamieszka tam na zawsze, z dala od wszystkiego i wszystkich.
Jak postanowił, tak i zrobił. Mijają lata, Shrek zmienił się w wielkie, przerażające, stare, zgorzkniałe, cyniczne shreczysko. Tajemniczy głos wciąż go ściga, a on uparcie zatyka sobie uszy. Dawno stracił wiarę, że kiedykolwiek przyjdzie dla niego dobry dzień. A teraz póki co jest noc, więc postanowił jak zwykle postraszyć trochę i śpiewa swoją starą śpiewkę 'I'm so green', głosem upiornym, budzącym ciarki na plecach. Nie dba nawet o fakt, że w pobliżu nie ma nikogo, kto by to usłyszał. I wtedy, niespodziewanie, powoli zaczyna wschodzić słońce. Tak pięknie, jak jeszcze nigdy dotąd. Shrek poczuł się, jak gdyby po raz pierwszy w życiu zobaczył świt. Aż zamilkł i gębę rozdziawił. I po raz pierwszy od 113 lat się wzruszył. I kiedy dzień całkiem się obudził, rozkumkały się żaby, już nie złośliwie, lecz szczęśliwie i po raz pierwszy od 1783 lat przebudziły się elfy i zadźwięczały dzwonki u ich czapek. A Shrek przypomniał sobie dziwny głos z nieba i, cholender, a niech tam, uwierzył.
Freak
Błędny rycerz zabłądził. Jeździł po świecie, szukał sam nie wiedział, czego, aż w końcu trafił do pewnej tajemniczej, zaczarowanej krainy. Pełno tam magii, trudno zgadnąć, dobrej, czy złej. Wszystko wyglądało inaczej. Niebo miało purpurowo-zielony kolor, W powietrzu mieniły się jakieś dziwne zorze, trawy były niebieskie i czerwone. Wkrótce nadpłynęły burzowe chmury, a tuż przed nim, zamiast łąki, która była tu dosłownie przed chwilą, pojawiło się wzburzone morze. A cóż to ma znaczyć? - pomyślał sobie. Wkrótce w oddali rozbłysło światło latarni morskiej a zaraz potem między nim a ową latarnią wyrósł most. Najwyraźniej ktoś/coś chce, żeby podążył tą drogą. Spiął konia ostrogami i ruszył na wprost, ku swemu przeznaczeniu. Czuł się niewyraźnie, ale honor nie pozwalał mu zawrócić. I tak znalazł się na wielkiej wyspie, pełnej dziwów i cudów. Powiał wiatr, rozsunęły się chmury ukazując słońce i księżyc widoczne równocześnie na niebie. Rycerz poczuł się tak, jakby zobaczył je po raz pierwszy w życiu, tak niezwykłe mu się zdały pośród tutejszych barw i zarazem tak błogosławione, skoro rozjaśniły to ciemne miejsce. Błogość ogarnęła jego serce, stanęło mu przed oczyma jako żywe wszystko, co mu drogie, wszystko, co kiedykolwiek od życia otrzymał, twarze ukochanych dziatek pozostawionych gdzieś za siedmioma górami, jego dom. Zatęsknił. A potem to wzruszenie zmącił niepokój. Jak tam sobie radzą bez niego? Czy nie grożą im żadne niebezpieczeństwa? I wtedy zalała go cała fala obaw, do których niezwykł był przyznawać się sam przed sobą, ceniąc sobie nade wszystko odwagę. Wszystkie rzeczy, z którymi nigdy nie potrafił się pogodzić przypominały mu się i niemal materializowały tuż przed nosem. Dość tego! Wyciągnął miecz i począł wymachiwać nim zaciekle, chcąc rozproszyć podłe widma. Lecz one nic sobie tego nie robiły. Wtem dostrzegł w oddali za nimi dziwną postać w bieli. Czy to jakiś mag złośliwy, który zsyła na niego te przeklęte wizje? Ruszył ku niemu, gniewnie wymachując bronią. I gdy już był blisko, spostrzegł swą pomyłkę, rozpoznał go. To nie mag, to anioł. Tym lepiej! A więc dziś stoczy pojedynek, na który czekał całe swoje życie!
'- Wreszcie żem cię znalazł i pochwycił, posłańcze Niebios! Stań ze mną do walki i jeśli zwyciężę, musisz mi pobłogosławić!'
In The Land Of Afternoon
Freak zwabiony marzeniami wyruszył w drogę. Przedziera się wąską ścieżką przez gęsty las, zmiatając twarzą pajęczyny, i już wie, że nie będzie tak łatwo, jakby chciał. Ale dopiero kiedy będąc tuż u celu, pakuje się w gąszcz ciernistych krzaków, rozumie, że popełnił fatalny błąd. Widzi przed sobą rozległą szczęśliwą łąkę, dzieci na wakacjach i chciałby być równie radosny jak one, ale kolce powłaziły mu głęboko pod skórę i boli jak jasna cholera.
Ale skoro już tu jest, próbuje się cieszyć. Przecież jest tak pięknie! Błogie rozleniwienie. Ptaki opowiadają dowcipy, dzieci się śmieją, śmiech jest zaraźliwy. Tłuste bąki bawią się z nimi w berka. Polne koniki wygrywają nieziemskie melodie. Muchy łaskoczą w pięty. Motyle siadają na nosach. Stara żaba opowiada dziwne bajki. Las, gdzie wreszcie można zatańczyć, kiedy nikt nie widzi. Wróble ćwierkają, że koniec świata nieprędko (chociaż, co one tam mogą tak naprawdę wiedzieć...).
I przede wszytkim słońce! Musi koniecznie wystawić twarz do słońca i nacieszyć się nim ile się da. Tyle, że za słońcem zawsze goni czarna chmura i cień rzuca zawsze tylko na niego. Dzieci znalazły poletko niższej, miękkiej trawy pośrodku bujnych, kwitnących ziół. Poległy tam i liczą obłoki na niebie. Frik razem z nimi, ale jedyne wolne miejsce znalazł w kępie ostów. Spojrzał w lewo, te białe kwiaty nad głową tak słodko pachną, powąchał, ugryzła go pszczoła. Odwrócił twarz w prawo, zza wzgórza powiał ożywczy wiatr, ochłodził rozpalony nos. Podniósł się frik ciekaw, co tam dalej jest, wlazł na szczyt, nie znalazł nic, nawet nowego widoku, tylko kolejny krzywy pagór. Chciał zbiec, potknął się i sturlał w dół. Leży poobijany i myśli sobie, ej, gdzieś ty się zabłąkał, głupi friku, no gdzie...
The Other Side
Tych samych wakacji ciąg dalszy. Pobiegły dzieci na sąsiednią łąkę i trafiły na stary, wielki mur ciągnący się z zachodu na wschód jak okiem sięgnąć. Znalazły w nim małe, tajemne przejście. Otworzyły stare zardzewiałe drzwi i przecisnęły się jedno po drugim na tamtą stronę. Frik był za duży, nie zmieścił się. A tam to dopiero było przepięknie! Jakie jasne słońce, jaka bujna zieleń, jakie kolory kwiatów, jaka błękitna woda i niebo! Stał i patrzył, jak biegną uszczęśliwione dalej wzwyż i dalej wgłąb przez trawy i rzeki w las, machają mu na pożegnanie, aż znikają w końcu pomiędzy drzewami... Po tej stronie zaczęło się ściemniać. Omiótł Frik wzrokiem nadciągające chmury, chciał otulić się w koc, ale nie miał żadnego pod ręką, i rzucił ostatnie spojrzenie na raj utracony...
|