Właściwie nie pamiętam: czy jest tu wielu fanów
Hair?...
Ja nigdy nie miałem z tym filmem tak do końca po drodze. To znaczy nie po drodze, jak na film, który tak naprawdę bardzo mi się podoba. Sęk w tym, że on
miejscami bardzo mi się podoba, ba - miejscami to mnie zachwyca na całego! Ale są też w nim mielizny, a nawet więcej niż mielizny, ja bym posunął się do stwierdzenia, że od czasu do czasu jest tam nawet beznadziejnie.
Napisałem ostatnio o czołówce, że taka super, ta szara Oklahoma, zdezelowany autobus na pustkowiu... no tak, ale to jakby zupełnie z innego filmu i oczywiście świetnie, że tak to się zaczyna, ale tak naprawdę to zaczyna się od...
Aquarius - i cała ta sekwencja, chyba z rozbudowaną w stosunku do wersji płytowej (?) piosenką, z tańcem, z kolorami, z szaleństwem, to jest coś pięknego. Pal sześć ery wodnika, które chyba tak naprawdę dla nikogo tam nic nie znaczyły, ani dla tych hipisów z filmu, ani dla samych twórców filmu. Nic mi ta "newage'owość" tu nie przeszkadza. Wprowadzenie bohaterów i początek - petarda.
Potem sekwencja z jazdą konną też dobra, choć nie jestem jej fanem, psuje tam też wszystko piosenka Sodomy, która jest strasznie głupia
(chociaż w filmie i tak lepiej wypada, niż na płycie, przynajmniej jest to sekwencja wyraźnie humorystyczna).
Niestety dość szybko zaczyna się ćpuństwo i muszę powiedzieć wprost i obrzydliwie purytańsko, że wszystkie ćpuńskie sekwencje w całym filmie, jak też piosenka gloryfikująca hashish, lsd etc. irytują mnie w stopniu wysokim. Akurat pierwsza hajowa impreza jest tu jeszcze pół biedy, bo trochę tam się poodurzają, a potem znowu fajne śpiewanie (I'm Black i Ain't Got No... - suuuper!).
No dobra, szary poranek, pissing in the park i idą na imprezę. Tam chyba najlepsza scena filmu, w każdym razie najbardziej efektowna, czyli Mr Berger, czy mógłby pan wyjść? chwileczkę, muszę coś powiedzieć - a jak nie powiedzieć, to tańczyć na stole! I Got Life... Oglądałem to w ciągu ostatniego roku cztery razy, z czego trzy z różnymi dzieciakami w ramach filmowych prezentacji... jest to bezbłędne i zawsze trafia w dziesiątkę
Potem jeszcze niebawem znakomita piosenka "Hair".
A potem znowu ćpanie, i to najgorsze, liturgia lsd w Central Parku, te jego wizje małżeńskie, hare rama w tle (po co?), ogólnie dla mnie te fragmenty są żenujące niestety.
I w ogóle film wkracza tu w najgorszą fazę, gdzie dłużyzny przeważają nad dobrymi momentami, czego szczytem jest ta piosenka, kiedy on już jest w wojsku i tam te jakieś azjatyckie twarze unoszące się w powietrzu, w ogóle robi się to łzawe i strasznie nudne
Choć oczywiście jest tu nagle scena o ogromnej mocy, jakby wyrwana zupełnie skądinąd - kiedy pojawia się czarna kobieta z dzieckiem, niedoszła żona czarnego hipisa. Oj, to jest mocne jak nie wiem! I też, w całym tym wyidealizowanym obrazie beztroskich wesołych hipisów, jest to scena waląca po głowie taką przykrą prawdą, że szumnie głoszone ideały wolności, nie mówiąc o "kosmicznej świadomości" to w sumie często była wielka ściema, kiedy przychodziło do prawdziwego życia. Kobieto, milcz, jest tak, bo ja tak mówię, idź stąd, ty nic nie rozumiesz.
Trochę ta cała sekwencja jest nawet niekompatybilna z resztą filmu, zresztą potem ona (ta czarna) z nimi jedzie i może nie przyłącza się do nich, nie bawi się razem z nimi, ale jakoś jej obecność tam rozmywa siłę tamtej sceny.
W każdym razie jednak, kiedy hipisi postanawiają jechać do Claude'a na poligon, do Nevady, film odzyskuje dla mnie jaja. Znowu robi się wartko (scena uwodzenia oficera przez Sheilę, kilkukrotne przejazdy przez kontrolę) i pomysłowo (zakłócenie przemówienia generała przez psychodeliczną muzykę!); zabawnie, ale też poruszająco, bo kiedy Claude mówi Bergerowi, jak bardzo docenia ich przyjazd, to przy całej kanciastości jego wypowiedzi, nieumiejętności wyrażania uczuć i głupkowatych minach, które definiują w ogóle całą jego postać od początku filmu - robi to jednak wrażenie.
A potem wstrząsający koniec, nagle się okazuje, że wyjazd, że panika, że co? że to naprawdę? że zabawa przestała być zabawą i nagle prawdziwy dramat zagląda w oczy... wcześniej ktoś mówi, że Berger nigdy nic nie zrobił na poważnie. W sumie tu też nie chciał... ale jednak zrobił. Poważnie i terminalnie
Kiedy wcześniej śpiewali
I believe in God and I believe that God believes in Claude, that's me, to była taka miła pitoląca pioseneczka - kiedy Berger śpiewa to, wchodząc do samolotu, jest to PORAŻAJĄCE. I wreszcie niemal od razu cmentarz, w gardle dławi, i finalne
Let the sunshine, jedna z najpiękniejszych piosenek świata. I ten szokujący tłum przed Białym Domem, który nagle uświadamia mi, że na jednostkowym poziomie, to może ci hipisi byli zaćpanymi gupkami, ale jednak było to też ruch o wielkiej i wspaniałej sile, coś, za co mogę być wdzięczny, że istniało, nawet jeżeli samo z góry skazywało się na krótki żywot.
Kurde, ja naprawdę lubię ten film. Kiedyś pamiętam z Pippinem wymieniliśmy uwagi na temat soundtracku, który zdaje się jest jedynym przez niego akceptowanym, że dla mnie tam są rzeczy wspaniałe, ale też bardzo dużo smętów i dłużyzn. Pippin nie zgodził się zupełnie i uznał, że jestem głupi
Ale dla mnie dokładnie tak jest też z filmem - bardzo nierówny, ale w sumie na pewno więcej tego dobrego.
Z tym, że z płyty z muzyką mogę sobie pewne fragmenty po prostu wyciąć, nie nagrać, przewinąć. Z filmu nie mogę, bo większość tych nielubianych przeze mnie scen jest integralną częścią obrazu tego środowiska, tych ludzi...
To tak jeszcze na koniec: