Disraeli Gears * * * *
best song: Sunshine of Your Love
best moment: instrumentalny fragment w: ibidem
Crazy pisze:
jak to pisują krytycy: "druga płyta była świadectwem dojrzałości twórców"
Krytycy lubią tak pisać, ale niestety często oznacza to, że druga płyta wprawdzie lepiej brzmi, ma więcej pomysłów aranżacyjnych, ozdobników itp., ale za to brakuje jej spontaniczności i świeżości, a nierzadko także nowych pomysłów na piosenki.
Wydaje mi się, że do pewnego stopnia jest to mankament Disraeli Gears, płyty, która spośród wszystkich nagrań Cream budzi we mnie najmniej emocji. Jakby estetyka zastąpiła duszę, co z tego że estetyka taka wygładzona.
Płyta w ogóle zaczyna się rewelacyjnie. Bardzo zgrabna, lekka pioseneczka
Strange Brew, której dodatkowym walorem są niebanalne aranżacje i powiew psychodelii, sprawdza się doskonale jako otwarcie płyty i daje rzeczywiście zapowiedź tej dojrzałości, ale połączonej ze świeżością. I wtedy wchodzą genialne dźwięki
Sunshine of Your Love, jednego z utworów wszechczasów, nowa jakość w muzyce Cream i w ogóle tamtych czasów. No, to jest coś - po bardzo udanym wstępniaku od razu danie główne! To co będzie dalej?!
Dalej jeszcze przez chwilę jest wspaniale. Przepiękny utwór
World of Pain jest może najlepszą piosenką Cream spoza żelaznego repertuaru składankowego, a jednocześnie przeciwieństwem Sunshine'a - obiecuje więc nie tylko utrzymanie poziomu, ale jeszcze bogactwo różnorodności.
Ale coś się potem knoci. Od czwartego utworu płyta zaczyna mnie nużyć
miękkością. Kolejne piosenki (oprócz Tales... o czym za chwilę) nie wnoszą już nic nowego, kompozycyjnie sprawiają wrażenie powtórek, a brzmieniowo są wciąż takie same, i właśnie takie jakby mniej ekscytujące. W recenzji "Fresh Cream" zwracałem uwagę na świetnie zachowaną proporcję między Creamem "piosenkowym" a bluesowo-czadowym. Tutaj gdzieś zapodział się pazur i brud Spoonfula... może to ma być ta dojrzałość, ale dla mnie jednak lekkie rozczarowanie. Na tle dalszej części płyty Sunshine Of Your Love nie tylko wyrasta o głowę, ale co gorsza - nie pasuje. Jest jedynym na płycie godnym reprezentantem nurtu hardrockowego i stoi tak dziwnie obok całej reszty. Brakuje mu uzupełnienia, które na debiutanckim albumie dawały Spoonfulowi Sweet Wine, Sleepy Time, Rollin and Tumblin czy nawet bardziej ogniste momenty NSU.
Jedynym momentem Disreali Gears, w którym wraca pierwszoligowy poziom pierwszych trzech utworów, jest
Tales of Brave Ulysses. Jego atutem nie jest surowość czy czad (więc nadal Sunshine pozostaje osamotniony), ale niezwykłe bogactwo formy. Wciąż zmienia się nastrój, tempo, barwa, słowem, które najlepiej opisuje ten utwór jest: niesamowitość. Wyraźnie zapowiada on kierunek, w którym rock pójdzie już niedługo, czyli nurt progresywny. Przyznam, że jak często bywa, nie wiem, o czym traktuje tekst, ale z nawiązań antycznych, które słyszę (Ulysses, Aphrodite... kiedy poznałem ten utwór około szóstej-siódmej klasy, myślałem, że tytułowy TALES odnosi się do matematyka z Miletu
) podejrzewam, że słowa też o niczym nie są. Znowu więc The Cream grają rolę pionierów, choć niewątpliwie progresywność była u nich tylko mniej znaczącym epizodem.
Z dwóch pierwszych pozycji dyskograficznych zdecydowanie najlepszym momentem są pierwsze trzy utwory Disraeli, ale jako całość mimo wszystko mam więcej sympatii do pierwszej płyty. Na "drugiej dojrzalszej" przeszkadza mi najbardziej wspominany brak surowości i czadu; myślę sobie, że wynikać to może z podjętych wyborów dotyczących brzmienia. Dość wyraźne jest wyeksponowanie wokalu, instrumenty są w wielu miejscach - na mój gust - za cicho, a przecież co by panowie nie robili, to zawsze wokal będzie najsłabszym ogniwem w ich zespole... W skądinąd interesującym utworze
We're Going Wrong świetna partia gitary brzmi, jakby dochodziła z mieszkania sąsiada dwa piętra niżej a cały pierwszy plan okupuje niezła, ale i nieszczególna partia śpiewana - nie jest to
błąd realizacyjny, wydaje się raczej być efektem zamierzonym, co jednak nie znaczy, że trafionym w dziesiątkę.
Spośród wszystkich płyt Cream na Disreali Gears najpełniej został zrealizowany postulat, z którym podobno zaczynali działalność: że będą nagrywać lekkie, krótkie pioseneczki o walorach estetyczno-rozrywkowych. Ja tam cieszę się, że ostatecznie poszli w innym kierunku.
PS. Nie dam głowy, ale słyszałem, że ostatni utwór
Mother's Lament został nagrany czy umieszczony na płycie niejako przez pomyłkę. Miał być wygłupem, a ostatecznie wszedł na płytę jako finał. Nie wiem, czy to prawda i nie do końca rozumiem, na czym miałaby polegać "pomyłka", ale w sumie właśnie jako wygłup wydaje mi się ta piosenka fajniejsza niż dość nijakie jej dwie poprzedniczki, Outside Woman Blues i Take It Back.