On ci, niechybnie!
Bo chciałem jeszcze w karnawale napisać o Sly And The Family Stone, ale jest obsuwa... Niemniej...
Wyobrażam sobie taką alternatywną rzeczywistość, w której Sly and the Family Stone cieszą się w Polsce takim uznaniem jak Led Zeppelin, King Crimson, Black Sabbath czy Yes. Bo właściwie nie wiem dlaczego tak ceniąc tuzów hard i prog rocka, zupełnie pomija taką zakręconą, ale niezwykle sprawną muzycznie (i wokalnie!) i śmiałą artystycznie ekipę jak Sly i jego rodzina. Przecież oni są po prostu świetni! To że czasem nawołują do tańca, uważam, niczego im nie ujmuje, a może nawet niekiedy daje pewną przewagę. Zwłaszcza, że przy okazji proponują ciekawe, żywe, porywające, psychodeliczne granie (może nie jest to progres?), jak również sporo fajnych a nawet ujmujących piosenek.
Znam trzy ich płyty – drugą, czwartą i piątą – co jedna to fajniejsza. Otóż najpierw:
Dance to the Music (1968)
Dance to the Music 2:58
Higher 2:46
I Ain't Got Nobody (For Real) 4:24
Dance to the Medley 12:13
a. Music Is Alive
b. Dance In
c. Music Lover
Ride the Rhythm 2:46
Color Me True 3:08
Are You Ready 2:48
Don't Burn Baby 3:12
Never Will I Fall in Love Again 3:24
Get up and dance to the music!!! wrzeszczy Cynthia na dzień dobry. Tak zaczyna się ta miła sześćdziesionowata płyta z muzyką, w której zdecydowanie ważniejszy niż riff jest rytm. Akurat tej płycie najbliżej jest do tradycyjnej soul music (nie żebym znał tę muzykę, ale Niemen do niej nawiązywał i tu słychać podobne rozwiązania). Ale nie tylko jest to soulowa petarda – może nawet ciut zwietrzała - nie ma to jednak za dużego znaczenia, bo poszczególne utwory mają też fajną fakturę, harmonie, bardzo żywe barwy i często są po prostu przyjemnymi piosenkami. Nawet owo medley okazuje się nie być zwykłą wiązanką melodii (nie lubię czegoś takiego), a dość zgrabnie skomponowaną całością. Mnóstwo w tym wszystkim polotu i humoru. Fajne jest takie rozkładanie muzyki na czynniki - od rytmu i dołu po inne elementy – i prezentowanie oraz komentowanie jej właściwości (ze trzy są takie fragmenty w różnych miejscach płyty). Mi oczywiście kojarzy się to z dubem, ale powiedzcie co mi się z nim nie kojarzy? Słychać tu jednak nie tylko ten rockowy soul, ale też na przykład trochę Feli. Pojawia się też oczywiście bucząca i brzęcząca estetyka właściwa epoce psychedelii. Bas często tak buczy, głosy prześcigają się w gorącej ekspresji (świetne damskie wokale i chórki, ale też rasowy, niski, męski śpiew i różne odloty), ale trafiają się również fajne wielogłosowe przerywniki a capella bardzo dobrze powpisywane w numery. Dęciaki, jakieś klawisze, chóry, ale w sumie też sporo fajnej, z pazurkami, gitary.
Naprawdę spoko zawodowa płyta:
*** i 3/4
Stand! (1969)
Stand! 3:08
Don't Call Me Nigger, Whitey 5:59
I Want to Take You Higher 5:22
Somebody's Watching You 3:19
Sing a Simple Song 3:55
Everyday People 2:20
Sex Machine 13:48
You Can Make It If You Try 3:39
Podejdźmy do sprawy bardziej analitycznie, bo też sama płyta jest wyrazistsza, lepiej poukładana, bardziej przejrzysta:
Stand! Od razu piękny chill! Super piosenka z efektownymi ekspresyjnymi spiętrzeniami-refrenami (ten najwyższy dźwięk – głos czy sax?). A po przełamaniu w końcówce wychodzi na pierwszy plan zawodowy intensywny groove – na chwilkę, ale bardzo efektownie.
Don’t Call Me… - czyli świetny numer społeczno - psychodeliczny.
Nie nazywaj mnie czarnuchem białasie / nie nazywaj mnie białasem czarnuchu -jing i jang cholerka. Fajne te wokale na jakichś przetwornikach dźwięku (jakby od gitary) – to charakterystyczny element brzmienia całego albumu. No i ten rytm – czuje się chwilami gorący oddech miss psychedelii, hehe.
I Want To Take You… - uporczywy rytm, gęste, bogate brzmienie, pokrzykiwanie - jazda trochę w stylu poprzedniej płyty, ciągle do przodu, zmienność, sola (harmonijka, trąbka i świetna gitara). Ale też trochę gospel, tyle że brudne, rockowe, psychodeliczne. Nie wiadomo dokąd. Jest wypas.
Somebody’s… - jak delikatnie się zjawia, jaka to urokliwa i miła piosenka, jakie przyjemne brzmienia i harmonie. No ale przydymiona sekcja wciąż zawodowo pompuje, do tego organy trąbki, świetny brejk oraz fajny finał.
Sing A Simple Song - hehe, bardzo w stylu Funkadelic! Świetnie jadą, i najlepsze bębny są właśnie tu - zajebisty za przeproszeniem groove. Długie afrykańskie zaśpiewy (ale trochę łamane popem), do te go to do re mi fa sol la si do, nie wiadomo czemu.
Everyday People to znów przemiła piosneczka! Ach jaki oni mieli do tego talent! Pograć z nimi na tych bębnach! Mogło by to trwać znacznie dłużej. Ale dopiero w...
Sex Machine od pierwszych dźwięków jakoś słychać, że szykuje się dłuższe grania. Ot, bardzo stylowy stołnowy jam. Rhythm&blues spotyka się z soulem, znów dźwięki paszczowe nieco przetworzone, instrumenty też zaczynają ze sobą gadać, gitarki, bębenki, basy – w sumie całkiem przyjemnie (mi bardziej podoba się druga połowa). Ale jak kogoś przyciągnie sam tytuł to się rozczaruje – seksu jest tu wcale nie więcej niż w innych numerach.
You Can Make It… - zgrabny soul – funk - rhythm & blues z przymróżeniem oka
all together now!!!, i też mamy tu ten fajny quasi dubowy patent. Zgrabne zakończenie tej równej płyty:
**** i ¼
There's a Riot Goin' On (1971)
Luv n' Haight 4:01
Just Like a Baby 5:12
Poet 3:01
Family Affair 3:06
Africa Talks to You "The Asphalt Jungle" 8:45
There's a Riot Goin' On
Brave and Strong 3:28
(You Caught Me) Smilin' 2:53
Time 3:03
Spaced Cowboy 3:57
Runnin' Away 2:51
Thank You for Talkin' to Me Africa 7:14
Płyta ta powstawała w dość dziwnych warunkach. Sukces poprzedniej spowodował wzrost napięć między członkami rodziny. Do spraw wmieszały się też Czarne Pantery (Hendrix też miał z nimi trochę kłopotów). Do tego doszły rozmaite narkotyki, których duże ilości Sly nosił w futerale zamiast skrzypiec. Podobno znaczną część materiału wymyślił i nagrał sam, leżąc sobie na łóżku.
Wszystkie te okoliczności miały wpływ na album, który, mimo że ma coś z demo, to jednak okazał się bardzo bardzo dobry. Demowatość przejawia się w tym, że w części utworów, zamiast żywej perkusji, słyszymy automat perkusyjny. To ciekawe, że muzycy, których domeną bywał groove, akceptowali nieraz z łatwością perkusję z maszynki (patrz Miles na Tutu). Tu można się przyzwyczaić, choć różnica jakości jest bardzo wyraźna, zwłaszcza w tych długich numerach o Afryce (pierwszy z automatem, drugi z żywym bębniarzem) – nic tu nie pomoże świadomość faktu, że Riot jest pierwszą popową płytą z zastosowaniem tego osiągnięcia techniki. Sytuację ratuje bas, który jest wyjątkowej jakości, wciąż pulsuje, ale nie ma nic z mechaniczności: on żywie! – i świetnie się go słucha. Gra na nim Larry Graham, stosując nowatorską wówczas technikę slappingu.
Demowatość przejawia się też w takiej urokliwej prowizoryczności niektórych fragmentów, jakimś roztargnieniu, niedopracowaniu: a to skrzypi jakiś stołek w Just Like a Baby, a to szumi lub pobzykuje mikrofon gdzie indziej. Można mówić też niekiedy o szkicowości, pozostawianiu formy nie całkiem zamkniętej, zwłaszcza jeśli chodzi o śpiew czy część jamowych partii instrumentalnych. Element spontanu, ta świeżość została ewidentnie zachowana.
Płyty o których mówiłem wcześniej były dość radykalnie ekstrawertyczne – skierowane do ludzi , żeby ich poruszyć, zachęcić do wixy czy ogólnie jakiegoś szaleństwa, zabawy, radości. Tu od początku daje się zauważyć zmiana. Już w Love n’Haigh w palecie barw pojawiają się delikatne akcenty jakieś elegijne, a cała płyta ma dodatkową głębię (unaocznianą czasem prosto lecz subtelnie - jak tym delikatnym klawiszem w tle Just Like a Baby) i charakter zdecydowanie introwertyczny. Muzyka bardzo wyczulona jest na zmiany nastrojów i bardzo wdzięcznie oddaje rozmaite wahnięcia. Łóżko w studio i domowodemowa praca zrobiły swoje – sporo na płycie ciepła, bliskości, zwłaszcza wokale są takie, powiedziałbym, jeszcze w piżamach. No, na przykład w boskim Family Affair (kto wie czy Tymon nie zasłuchał się w ten śpiew Slaja, a bas to brzmi (rzeczywiście) jak żucie gumy (pozdro Prazeodymek!)), albo w (You Caught Me) Smilin' czy Runnin’ Away. To wszystko bardzo ujmująco miłe i ładne piosenki, (nie)którym uroku dodają jeszcze subtelne i ciekawe dęciaki, o pięknym jazzowym odcieniu.
Wspomnieliśmy Milesa i jazz. On sam przyznawał, że na przełomie lat 60tych i 70tych w muzyce popularnej interesował go tylko Jimi i właśnie Sly and the Family Stone. A ci ostatni zwłaszcza, jak się wydaje, w swych bardziej zakręconych odsłonach. To zresztą można usłyszeć porównując płytę On The Corner z niektórymi fragmentami There's a Riot Goin' On – zwłaszcza Poet wydaje mi się do tego odpowiedni. Ale też owe długie afrykańskie numery.
Co jeszcze? Płyta jest wbrew pozorom dość zróżnicowana (np. niespodziewanie pojawia się figlarny Spaced Cowboy, który długo drażnił mnie swym jodłowaniem), ale zachowuje spójność. Ciut gorzej jest z dramaturgią – co prawda wiele utworów ma świetne wejścia, ale na przykład przydługa asfaltowa dżungla psuje nieco odbiór całego albumu. Nic to jednak! Warto poświęcić tej płycie trochę życzliwej uwagi, wciągnąć się w ów groove, zasmakować tej często genialnej lekkości grania i śpiewania, muzykalności, której wielu popularniejszych artystów mogłoby rodzinie Slaja pozazdrościć.
***** –
polecam każdemu!!!